Pragnął ją podnieść na duchu, a tymczasem jego słowa odniosły odwrotny skutek.
– Nie płaczę nad tobą – oświadczyła. – Nie myśl, że nie potrafię bez ciebie żyć. – Walczyła ze łzami. – Dasz sobie radę beze mnie. A co do małej: albo przeżyje, albo nie, będzie tak, jak zdecyduje los. Ja się wkrótce zestarzeję, ty jesteś młody. Znajdź sobie kogoś i ustatkuj się.
Ponieważ nie odpowiedział, dodała:
– Daj mi słowo, że ułożysz sobie życie.
Nie chciał się rozpłakać, bo przecież mężczyźni nie płaczą przy ludziach. Ale nie udało mu się powstrzymać łez.
Matka, na wpół analfabetka, wiedziała, że ideogram słowa „wytrwać” składa się z noża umieszczonego nad sercem. Aby pomóc im obojgu zerwać ze sobą definitywnie, zrezygnowała z pracy w fabryce plastików i poprosiła kogoś z komitetu mieszkańców, aby skierował ją do załogi tragarzy przypisanych do fabryki po drugiej stronie góry. Stamtąd do domu było tak daleko, że mogła wracać jedynie na weekendy.
Po ich rozstaniu Suną przeniesiono do innej fabryki plastików, usytuowanej przy krematorium na drugim końcu miasta, i zdegradowano z członka niższej kadry do robotnika. Wyznaczono mu pracę przy cięciu azbestu.
Czy naprawdę widzieli się wtedy po raz ostatni? Chciałam to wiedzieć.
Któregoś dnia, dźwigając kamienie, matka załamała się i rozpłakała na oczach wszystkich.
– To nie dla ciebie robota, jeżeli ci za ciężko.
– Odpocznij chwilę, zmęczenie zaraz ustąpi.
Jej towarzyszki mogły oszczędzić sobie tych rad, bo i tak nie słyszała ani słowa. Spływała potem, nieraz mówiła, że nie pamięta, kiedy jej ubranie było suche w pasie. Jadła tylko dwa posiłki dziennie i często w żołądku burczało jej z głodu. Twarz znaczyły ślady po ugryzieniach insektów. Zawzięła się, żeby nie słuchać jego cichego głosu, który niósł do niej wiatr. Mówił, że tęskni, że pragnie ją zobaczyć, że jej potrzebuje i wie, iż on też jest jej potrzebny. Nie chciała tego słyszeć. Gdyby miała słabszy charakter, gdyby się ugięła, gdyby nie postanowiła być głucha na ten głos, rzuciłaby drąg, zbiegła ze wzgórza i pokonała rzekę ze ślepą determinacją zakochanej kobiety.
Była do tego zdolna, ale wiedziała, że nie żyje sama dla siebie i że przede wszystkim musi wychować dzieci. Zaczęły jej wypadać włosy, pogrubiała w talii, plecy z dnia na dzień robiły się coraz bardziej pochyłe, rósł garb na barku. Nie mogła uwierzyć, jak szybko się zestarzała ł jak bardzo zbrzydła. W mgnieniu oka zmieniła się w matkę, jaką pamiętam od zawsze.
Dopiero po latach, po tym, jak sama wielokrotnie oberwałam od życia, skleiłam jej zdjęcie, które z rozmysłem podarła na drobne kawałki. Wcześniej, za bardzo zajęta obwinianiem matki, nie potrafiłam się przemóc, aby chociaż spróbować ją zrozumieć. To wszystko, co mi powiedziała, nie roztopiło ściany lodu pomiędzy nami. Może ją tylko naruszyło, lecz nie na tyle, żeby runęła. Szczerze mówiąc, uważałam, że lepiej, aby dalej nas dzieliła, i nic nie mogłam na to poradzić.
Jezdnie w naszym mieście są przeważnie strome i pełne wybojów, więc trudno jeździć po nich rowerami czy pchać ręczne wózki, a samochody nie mieszczą się w wąskich bocznych uliczkach i alejkach. Grupki robotników, zwanych nosidłowymi, z drągami i linami wystawały na skrzyżowaniach, stacjach i przystaniach, czekając cierpliwie, aż nadarzy się jakaś dorywcza praca.
