Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Większość topielców zdążyła przepłynąć dziesiątki, a nawet setki kilometrów i popłynęłaby dalej w jakieś odległe miejsce, gdyby nie zanieczyszczone zakole. Natomiast trupy, które przebywały w rzece krócej niż tydzień, cechowała jedna szczególna prawidłowość: zwłoki kobiet zawsze płynęły na plecach, a mężczyzn twarzą do dołu. Kiedy już wiedziałam co nieco o tym, co się dzieje między kobietą i mężczyzną, za każdym razem, gdy widziałam tych płynących biedaków, czułam dziwne drżenie koło serca. Bo czyż rzeka, gdy pochłaniała ciała, nie tuliła ich jednocześnie w objęciach, głaszcząc czule w ostatniej miłosnej pieszczocie?

W tamten purpurowy wieczór niebieskawa poświata wpadała przez okno do biura na pierwszym piętrze budynku ze skośnym dachem; gorączka dnia jeszcze nie ustąpiła, a na pobliskich polach rozkumkane żaby płoszyły z drzew roje świetlików. Zwierzanie się nauczycielowi historii sprawiało mi radość. Mrużąc oczy, popijał herbatę i słuchał.

Zawsze potrafiłam wypatrzyć mojego chudego, śniadego Trzeciego Brata w gromadzie dzieciaków baraszkujących w rzece. Matka wiecznie go łajała: „Może tobie nie zależy, czy przeżyjesz, czy nie, ale mnie tak”. Jej uwagi wpadały mu jednym uchem, a drugim wypadały. I choć nie unikał brawury, nie pamiętam, by kiedykolwiek chodził chociażby zadrapany. Zawsze towarzyszyło mu kilku zasmarkanych, bosonogich wyrostków, dla których był bohaterem.

Najstarsza córka Dużej Siostry miała zaledwie dwa miesiące, kiedy Trzeci Brat, ujęty urokiem różanych policzków, zaniósł niemowlę nad rzekę, gdy jego mamusia położyła się na drzemkę. Pozwolił maleństwu samodzielnie pluskać się w wodzie. W tym czasie Duża Siostra, wiedziona złym przeczuciem, obudziła się i wyskoczyła z łóżka. Kiedy z obłędem w oczach szukała wszędzie córki, Trzeci Brat wmaszerował do siedliska, niosąc na rękach przemoczoną dzieczynkę ze źdźbłami trawy we włoskach. „Nauczyłem ją pływać” – oznajmił, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozwścieczoną siostrę.

Matka aż pobielała z gniewu. Ale nie podniosła na niego ręki, a nawet dała mu dokładkę na kolację.

– Prędzej czy później zostaniesz wodnym klocem! – napadła na niego Duża Siostra.

Spiorunował ją wzrokiem, rozdymając przy tym nozdrza, odwrócił się na pięcie, energicznie wymaszerował z siedliska i zniknął nam z oczu. Prawdopodobnie poszedł nad rzekę, żeby znowu się kąpać.

– Wracaj tu zaraz, Numer Trzy! – krzyknęła za nim matka. – Na nikim ci nie zależy, ty przeklęty samotniku!

Nogi same zaniosły mnie do sieni.

– Mała Szóstko, żebyś mi się nie ważyła pójść za nim! – ostrym tonem powstrzymała mnie matka.

Pakowała do szmacianej torby czyste ubranie i marynowane warzywa, żeby zabrać je ze sobą do fabryki. Chociaż matka zjawiała się w domu raz w tygodniu, nigdy nie zapominała prawić mi kazań: „Zabraniam ci kąpać się w rzece, szczególnie bez opieki. Nie życzę sobie, abyś nawet bawiła się na brzegu. Rzeka może cię pochwycić, wciągnąć i zarzucić na ciebie pętlę. Czy ci się podoba, czy nie, ona uwielbia dzieci”.

Matka zaczęła opowiadać mi o okrucieństwie rzeki, kiedy ledwo potrafiłam chodzić i mówić. I tak ja, dziewczyna wychowana nad rzeką, córka marynarza, nigdy nie nauczyłam się pływać. Wątpię, czy jest ktokolwiek prócz mnie, kto spędziwszy dzieciństwo nad rzeką, nie potrafi pływać jak ryba. Natomiast ja, choć tak się szczyciłam nieposłuszeństwem wobec matki, wzięłam sobie jej ostrzeżenia do serca.

