Za sprawą, jak sądzę, swojej budowy Chinki potrzebują miesiąca na odzyskanie sił po porodzie. Przeważnie większość czasu spędzają w łóżku i dostają bardzo pożywne potrawy. Postępowanie po poronieniu, czy to samoistnym, czy sztucznym, jest podobne; kobieta owija głowę chustką albo nosi ciepłą czapkę, bo przeciągi mogą powodować migreny. Do mycia zębów i płukania ust przez cały miesiąc używa wyłącznie ciepłej wody i nie je niczego zimnego ani surowego, ażeby uniknąć problemów z zębami i dziąsłami. Jeżeli podnosi ciężkie przedmioty, musi się liczyć z bólami w krzyżu i stanami zapalnymi nóg. No i nie wolno jej się w tym czasie kąpać.
Jednak ja nie mogłam sobie pozwolić na przestrzeganie tych zasad i po paru dniach wyszłam z domu, pierwsze kroki kierując do publicznej łaźni.
Nigdy dotąd nie wydałam pieniędzy na prysznic. Kąpiel sprawiła mi tyle samo radości, co przyjmowanie dzień w dzień pożywnego jedzenia z rąk ukochanej osoby. Nie potrafię znaleźć słów, aby opisać spokój, jaki ogarnął mój skołatany umysł; woda spływała po ciele, które wydało mi się piękne, mimo że byłam chuda jak szczapa. Od dawna nie dotykałam własnego ciała, a szczególnie brzucha, któremu nie było dane urosnąć i w którym nic już nie zostało. Przygniatało mnie uczucie pustki.
Podobno mężczyźni kapią się w dużym wspólnym basenie. Dla kobiet przeznaczono dwadzieścia kabin. Kąpielowa, grubaska w podkoszulku i szortach, przez cały czas przechadzała się w kaloszach po oślizgłym korytarzu. Jeżeli zauważyła, że ktoś zbyt długo bierze prysznic, nakazywała opuścić kabinę i włożyć ubranie, bo pod łaźnią zawsze stał tłum kobiet czekających na swoją kolej. Klientkom nie wolno było regulować temperatury wody, bo to należało do zadań kąpielowej. Pod drzwiczkami kabin widniał tylko rząd kobiecych nóg; jedne były zgrabne, inne nie.
W tamtych dniach biegałam do łaźni publicznej, kiedy tylko miałam pieniądze, i czekałam w kolejce, ze zmianą ubrania pod pachą. Woda, spływając po moim ciele, zdawała się zmywać wszystkie złe wspomnienia, które wpadały do odpływu, niesione aż do Jangcy.
Latem tamtego roku zdecydowałam się przystąpić do egzaminów wstępnych na uczelnię. Nie byłam przygotowana, ale co tam, postanowiłam zaryzykować. Naturalnie nie zdałam, udało mi się odpowiedzieć zaledwie na mniej więcej połowę pytań w ostatnich dwóch testach. Beznadziejna sprawa, widać było zapisane, że moja noga nigdy nie postanie w sali wykładowej uczelni.
Po oblanym egzaminie zostałam skierowana do dwuletniej szkoły zawodowej przygotowującej do pracy w charakterze pomocnicy księgowej, co w Chinach było zajęciem tylko nieco lepiej płatnym od pracy fizycznej. Szkoła mieściła się w małym miasteczku na północ od rzeki Cialing. Powinnam tam jechać czy nie? Teraz, kiedy zakosztowałam wolności, nie bardzo podobał mi się pomysł, aby przywiązać się do wyznaczonego zawodu, ale z drugiej strony po dwóch latach nauki miałabym pracę za trzydzieści juanów miesięcznie i przynajmniej jako tako zapewniony byt.
Podjęłam decyzję i zgłosiłam się do szkoły dwa tygodnie po rozpoczęciu zajęć.
Dwa lata szybko minęły. Jeden raz, tuż przed chińskim Nowym Rokiem, dostałam list z domu. W środku były pieniądze na podróż. Matka dołączyła krótki liścik, pierwszy, jaki kiedykolwiek do mnie napisała: „Mała Szóstko, przyjedź do domu na Nowy Rok”. I nic więcej. Parę niestarannych znaków, a w dodatku ideogram „domu” błędnie namalowany. Pieniądze zatrzymałam, ale nie pojechałam ani nie odpowiedziałam na list.