Oprócz robotników, którzy w pocie czoła zarabiali na życie jako nosidłowi, w mieście żyła armia bezczynnych ludzi spędzających czas w herbaciarniach. W każdej dzielnicy istniał przynajmniej jeden taki lokal, a na głównych ulicach można było znaleźć nawet dwanaście i więcej tradycyjnych herbaciarni o dobrej renomie. Ich klienteli nie stanowili wyłącznie starsi mężczyźni, przesiadywali tam również ludzie młodzi. Kiedy się weszło do środka, ciepło buchające od czajników z wrzątkiem dodawało wigoru gościom, na których czekało tu wiele przyjemności. Gwarząc leniwie z przyjaciółmi, pogryzali pestki melona, chrupali fistaszki, a przede wszystkim żuli suszone papryczki. A kiedy już się nasycili rozmową, podnosili się z miejsc, przeciągali, gasili fajki i powoli wychodzili.
Nawet najubożsi mieszkańcy Czungcing zawsze znajdą sposób, żeby zdobyć największy przysmak, jakim jest ostra papryka; będą ją żuć tak długo, aż ich wargi staną się obrzmiałe, a twarze czerwone. Prawdopodobnie, oddając się tej masochistycznej przyjemności, demonstrują niechęć do poddania się losowi czy też chwackość w walce z jego przeriwnościami.
Zajęłyśmy z matką mały stolik w herbaciarni przy drodze na obrzeżach centrum i po jakichś dwóch minutach, zanim jeszcze podano nam herbatę, w drzwiach stanął szczupły, wysoki, a przy tym nieco przygarbiony mężczyzna w średnim wieku. Z rozradowaną twarzą skierował się prosto do naszego stolika i usiadł na krześle pomiędzy matką a mną. Przyglądałam się mu badawczo, a serce biło mi tak mocno, że aż miałam mroczki przed oczyma. Był świeżo ogolony i włożył czystą koszulę pod wyblakłą marynarkę ze stójką, jednak pomimo starań nie udało mu się zatuszować zabiedzonego wyglądu. Co do jednego nie miałam wątpliwości: to był ten sam mężczyzna, który mnie śledził przez te wszystkie lata.
Uśmiechał się z nadzieją, licząc zapewne, że nazwę go ojcem. Ale to słowo nie chciało mi przejść przez usta; w ogóle nie wiedziałam, co powiedzieć, i czułam, że się czerwienię. Matka nawet nie spojrzała w moją stronę, odchylając się na bok, żeby zrobić miejsce kelnerowi, który z dużą wprawą nalewał wrzątek do filiżanek z imbryka o smukłym dziobku. Potem nakryła je pokrywkami, aby opadły herbaciane liście.
Żadne z nas nie odzywało się słowem. Popatrzyłam na matkę; odpowiedziała mi przelotnym spojrzeniem, a potem podniosła się od stolika, oznajmiając, że zaraz wróci. On wpatrywał się w nią, w tę starą, brzydką kobietę, wzrokiem, jakiego dotąd nie spotkałam – wzruszonym i czułym. Nasz ojciec nigdy tak na nią nie patrzył. Kiedy wyszła, wyraźnie się odprężył; już nie zachowywał się przy mnie tak sztywno i sztucznie jak na początku. Odejście matki tchnęło życie w jego twarz.
Ktoś włączył radio tranzystorowe i popłynęła z niego opera syczuańska, zdaje się Jesienna rzeka. Jej akcja rozgrywa się w dawnych czasach: zdenerwowana dziewczyna udaje się łodzią w pogoń za kochankiem. W tej samej chwili przed herbaciarnią przeszedł ufryzowany młody elegant w dzwonach, z imponujących rozmiarów radioodbiornikiem „Sanyo” na ramieniu, i rockowy przebój z Hongkongu przemieszał się nieprzyjemnie ze wzruszającą sopranową arią; Czterech gości siedzących przy drzwiach grało w pai gow.
– Twoja matka nie przyjdzie – odezwał się, kiedy po raz drugi rzuciłam spojrzenie w stronę wejścia.
Udałam, że nie słyszę, i dalej patrzyłam na drzwi.
