– Moi zwierzchnicy przewidzieli taką sytuację. Mam w bagażach osiemdziesiąt łutów cyjankali. Lepiej poświęcić jedną wieś niż miliony ludzi. A potem się zastrzelimy. Tylko co będzie, jeśli z Rachmanami to prawda? Pięć odnotowanych przypadków potów angielskich wskazuje, że odwiedzają nasz świat bardzo rzadko. Ale odwiedzają. Może się okazać, że nasze poświęcenie było zbyteczne, może jutro jakiś Rachman wyjdzie z wody w sercu Petersburga, Berlina czy Nowego Jorku…
– Nie ma dla nas ratunku?
– Nie wiem. Ale ciągle szukam wyjścia z tej matni…
***
Kolejny świt… Szedł do wsi z duszą na ramieniu. I nie pomylił się. Zaglądał po kolei do chałup. Wszędzie widział to samo. Oczy rozszerzone obłędnym lękiem, ludzi kulących się przy piecach i pod pierzynami, wstrząsanych dreszczami, rozpaczliwie szukających ciepła. Chorzy byli już wszyscy. A zatem to, co do tej pory zdziałał, kwarantanna, izolacja, okazało się niepotrzebne. Najwyraźniej wszyscy zdążyli ulec zarażeniu, tylko okres inkubacji był różny.
Dotarł do grobli i przez chwilę patrzył w zadumie przed siebie. Nie słyszał strzałów, ale w nocy przybyły cztery czarne plamy, wyraźnie odcinające się od białej kry. Ktoś ostatkiem sił próbował ucieczki. Zakaszlał głucho. Coś przeszkadzało mu w gardle. Zaniepokojony potarł czoło. Lepiło się, powąchał palce, potem, ponieważ w niczym nie mogło to już zaszkodzić, dotknął ich końcem języka. Metaliczny smak krwi, dodatkowo skażony kwaśną goryczą. Usiadł ciężko na pniaku i nadał pospieszny komunikat. Wszyscy umrą. Trzeba odczekać jeszcze tydzień i sprowadzić na miejsce oddział wojska. Wyspę zbombardować pociskami fosforowymi. Spalić, unicestwić wszystko, co żyje, wyżarzyć ziemię temperaturą sięgającą setek stopni Celsjusza.
Zdjął ramę i, nie wiadomo po co, starannie zdemontowawszy urządzenie, umieścił je w walizce. Obowiązek wypełniony. W lazarecie ma morfinę. Zaaplikuje sobie potrójną dawkę i, pogrążony w słodkim półśnie, poczeka na koniec.
Koło szpitalika spotkał Lisowskiego. Stary szlachcic, ubrany w najlepszy kontusz, z szablą u boku, wyglądał niezwykle godnie.
– Proszę nie podchodzić – wychrypiał lekarz. – Zaraziłem się.
Dziedzic uśmiechnął się z melancholią. Skórzewski zrozumiał od razu. On też…
***
Leżeli na podłodze przy rozgrzanym piecu, narzuceni grubym, perskim dywanem. Gorączka paliła ich coraz bardziej, wokoło niosła się woń zepsutej krwi. Straszliwe dreszcze, porażający ból zaatakowanego gardła. I morfina. Magdzie też zastrzyknęli, leżała w swoim alkierzyku. Dla chłopów narkotyku nie wystarczyło. Nic im nie pomoże w chwili przekraczania czarnej bramy…
Pili najlepsze wina i nalewki z piwnicy starego, przecież szkoda, by specjały, zrobione wedle tajnych, rodowych receptur, tak po prostu się zmarnowały… Póki mogli utrzymać karty w ręku, grali w pokera. Osiągnęli granicę między życiem a śmiercią, wszystkie sprawy doczesne straciły znaczenie. Lekarz wygrał od dziedzica dwór, wieś i cały majątek, potem Lisowski, nie wiadomo po co, odegrał się. Rzucali karty o poszczególnych chłopów, nie wiedząc nawet, czy ci jeszcze żyją i zaśmiewali się przy tym do łez. Przez ostatnie dwie godziny już tylko leżeli.
