– Myśli pan, że to dobry trop?
– Jeśli nie ma się żadnego innego… Mówił pan, że jest jakieś przysłowie.
– Powiedzenie, „pościć jak Rachman”. Znam je, ale skąd? Chyba od moich chłopów.
– To Poleszucy. Mówią po rusku…
– Chachłaczą, jak wszyscy na pograniczu. Zresztą w dzieciństwie nieźle nauczyłem się władać ich mową. Wie pan, miałem wśród nich rówieśników.
– A Magda?
– Jest z sąsiedniej wsi, sierota, wziąłem na służącą, nauczyłem czytać, pisać i liczyć i z czasem przejęła obowiązki ochmistrzyni. Ale ma pan rację, może będzie coś wiedziała.
Przyszła po chwili, stanęła w drzwiach z lichtarzem w dłoni…
– Pan wzywał? – Przechyliła głowę.
– Siadaj, musimy cię o coś zapytać. – Lisowski wskazał jej wyściełane krzesło. – Mówi się „pościć jak Rachman”, co to znaczy?
– Jak ktoś jest bardzo pobożny i nakłada sobie przed Wielkanocą bardzo surowy post – odpowiedziała bez wahania. – Taki, że nie tylko mięsa nie je, ale i tytoniu nie pali, gorzałki nie tknie albo i czterdzieści dni o chlebie maczanym w oliwie przetrwa…
Popatrzyli po sobie, nie rozumiejąc.
– Skąd się wzięło to powiedzenie? – zapytał lekarz. – Kim są ci Rachmani?
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
– To taka nasza legenda – powiedziała. – Choć ludzie we wsi w to wierzą i będą się zaklinać, że wieczorami słyszeli na własne uszy inne dzwony…
Czekali, milcząc, na wyjaśnienia.
– Starzy ludzie mówili, że tu, obok, jest inny świat – powiedziała wreszcie. – Taki sam jak nasz. Gdy patrzymy w wodę, widzimy swoje odbicie, ale reszta to zamglony obraz tamtego świata. Żyją w nim Rachmani. To nie są ludzie, ale potwory. Tylko że nie takie złe… Są bardzo pobożni i gdy nadchodzi czas Wielkiego Postu, głodują przez czterdzieści dni, nie tknąwszy pokarmu. Gdy my wrzucamy do wody skorupki poświęconych jaj, dopływają one do brzegów drugiego świata i wtedy oni wiedzą, że u nas nastał czas Wielkanocy. I zaraz, dwie niedziele po naszej obchodzą swoją.
– Dzwony? – Podchwycił doktor.
– Czasem, gdy staniemy wieczorem na brzegu wody, słyszymy odległe bicie dzwonów w kościołach i cerkwiach tamtego świata – wyjaśniła.
Milczeli, wreszcie gospodarz podziękował i odprawił służkę.
– A zatem – mruknął, nalewając do kieliszków po odrobinie dereniówki. – Ci moi ludzie sądzą, że zarazili się od istot z zaświatów…
– I nie tylko oni. Tę samą teorię miał przed trzystu dwudziestu laty miejscowy proboszcz.
– Musiało nastąpić coś, co podsunęło im podobny pomysł. Może przybył do wsi jakiś zdeformowany żebrak? Istota nie wyglądająca jak człowiek…
Skórzewski wzdrygnął się.
– Coś się panu przypomniało? – zapytał gospodarz.
– Stare dzieje. Zastrzeliłem kiedyś w norweskim Bergen trędowatego żebraka, biorąc go za samego demona choroby. Dawno temu, będzie z piętnaście lat… Wyspowiadałem się i odbyłem pokutę, ale po dziś dzień mi to doskwiera. Myśli pan, że ktoś mógł tu przybyć, tak żeby pan o tym nie wiedział?
– Nie jest to wykluczone. Od kiedy skończyła się pańszczyzna, moja władza nad nimi osłabła. Kiedyś byłoby nie do pomyślenia, żeby na moją wyspę wszedł żydowski lichwiarz, a dziś wszyscy chłopi siedzą u nich w kieszeni. Chodźmy spać, przepytamy jutro…
***
Zaterkotał budzik. Druga. Lekarz z trudem zwlókł się z łóżka. Zapalił świecę i pospiesznie się ubrał. Odsunął rygiel w drzwiach wejściowych, lodowate, nocne powietrze na chwilę odebrało mu dech w piersiach. Księżyc jeszcze nie zaszedł, szron, pokrywający ziemię, lśnił jak tłuczone szkło. Kilkaset kroków, spichlerzyk… Namacał w kieszeni klucz, przekręcił w zamku. Sprawdził, czy rewolwer jest odbezpieczony, i osłoniwszy twarz maską, wszedł do wnętrza. Świeca w latarce na stoliku jeszcze się paliła.
Patrzył przez chwilę, nie rozumiejąc. Płomyk drgał, odbijał się w martwych źrenicach, nadawał im pozory życia. Wszyscy wyselekcjonowani chorzy leżeli martwi na siennikach. Doktor poczuł lodowate dreszcze na karku.