Opuściliśmy herbaciarnię, ledwo dopiwszy herbatę. Kiedy przeszliśmy przez jezdnię, a potem na drugą stronę szosy, zaprowadził mnie do domu towarowego i przystanął przy stoisku z materiałami. Musiał czytać w moich myślach; wiedział, że gdyby zapytał, na co mam ochotę, nie doczekałby się odpowiedzi. Sam wybrał niebieski poliester w kwiaty (niebieski to ulubiony kolor matki), wcisnął mi go do ręki i powiedział, żebym uszyła z niego bluzkę, bo ta, którą mam na sobie, jest stara i znoszona. Byłam ubrana w luźne bure wdzianko, odziedziczone po Czwartej Siostrze. To, co on miał na sobie, nie wyglądało dużo lepiej. Nawet mu nie podziękowałam, a kiedy spojrzałam na jego twarz, zauważyłam, że w miejscu uśmiechu z jakiegoś dziwnego powodu pojawił się nerwowy grymas.
Było parę minut po czwartej, zbyt wczesna pora na wieczorny posiłek, więc większość okolicznych restauracji jeszcze nie działała. Minęliśmy kilka lokali, zanim udało nam się znaleźć jeden otwarty. Miejsce wyglądało na ekskluzywne. Zawahał się przed eleganckim frontem. Weszliśmy do środka, a kelner zaprowadził nas do sali na piętrze.
Zajęłam miejsce naprzeciw niego i przysłuchiwałam się, jak składa zamówienie: pikantnie przyprawiona ryba w fasolowym sosie, rosół z tofu i smażona wołowina z porami.
Sam zaledwie skubnął parę kęsów, nakładając większość jedzenia do mojej miseczki. Wzięłam do ust parę łyżek ryżu, a ponieważ był twardawy i niedogotowany, popiłam go rosołem. Niestety, pociągnęłam zbyt duży łyk i zakrztusiłam się. Poklepał mnie po plecach, a ja, gdy tylko przestałam kaszleć, odłożyłam pałeczki.
Chociaż bardzo wnikliwie studiowałam jego twarz, nie dostrzegałam żadnego podobieństwa między nami; nadal wydawał się kimś obcym. Natomiast widać było, że on poświęca mi całą uwagę. Więc komuś na tym świecie naprawdę na mnie zależało, ktoś pragnął, żebym była szczęśliwa, chciał mnie poznać, rozmawiać ze mną, nałożyć mi na talerz dużo mięsa i ryby, dopilnować, aby nikt mi tego nie zabrał, nie powiedział, że za dużo jem, albo rzucał wymowne spojrzenia; tymczasem ja nie miałam apetytu i nie potrafiłam poczuć się szczęśliwa. Mój nastrój oscylował między zdumieniem a oburzeniem, w głowie kłębiły mi się myśli, których nie ogarniałam. Można je było podsumować jednym zdaniem: Nie ma sposobu, abym zobaczyła w tobie ojca!
Zamówił wódkę. Chciał dodać sobie odwagi? Oboje drżeliśmy w środku, może rzeczywiście jego krew płynęła w moich żyłach. Wypił kieliszek i zaczął mówić.
– Dziś są twoje urodziny.
– Moje urodziny? – powtórzyłam. O mało nie prychnęłam ironicznie. – Spóźniłeś się. Miałam urodziny dwudziestego pierwszego września.
– Dwudziestego trzeciego dnia ósmego miesiąca osiemnaście lat temu byłem w szpitalu przy twoich narodzinach – oznajmił.
No tak, ja posługiwałam się zachodnim kalendarzem, natomiast on i matka trzymali się tradycyjnego, księżycowego. Wyjaśnił, że przed osiemnastu laty obie te daty się nałożyły, a w tym roku dzieli je różnica paru dni.
Więc to tak! Sekret został odsłonięty zgodnie z twoim planem, a nie dlatego, że tak uporczywie o to walczyłam! To ty zadecydowałeś, że wyznasz mi wszystko w moje osiemnaste urodziny. Od początku nosiłeś się z tym zamiarem! To tak się sprawy mają!
Oczekiwał na ten dzień osiemnaście lat, tak jak wyznaczono. Powiedział, że nie mógł się ze mną zobaczyć, dopóki nie osiągnę pełnoletności, więc cierpliwie czekał. Być może matka chciała zachować tajemnicę, a ugięła się dopiero, gdy zrozumiała, że nie ustąpię. Muszę przyznać, że też byłam zdenerwowana i pełna obaw.