Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czułam skruchę i strach. Być może nasza niewinność i zagubienie to jedyne, co nam pozostało – stracić to oznaczałoby stracić wszystko. Co myśmy, do cholery, wyprawiali przez te wszystkie lata? Tamtej nocy wymazałam z pamięci wszystko to, co dobre, co nas łączyło w przeszłości. Zniszczyłam wszystko.

Gwiazdy migotały jasno ponad naszymi głowami; być może chmury w rzeczywistości były białe. Gubiliśmy się, ponieważ ktoś zgasił księżyc. Co innego teraz dawało światło wszystkim ludziom: czerwone chmury na wschodzie.

Ja też płakałam.

– Tak mi smutno – powiedział Saining.

– Mnie też – powiedziałam.

Saining wyszedł.

Patrzyłam, jak światło poranka rozprasza się, przenikając przez zasłony. Kiedyś o tej porze zwykle się kochaliśmy. Dziś wydało mi się, że widzę jego twarz, podobną do twarzy anioła, migającą to tu, to tam wśród przechodniów. Dla niego to zawsze był najbardziej samotny czas, czas największego niepokoju. O tej porze najbardziej mnie wzruszał. Nocami, kiedy byliśmy totalnie zakręceni, największym strachem napawała nas myśl o byciu popychanym na ulicy, wśród tych wszystkich spokojnych i cnotliwych porannych twarzy. Szczerze mówiąc, on po prostu lubił dobrze się bawić. Nie miał o niczym pojęcia, a jednocześnie wszystko rozumiał. Był dzieckiem, ale posiadał własny świat. Powiedział kiedyś, że idioci to jego ulubiona kategoria ludzi. Nie uważał ich wcale za żałosnych. Wręcz przeciwnie, sądził, że są prawdziwie wolni, ponieważ potrafią wziąć dowolną wartościową rzecz i rozwalić ją w drobny mak. Nic ich nie obchodzi.

Pewnego ranka, kilka dni później, Saining wyszedł na podwórko pograć na skrzypcach. Kiedy słuchałam jego gry i patrzyłam na jego plecy, nagle uderzyło mnie, że ten człowiek, który kiedyś szczerze mnie kochał, teraz szczerze mnie nie kocha. Przypomniałam sobie, jak się spotkaliśmy po raz pierwszy. Lało jak z cebra. Zapomniałam, jaka muzyka wtedy grała, zapomniałam, czemu spojrzałam na tego wysokiego chłopaka, który kołysał się w takt, uśmiechając się bez widocznego powodu. Miał na sobie za dużą białą koszulkę z krótkimi rękawami i wzorzyste sztruksy, tak szerokie, że wyglądały prawie jak spódnica, lecz niewątpliwie były to spodnie. Całkiem sam, podrygiwał ze szklanką whisky w lewej dłoni; prawa kołysała się w powietrzu. Kiedy patrzyłam na jego nogi, kroki doprowadziły go w moją stronę. Miał niebieskie adidasy o niezwykle cienkich podeszwach, przez co sprawiał wrażenie, jakby potykał się o własne stopy. Końcówki długich, prostych, lśniących włosów muskały jego łopatki i bardzo bladą twarz. Nie widziałam jej wyrazu, lecz mogłabym przysiąc, że się uśmiecha. Nie wiedziałam, czy Saining patrzy w moim kierunku. Jadłam lody. Wkrótce zorientowałam się, że po mojej prawej stronie pojawiła się męska dłoń, trzymająca szklankę whisky. Miał dużą dłoń i solidne opuszki palców; zauważyłam od razu, że obgryza paznokcie. Ja też obgryzałam paznokcie. Jego włosy opadły tuż przede mną.

Poczułam ich zapach, podniosłam głowę i spojrzałam na niego. Przysięgłabym, że zobaczyłam twarz anioła! Miał niezwykły uśmiech, a obnażona niewinność jego oczu wytrąciła mnie z równowagi. Od tamtej pory nie potrafiłam oderwać wzroku od twarzy, którą wtedy zobaczyłam. Być może to właśnie wiara w tamtą twarz trzyma mnie wciąż przy życiu. Ufam tamtej twarzy.

Niespodziewanie Saining oznajmił, że wybiera się na południe po naszego psa.

– To tylko pies – powiedziałam. – Jest jak dziecko, które nigdy nie dorośnie, jak idiota – czy rozumiesz, co znaczy słowo idiota?

Saining właśnie pił syrop przeciwkaszlowy.

– Kiedy to lekarstwo spływa mi do gardła, czuję się tak, jakbym mówił „żegnaj”.

54
{"b":"93906","o":1}