Zaskrzypiały drzwi. Doktor z trudem przetoczył głowę i popatrzył w tamtą stronę. Nie wiedział, czy to, co widzi, dzieje się naprawdę, czy jest tylko majakiem pijanego morfinisty. Ściany falowały, cięte w drewnie ornamenty zdawały się poruszać. Rachman był wysoki, musiał się schylić, by przejść pod framugą. Za pas zatknął dziwną broń, podobną do stalowego trójzębu na krótkim stylisku. Jego ubranie przypominało nieco szlachecki kontusz, jednak materiał miał gładszą fakturę i połyskiwał jak jedwab. Skórzane podeszwy butów skrzypiały na deskach podłogi. Dziwnie wyglądająca, jakby gadzia głowa, szerokie, żabie usta… Spojrzał na leżących spokojnie i uważnie. A potem sięgnął za pazuchę i szponiastą łapą wyjął butelkę z zielonego szkła. Rozejrzał się po pokoju i, spostrzegłszy na stole szklankę, odmierzył na oko nieco czerwonego płynu, a potem ukląkł przy umierającym szlachcicu. Ten, widząc potwora, szarpnął się odruchowo do tyłu, a dłoń zacisnął na rękojeści szabli, ale był zbyt słaby, by stawiać opór. Przybysz rozwarł mu siłą usta i wlał w gardło zagadkową substancję. Po chwili także Skórzewski doczekał się swojej kolejki.
Napój palił jak kwas, płonął w żołądku żywym ogniem. Stwór stanął na chwilę koło drzwi i wskazał gestem wiszący nad nimi krzyż. Potem przyłożył dłoń do ust, jakby nakazywał milczenie i odszedł.
***
Wieczorem, trzeciego dnia po wizycie Rachmana, doktor obudził się, czując, że ból i osłabienie minęły. Wstał chwiejnie na nogi. Lisowski spoczywał opodal martwy. Plamy rozkładu znaczyły jego policzki. Skórzewski zatrzymał się przed wiszącym w sieni lustrem i długą chwilę patrzył w swoje odbicie. Sine obrzęki na twarzy upodobniały go do trupa. Ale wiedział, czuł to każdą tkanką ciała. Będzie żył. Wrócił do pokoju i pochylił się nad gospodarzem.
Chwała Bogu, stary szlachcic też oddychał! Te plamy wprowadziły w błąd…
– Samuelu. – Potrząsnął go za ramię. – Jak się pan czuje? – wychrypiał.
Coś było nie w porządku z jego gardłem, nie był w stanie mówić normalnie, głos wibrował, jak płyta patefonu na zbyt szybkich obrotach.
– To ty? – wyrzęził szlachcic. – Pić…
Doktor odszukał butelkę stuletniego węgrzyna i odkorkował. Z komory po drugiej stronie sieni dobiegł go jęk. Służąca też przeżyła. Czy i ją odwiedził żabopodobny stwór? Zostawił przyjaciela i, zataczając się, ruszył sprawdzić, czy może jej jakoś pomóc…
Godzinę później lekarz wyszedł przed dom i, potykając się niemal przy każdym kroku, przeszedł przez wieś. Kilku chłopów, o twarzach naznaczonych podobnym, sinym piętnem, wyciągało właśnie ostatnie zwłoki z chat. Wymizerowani, wychudli, podobni do trupów ożywionych jakimś straszliwym zaklęciem, krzątali się, wypełniając jego wcześniejsze rozkazy. Ten i ów powitał go, z trudem dobywając głosu. A zatem także im zostało wybaczone… Skórzewski dotarł na brzeg wyspy i wyciągnął z leżącej tu ciągle walizki heliograf. Usiadł na pieńku, oparł ramę na barku. Ustawił lustro, soczewki, przesłonę… Słońce stało nisko, ale wiedział, że nim schowa się za horyzontem, zdoła jeszcze puścić sygnał. Wycelował w kierunku posterunku.
– Przetrwaliśmy zakażenie. Zaraza opanowana. – Błyskały zajączki.
Po chwili nadeszła odpowiedź:
– Sześć miesięcy kwarantanny. Czy potrzebujecie leków, nafty lub żywności?
Opuścił lustro i odstawił ciężką ramę na ziemię. Na jego wargach wykwitł lekki uśmiech, pierwszy od tygodni. I wtedy to usłyszał. Dziwny dźwięk, jakby dobiegający spod ziemi, spod wody, spod grubych pokładów bagiennego torfu. Głos dzwonu z kościoła lub cerkwi innego świata. W krainie Rachmanów nastał czas Wielkanocy.