Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mam za swoje – wychrypiał pomocnik.

– Jesteś silny, może wyzdrowiejesz – próbował go pocieszyć doktor.

– To kara za grzechy… Za grzech Hanusza i za mój grzech. Za chciwość i nieposzanowanie Bożego sługi…

Lekarz drgnął i nadstawił uszu.

– Co zrobił Hanusz? – zapytał.

– Schwytał Rachmana… Zabrał mu chrest. I za to zaraza…

– Zabrał komuś krzyżyk? Jaki krzyżyk?

Iwan rozchylił soroczkę na piersi i jednym ruchem ręki zerwał rzemyk. Wyciągnął krucyfiks i podał go lekarzowi.

Skórzewski długo i w zadumie oglądał artefakt. Sądził dotąd, że to mosiądz, a okazało się, że odlano go z czystego złota. Zważył w dłoni. Co najmniej piętnaście, może dwadzieścia łutów…

– A jak trupa Hanusza mielimy spalić, ja sobie zabrałem – uzupełnił Iwan.

Niebawem dostał silnych dreszczy. Ciało drżało, zapadało się jakby w sobie i tuż przed wieczorem nadszedł kres…

***

Chałupa Hanusza stała na skraju wsi. Doktor Skórzewski popatrzył na nią, mrużąc lekko oczy. Dom z grubych, drewnianych belek, ogacony słomą i polepiony gliną, kilka żeliwnych kociołków na żerdkach płotu… Dalej obora i stodoła. Dach domostwa kryty nie trzcinową strzechą, ale prawdziwym gontem. Bogate gospodarstwo, dostatnie…

Lekarz był tu tylko raz, wywlec cztery ciała z głównej izby. Pchnął drzwi z brzozowych dranic, osadzone na skrzypiących zawiasach. Sionka, po lewej stronie kuchnia, po prawej pokój. Ciężki zaduch śmierci i rozkładu nadal wypełniał wnętrze, choć po kilku dniach nie był zbyt silny. Przez te dwa dni, mimo najsurowszego zakazu, ktoś tu buszował. Urwana kłódka od skrzyni leżała na podłodze, nieduża szafka była otwarta. Co mogło się w niej znajdować wcześniej? Przymknął oczy, usiłując sobie przypomnieć. Ach tak, kilka tandetnych fajansowych figurek… Założył rękawiczki i, posługując się pogrzebaczem, podniósł wieko skrzyni. Ktoś grzebał w szaleńczym pośpiechu, przewracając wszystko do góry nogami. W kącie błysnął przegapiony przez złodzieja srebrny rubel. Skórzewski, sam nie wiedząc po co, rozgarnął szmaty. Nic ciekawego…

Podszedł do łóżka. Złodziej rozpruł poduszki i sienniki, przy każdym ruchu unosiła się chmura pierza. Jednak bystre oko lekarza dostrzegło rąbek czegoś błękitnego, wystający spod posłania. Uniósł siennik, płosząc stada pluskiew, i wygarnął na podłogę kłąb dziwnej, połyskliwej tkaniny. Rozprostował, nadal używając pogrzebacza.

Dziwnego kroju błękitny płaszcz z kapturem uszyto wyraźnie na kogoś wysokiego. Z trudem zwalczył pokusę, by pomacać materiał dłonią. Jedwab, może atłas? Tylko jak uzyskano tak piękny, głęboki kolor? I skąd, u licha, Hanusz wziął coś takiego?

Wiem skąd, pomyślał.

W kuchni nie znalazł niczego ciekawego. Wszystkie co cenniejsze sprzęty znikły bez śladu. Zajrzał jeszcze na strych pełen siana i pajęczyn. Stodoła była prawie pusta, jak to na przednówku. W obórce rozkładały się cztery martwe świnie. Opodal leżało truchło konia, wzdęty brzuch, wypełniony już gazami, groził eksplozją. Zwierzęta na pewno nie padły z głodu…

– A więc jednak poty angielskie – szepnął sam do siebie.

Jeszcze spichlerzyk, niewielki, zbudowany z grubych belek na kamiennej podmurówce. Obejrzał drzwi, zamknięte na wielką kłódkę i podparte orczykiem. Już chciał zrezygnować, gdy nieoczekiwanie dostrzegł kilka niebieskich nitek, zaczepionych o framugę. Wrócił do kuchni po pogrzebacz i posłużył się nim jak łomem. Urwał skobel i teraz dopiero się zawahał. Poczuł szóstym zmysłem, że coś jest nie tak. Drzwi zamknięte na głucho, to było naturalne i zrozumiałe. Ale orczyk, orczyk blokujący je ostatecznie od zewnątrz, mający zabezpieczyć je przed wyłamaniem, przed siłą, która zadziała od środka.