Nawet przeprawa promem napawała mnie bezgranicznym lękiem, chociaż nie umiem powiedzieć dlaczego. Szczególnie w święta, gdy upychano nas na pokładzie jak bydło. Prom był wyposażony w kamizelki ratunkowe, lecz gdyby zaczął tonąć, któż miałby czas się za nimi rozglądać? Raz zeszłam nad rzekę akurat w chwili, gdy prom się wywrócił. Ciemne głowy na powierzchni wody podrygiwały jak piłki. Siedziałam na kamiennych schodach, sparaliżowana ze strachu.

Nauczyciel historii, zamiast jak zwykle słuchać mnie w milczeniu, roześmiał się rozbawiony moim lękiem przed wodą. Pływanie jest proste, powiedział. Dziewczęta wspaniale wyglądają, kiedy pływają żabką. Podniósł się z krzesła i stając za mną, ujął mnie za ramiona. Moja skóra płonęła pod dotykiem jego ciepłych, silnych dłoni. Rozpostarł mi ramiona i zaczął poruszać nimi jak przy pływaniu. Zrobił to w taki naturalny sposób, że kiedy otarł się o moje plecy, nie zorientowałam się, do czego zmierza.

A kiedy nagle to do mnie dotarło, twarz oblał mi rumieniec. Odepchnęłam jego dłonie i odsunęłam się od niego.

– Jeżeli nie chcesz nauczyć się pływać, twoja sprawa – powiedział, pochmurniejąc.

Cisza wypełniła pokój. Czułam, że za chwilę coś się wydarzy. Mijały sekundy, czekałam na próżno. Znowu zrobiłam z siebie idiotkę. Skierowałam się do wyjścia.

– Zostań jeszcze trochę.

– Nie. – Podeszłam do drzwi i chwyciłam za klamkę. Podniosłam tornister za pasek i z wymuszonym uśmiechem

odwróciłam się do nauczyciela. Obserwował mnie.

– Zajrzyj, kiedy tylko zechcesz. Czy mam cię odprowadzić?

– Nie. – Westchnęłam głęboko, jakbym chciała się pozbyć dławiącej mnie melancholii.

Rozpłakałam się dopiero, gdy odeszłam spory kawałek od szkoły. Albo mnie nie lubi, albo bawi się mną jak ci wredni mężczyźni z powieści, którzy uwodzą kobiety, a potem je porzucają.

Tak, on właśnie jest takim typem mężczyzny.

Zdążyłam go znienawidzić przez drogę do domu i obiecałam sobie, że odtąd będę traktować go jak powietrze. Ale w nocy nie mogłam odpędzić myśli o nim. Dlaczego uciekłam? To moja wina. Zaczęłam gładzić się po twarzy, wyobrażając sobie, że to on mnie dotyka. Przesunęłam dłonią po ustach, po szyi, a potem pozwoliłam jej zbłądzić pod koszulę, na piersi. Oderwałam rękę, jakby poraził mnie prąd, ale za chwilę położyłam ją z powrotem, a później dotykałam się coraz niżej, odczuwając nieznane mi dotąd wrażenie. Przymknęłam powieki.

W ciągu dnia ani przez ułamek sekundy nie myślałam o tym, żeby z nim być. Lecz w ciemnościach nocy, gdy zapadała cisza, obraz nauczyciela wypełniał moje myśli.

Co bym zrobiła, gdyby mnie wtedy objął? Oparłabym się czy uległa?

Twarz mi płonęła, słyszałam szczury buszujące pod podłogą, przez lufcik wpadało kwilenie niemowlęcia. Potem ktoś zakasłał w sieni. Usiadłam cicho na łóżku i kaszel ustał. Lecz kiedy się położyłam, rozpoczął się znowu, jak gdyby ten ktoś nie chciał, bym zasnęła.