***
Iwan siedział przy stole w swojej izbie i toczył po blacie dwie złote monety. Zajęcie to pochłaniało całą jego uwagę i dostarczało ogromnej przyjemności.
Jak niewiele potrzeba ludziom do szczęścia, pomyślał Skórzewski i westchnął w duchu.
Z aktówki wyciągnął listę pytań. A potem rzucił chłopakowi jeszcze jedną złotą piątkę. Moneta brzęknęła o blat, potoczyła się, ale nie zdążyła spaść ze stołu. Pomocnik pochwycił ją błyskawicznym, drapieżnym ruchem. A potem podniósł zaciekawiony wzrok na doktora.
– Od czego zaczęła się epidemia? – Lekarz zadał pierwsze pytanie z listy.
– Zachorował Hanusz – wyjaśnił Iwan. – Ten z tej dużej chałupy na brzegu wyspy. Poszedł do Galiny, żeby odczyniła albo zaszeptała…
– Zaszeptała? – nie zrozumiał.
– No, szeptucha ona była. – Padło wyjaśnienie.
Skórzewski zamyślił się na chwilę.
– A, zamawiała choroby. – Zrozumiał wreszcie.
– No. Ale nie pomogło. Wrócił do domu i tyle go widzieli. Gdzieś następnego dnia jego córka poszła do dworu wódki kupić, bo źle z nim nabyło. Dziedzic nie chciał sprzedać, ale dał jakieś leki. To jeszcze poszła zapytać, czy kto inny by jej nie predał. I zaraz syn jego przyleciał powiedzieć że batko pomierł i leży doma. Zara potem znachorka dostała dreszczy, a następnego dnia to już siedem osób pomarło.
– Ci, do których dziewczyna zaszła wódki kupić albo ktoś z ich domów? – upewnił się doktor.
Iwan zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć.
– Tak dokładnie to ne znaju. Ale wydy, że tak. Ona tę francę rozniosła! – Jego oczy rozbłysły nagłym zrozumieniem.
To się przenosi przez skórę albo drogą kropelkową, pomyślał lekarz. Bardzo szybko, od jednego kontaktu, wzdrygnął się.
– Jak Hanusz się zaraził? – zapytał.
Na twarzy rozmówcy coś drgnęło.
– Ne znaju – odpowiedział trochę za szybko.
Kłamie, pomyślał lekarz.
– Czy w ostatnim czasie przybywali w wasze strony jacyś obcy? Żydzi, może Cyganie, domokrążcy, włóczędzy, żebracy?
Iwan odprężył się i zadumał.
– Dwie niedziele nazad był Żydek Meyer po procenty – wyjaśnił wreszcie. – Obszedł chaty dłużników, pościągał swoje, zabrał dwie kury tym, którzy się nie mogli wypłacić i poszedł. A jeszcze niedzielę wcześniej przyjechał kotlarz, garnki miedziane sprzedawać.
– Znacie go?
– No pewnie. W Osuchowie żywie… Michał go wołają.
– A ten Meyer?
– Też stamtąd. To najbliższe miasteczko przecie…
– Więcej nikt?
– Nikt. No, syn dziedzica jeździł w interesach. Ale to się chyba nie liczy? Bo on stąd…
– Nie liczy – potwierdził Skórzewski.
Młody Lisowski siedział zamknięty w Kijowie. Kwarantanna… Doktor postukał ołówkiem w papiery. Na razie wystarczy. Wyszedł przed lazaret. Na jednej z chałup zawieszono czarną płachtę. Ktoś umarł. Zagryzł wargi.
Trzeba znowu zrobić ścisły przegląd wszystkich obejść, pomyślał. Ukrywają chorych…
Przyszedł na brzeg bagna koło grobli. Walizka z heliografem stała na pniaku do rąbania drewna. Nie było sensu dźwigać jej do dworu i z powrotem.
Posterunek czuwał. Skórzewski rozłożył urządzenie i nadał sygnał wywoławczy, a potem komunikat:
– Zatrzymać kotlarza Michała i lichwiarza Meyera z Osuchowa. Choroba wyjątkowo zjadliwa. Przenosi się prawdopodobnie drogą kropelkową. Źródło zlokalizowane. Geneza nieznana.
Czekał dłuższą chwilę na odpowiedź, ale ta nie nadeszła. Tylko potwierdzenie. Z westchnieniem ulgi zdjął urządzenie z ramienia.
Odwykłem, pomyślał, masując obolały obojczyk.
A potem, powłócząc nogami, poszedł do wsi.
***
Iwan wciąż siedział przy stole i patrzył tępym wzrokiem przed siebie. Nie widzieli się może pół godziny. Zmatowiały mu włosy, na czoło wystąpiły grube krople potu. Na widok lekarza chłopak próbował się podnieść, ale krzepkie dłonie, zaparte w blat, tylko zadrżały. Skórzewski wziął go pod ramię i przeprowadził do sąsiedniej izby. Położył na sienniku i troskliwie okrył grubym pledem.