Rachman. Sądząc po długości i szerokości płaszcza, mógł mieć ponad dwa metry wzrostu. Nie, bzdury. Nie można brać na poważnie ludowych bajań. Kopniakiem odrzucił drąg i z rozmachem otworzył drzwi. Spichlerz był niewielki, większą jego część zajmowały plecione ze słomy kosze na zboże. Pod ścianą było trochę miejsca, a w belkę… W belkę wbito głęboko dwa haki. Wisiały przy nich stare, żelazne łańcuchy. Ktoś był tu więziony… Co się z nim stało? Kim był?

Doktor podszedł i rozgarnął pył na podłodze. Warstewka metalicznych opiłków oraz kawałki żelaza powiedziały mu wszystko. Więzień nie miał przy sobie żadnych narzędzi. Prawie. Każdy właściciel niewolnika, zakuwając go w żelaza, dostarcza mu mimowolnie środek pomocny w ucieczce. Jeniec Hanusza wykorzystał to, co miał pod ręką. Przetarł ogniwa łańcucha samym łańcuchem. Ile godzin na to poświęcił?

Coś zimnego kapnęło mu na kark. Uniósł głowę i spojrzał do góry. Klapa prowadząca na stryszek była podniesiona. W dachu ziała widoczna nawet stąd wielka dziura. Skórzewski wyszedł przez drzwi i obszedł budynek od tyłu. Zmrożona ziemia nie zachowała śladów, za to pokrywający ją szron – tak. Dwa rzędy ciemnych plam biegły zakosami w stronę zamarzniętego bagna. Trop…

Doktor postawił swoją stopę obok plamy. Była prawie o połowę krótsza. Ruszył na skraj wyspy. Słaba kra popękała w miejscu, w którym jeniec skoczył na lód. Musiało to nastąpić niedawno, może dwie, trzy godziny temu. Przerębel nie zdążył jeszcze zaciągnąć się lodem. W kieszeni Skórzewski namacał złoty krzyżyk.

Dwieście, może dwieście pięćdziesiąt gramów kruszcu. A może tam złoto nie jest tyle warte, co u nas? Po drugiej stronie znajdował się napis – ciąg piktogramów, wyglądających jak litery. Przypominały odrobinę znaki amharskiego alfabetu, ale nie zdołał ich odcyfrować… A może to tylko Kozak analfabeta, odlawszy krzyżyk, opatrzył go symbolami mającymi udawać litery? Lekarz przez chwilę ważył go w dłoni, potem przeżegnał się i rzucił w wodę. Może dopłynie na tamtą stronę? Słońce zachodziło. Zawrócił w stronę dworu.

***

– Drugi świat. – Lisowski w zadumie upił łyk koniaku. – Kraina, która jest tak blisko, o krok, wszędzie i nigdzie zarazem.

– I od czasu do czasu otwiera się przejście – uzupełnił doktor. – W dniu, który przypada kilka dni po naszej Wielkanocy… A może i częściej?

– Inni ludzie. A może nieludzie?

– Nie wiem. Ludzie chyba nie, ale istoty rozumne. Zresztą legendy zaliczają je do potworów. Jeśli płaszcz należał do Rachmana, to są od nas więksi, ale mają dwie ręce i dużą głowę, którą ukrywają pod szerokim kapturem. Mają też wielgachne stopy. Wytrzymują wiele dni bez wody i pożywienia. Wyglądają inaczej, ale mimo wszystko są naszymi braćmi. Chrześcijanami…

– Prawosławni, unici czy katolicy? – Stary szlachcic uśmiechnął się pod wąsem. – A zatem, to wszystko… – spojrzał przez okno na martwe chałupy, zacierające się w gęstniejącym zimowym mroku – to kara za nasze grzechy? Hanusz uwięził jednego z nich, a oni za to na nas zarazę? A może to sposób ich obrony, coś jak zapach skunksa?

– Myślę, że nie. To choroba, która ich toczy. Choroba, od której oni nie umierają, żyją z tym od lat, od pokoleń. U nich przebiega łagodnie, jak u nas katar. Ale dla nas jest zupełnie nowa, jak dla Indian ospa, jak dla naszych przodków syfilis. Nasze ciała nie potrafią z tym walczyć. Umrą wszyscy, którzy nie są odporni.

– A jeśli to się rozniesie? Wymrze cała ludzkość? Ocaleje jeden na trzystu?

– Kto wie. Niewykluczone. A gdy zrobi się cieplej, ludzie z osady uciekną… Można podziurawić łodzie, ale czy to wystarczy?

Szlachcic milczał bardzo długo.

– Wie pan, dlaczego tu zostałem? Po wybuchu epidemii?

– Nie. Wiem tylko, że wysłał pan syna na stację telegrafu, by wszczął alarm i spalił pan pomost.

– Syn to przetrwanie rodu. A moim obowiązkiem było zostać wśród moich ludzi. Ale jeśli będzie trzeba, gotów jestem zrobić to, co konieczne, aby nikt nie opuścił wyspy. Mamy tu dużo broni palnej, prochu i kul. Chłopów jest około trzydziestu, dzieciaków nie liczę. Weźmiemy ich z zaskoczenia, powinniśmy dać radę.

21
{"b":"100370","o":1}