Po skończeniu szkoły dostałam skierowanie do pracy. W pokoju, który dzieliłam z dwiema dziewczynami, spałam na wąskiej pryczy. Starałam się przebywać jak najwięcej poza miejscem pracy, brałam doraźne zlecenia, chodziłam na posyłki. W końcu złożyłam podanie o urlop na podreperowanie zdrowia w domu. Wyjechałam i samotnie włóczyłam się po kraju; najpierw skierowałam się na północ i dotarłam aż do Szenjang i Tantung, nad granicą z Koreą, stamtąd ruszyłam na południe, odwiedziłam wyspę Hainan i tereny sąsiadujące z Wietnamem, a potem przemieszczałam się wzdłuż biegu Jangcy na wschód, zatrzymując się po drodze w każdym większym mieście. Jechałam, gdzie oczy poniosą, wiodąc życie trampa.
Z rzadka korespondowałam z Drugą Siostrą. W jednym z listów doniosła mi, że Dehua nie żyje. Obudził się w nocy z bólem brzucha i wysoką gorączką. Zabrano go do szpitala i zoperowano na wyrostek. Kiedy otworzono brzuch, okazało się, że ma ostre zapalenie otrzewnej, a operacja przypieczętowała jego los. Nacierpiał się przed śmiercią.
Listy od Drugiej Siostry napawały mnie lękiem, bo były w nich same złe wiadomości. Napisała, że Duża Siostra wróciła do miasta i zamieszkała z wysokim mężczyzną, z którym ją kiedyś widziałam. Ale przedtem między nią a jej mężem doszło do potwornej kłótni, podczas której oboje chwycili za noże. Córka, śmiertelnie przerażona, próbując ich rozdzielić, została zraniona w policzek. Siostra płakała przez wiele dni, po czym załamała się nerwowo. Wtedy mąż podał ją do sądu, oskarżając o wywołanie awantury, która doprowadziła do oszpecenia córki. Dużą Siostrę skazano na dwa miesiące więzienia. Przez ten czas zdążyła się otrząsnąć i opuściła więzienie w typowym dla siebie bojowym nastroju. Trzeciemu Bratu urodziła się córeczka, a Piąty Brat ożenił się z chłopką.
„Dwa dni temu zmarła Ciocia Czang, a wszystko przez tego jej męża brutala – pisała Druga Siostra. – Pamiętasz ją, prawda? To ta była prostytutka”.
Oczywiście, że ją pamiętałam. Druga Siostra ani razu nie zapytała, co robię, i rzadko wspominała o matce i ojcu. Nie musiała. Nie chciałam nic o nich wiedzieć, ale w snach zawsze powracałam do Siedliska Numer Sześć, do tamtego domu na wąskiej uliczce przy alei Strumienia Kotów.
Próg dzielący sień od podwórka zapewne dawno zmurszał. Podwórze porósł mech, a pranie, tak jak zawsze, suszyło się pod okapami po obu stronach. Z podwórza widać było zaciągnięte niebo, ale zarwał się dach nad dużą kuchnią i powstały dwie dziury – nad płytami i nad niszą, w której kiedyś stało kamienne Bóstwo Kuchni. Płyty, zasypane potrzaskanymi dachówkami, cegłami i cementem, nie nadawały się do użytku, ale za to doprowadzono do siedliska bieżącą wodę, więc nie trzeba jej było nosić wiadrami. Wśród sąsiadów pojawiło się wiele nowych twarzy. Kto tylko mógł, ten się wyprowadzał. Ci, których nie było na to stać, zostawali ł patrzyli, jak ich dzieci dorastają, pobierają się i chowają własne potomstwo. Starzy mieszkańcy i ci biedacy, którzy nie mogli sobie pozwolić na lepsze lokum, nadal stanowili grupę trzynastu rodzin.
Moja rodzina zaczęła gotować posiłki na piecyku na węgiel drzewny, ustawionym w sieni. Łysy Czeng, mieszkający dokładnie naprzeciw nas, podlewał ziemię w doniczce i przesiadywał nad nią, mrucząc mantry, aby przekazać swoją energię qi paru pędom czosnku. Zdradził ojcu, że kwiatostany, które się na nich pojawią, zapewnią mu długowieczność.