Nasze posiłki w wigilię Nowego Roku miały zawsze szczególny charakter. My, biedacy, bardzo oszczędnie wydzielaliśmy jedzenie, ale tego dnia pozwaliśmy sobie na prawdziwą ucztę. Duszony korzeń lotosu, zupa na wywarze z kości z pływającymi kawałkami mięsa, smażone orzeszki ziemne, no i przede wszystkim surowa tarta rzodkiew polana szczodrze pysznym sosem chili, bez którego musieliśmy się obywać przez resztę roku. Obojętnie jak bardzo nam zależało, aby już zasiąść do stołu, matka najpierw wyrzucała nas na zewnątrz i musieliśmy wystawać w lodowatej sieni albo na wietrznym podwórku, podczas gdy ona siedziała w środku i wykonywała jakieś tajemnicze czynności, mrucząc coś pod nosem. Twierdziła, że to jedyny sposób, aby udobruchać przodków.

– Naszych przodków nie ma w pobliżu, więc jak się dowiedzą? -spytałam, za mała, by rozumieć, że lepiej nie zadawać takich pytań. Tymczasem moi bracia i siostry trzymali język za zębami.

– Bzdura! Nasi przodkowie stoją przy nas, kiedy mówimy -skarciła mnie matka, rzucając groźne spojrzenie.

Gdy wreszcie usiedliśmy do stołu, wskazała na nasze miski i pałeczki.

– Widzicie? – powiedziała. – Pałeczki się rozchodziły, a teraz stykają się czubkami. Nasi przodkowie tu byli.

– No pewnie – powiedziała Czwarta Siostra.

– Mała Szóstko, kiedy się nauczysz prawidłowo trzymać pałeczki? – zwróciła się do mnie matka. Zamarłam z pałeczkami w powietrzu. – Spójrz tylko, nie należy ich trzymać przy końcu. Jeżeli będziesz tak robić, któregoś dnia wyjedziesz daleko i nigdy nie wrócisz do domu. Trzymaj je niżej. Wtedy zawsze będziesz blisko matki i ojca.

Przesunęłam pałeczki, chwytając je w połowie.

– Nie, tak też niedobrze! Czy ty nie masz uszu? Dlaczego nigdy nie słuchasz, co mówię? Nie krzyżuj ich w ten sposób! Bo pieniądze nie będą się ciebie trzymać i na zawsze pozostaniesz biedna. Uchwyć je, o tak, i trzymaj razem, kciuk i palec wskazujący powinny się stykać. Niczego nie mogę cię nauczyć! No, zabieraj się do jedzenia, a jutro masz się nauczyć trzymać pałeczki prawidłowo.

Moi bracia i siostry ani na chwilę nie przestawali jeść, jak gdyby nic nie słyszeli.

Kiedy zbliżał się Dzień Czystej Jasności, święto zmarłych, ojciec udawał się w góry, by wykopać pędy czystej jasności. Czasami szedł sam, a czasami zabierał mnie i Piątego Brata. Zawsze uważał, żeby nie wykopać ich z korzeniami. W ten sposób mogliśmy liczyć na większe zbiory w przyszłym roku. Podczas klęski głodu nawet korzenie powyrywano, więc potem trudno było o dziko rosnące jadalne rośliny.

To była szczególna roślina, o liściach miękkich jedynie przed Dniem Czystej Jasności. Później robiły się twarde i włókniste, mimo że z rana była na nich świeża rosa. Budziły skojarzenia z życiem kobiety – dobre dni mijały niepostrzeżenie. Te drobne, niezbyt grube listki pokryte białym puszkiem wyrastały z łodyg w małych pęczkach. Zrywało się je, myło, siekało i obtaczało w mące, formując cienkie placuszki, które układało się przy woku. Kiedy tylko z woka odparowała cała woda, podnosiliśmy pokrywę i rozgrzewaliśmy jego dno, poruszając nim kolistymi ruchami nad ogniem. Placuszki, smażąc się, wydzielały przyjemny świeży zapach i były ciągliwe. Bardzo podobała mi się ich nazwa: ciasteczka czystej jasności.

Ojciec zabraniał nam rozmawiać podczas jedzenia tych ciasteczek, lecz w jego surowym zachowaniu było coś, co budziło respekt, w przeciwieństwie do rytualnych zabiegów matki. Mieszkał daleko od swego miejsca urodzenia w Czeciang, o śmierci ojca i matki dowiedział się od ziomka podczas przymusowego wojennego marszu. Duchy zmarłych rodziców prawdopodobnie były zbyt daleko, żeby znaleźć się u boku syna, który na dobre związał swe życie z rzeką.

27
{"b":"94633","o":1}