Na poddaszu nadal stały dwa łóżka, ale zniknęła dzieląca je zasłonka. Jedno łóżko, przykryte słomianą matą, najwyraźniej nie było używane. Na drugim, nakrytym czystym prześcieradłem, ojciec trzymał buteleczki z lekarstwami i radio tranzystorowe. Potrzebował spokoju, nie odpowiadało mu wieczne zamieszanie w siedlisku, nic więc dziwnego, że przeniósł się na poddasze. Na małym stoliku dosuniętym do łóżka stała filiżanka. Ale nigdzie nie było śladu tytoniu. Czyżby ojciec zerwał ze swym wieloletnim nałogiem?
Czwarta Siostra ponownie wyszła za mąż i zamieszkała u teściów. Jej nowy mąż również był robotnikiem budowlanym.
Wszystkie drzwi domów na bocznych uliczkach przy alei Strumienia Kotów stoją szeroko otwarte przez cały dzień i jeżeli do kogoś przychodzą goście, sąsiedzi gromadzą się przed wejściem, by cieszyć się odmianą w swym monotonnym życiu. Jedynym powodem, dla którego zamyka się drzwi przed wścibskimi sąsiadami, jest nieco lepszy niż zwykle posiłek, ale po zakończeniu jedzenia ponownie się je otwiera.
Kiedy pada, na podwórka wystawia się szafliki i wiadra, aby nałapać deszczówki, której potem używa się do prania i mycia mebli, a na koniec płucze się w niej brudne, przepocone buty i plastikowe sandały.
Rzeka pozostała niezmieniona, podobnie jak pływające po niej statki, wzgórza wzdłuż brzegów i ludzie o twarzach, które wyglądają jak pokryte pleśnią. Nowe pokolenie robotników zastąpiło stare i życie toczy się niezmienionym trybem.
Wewnętrzny głos mi podpowiadał: odetnij się od przeszłości. Spędzałam całe dnie z nosem w książkach, najrozmaitszych książkach, albo pisałam wiersze i opowiadania. Te przyzwoite wysyłałam do czasopism, utrzymując się z niewielkich sum, które za nie dostawałam, „nieodpowiednie” chowałam, by nikt poza mną nie mógł ich przeczytać. Większość moich utworów była niewiele warta, więc je po prostu wyrzucałam.
Przez pewien okres znajdywałam przyjemność w paleniu tanich papierosów i piciu byle jakich alkoholi. W połowie lat osiemdziesiątych poeci i pisarze drugiego obiegu zaczęli się pojawiać na całym południu. Wędrowali z miasta do miasta, nigdzie nie zagrzewając miejsca. Trzymałam się z nimi, próbując wszystkiego, co nowe, poczynając od literatury, a kończąc na stylu życia. W torebce albo w kieszeni spodni nosiłam prezerwatywy, nawet gdy ich nie potrzebowałam, bo sam fakt, że je mam, uświadamiał mi wszechobecność seksu. W moich oczach miłość była mirażem, a małżeństwo i rodzenie dzieci żartem. Postanowiłam nie iść w ślady większości kobiet. Wlewałam w siebie alkohol, jakby to była woda, i chociaż rzadko uderzał mi do głowy, udawałam pijaną w sztok i celowo upijałam innych; nawet mężczyznom zdarzało się przy mnie lądować pod stołem.
Większość koleżanek poznawałam na prywatkach, gdzie tańczyło się wolne tańce. Obcinałyśmy sobie nawzajem włosy i robiłyśmy zwariowane fryzury, zakazane w salonach fryzjerskich. Ubierałyśmy się bardzo prosto, po chłopięcemu, a latem często nosiłyśmy spódnice na gołe ciało i chodziłyśmy z jednej prywatki na drugą, zarówno do domów naszych przyjaciół, jak i ludzi zupełnie mam nieznanych. Żeby zapewnić sobie spokój i bezpieczeństwo, organizatorzy takich imprez zamykali drzwi na klucz, zaciągali zasłony i gasili światła. Miałam szczęście, że nigdy nie wsadzono mnie do aresztu. Od czasu do czasu policjanci robili naloty na mieszkania, ale przeważnie udawało im się złapać i zamknąć zaledwie parę osób, bo większość zawsze zdążyła uciec przez okna lub tylnym wyjściem. Prędzej czy później znowu trafialiśmy na siebie w tym lub innym mieście.