Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dobrze, tak trzymaj! – krzyczę do Ulepa, gdy odległość między nami a pędzącą z tyłu śmiercią przestaje się zmniejszać.

– Łatwo ci mówić, on stale przyspiesza! – Niski klakson pociągu zdaje się potwierdzać jego słowa, hałas jest nie do zniesienia.

– Już niedaleko!

Przed nami otwiera się gródź, mkniemy teraz w kierunku powiększającego się okręgu oślepiającego światła.

Wypadamy z mroku wprost we wszechogarniający blask. Zamykam porażone słońcem oczy, dzięki szybkim mrugnięciom po paru sekundach udaje mi się odzyskać wzrok.

– Jedź dalej przed nim! – rozkazuję kierowcy. – Działka z Muru nas nie dosięgną!

Jakby w odpowiedzi za nami słychać serię z ciężkiego karabinu, a po lewej stronie wybuchają piaszczyste gejzery. Lemiesz pociągu znów się zbliża, mechanik wciska gaz do dechy. Obroty silnika szybują w górę przy akompaniamencie głośnego warkotu. Licznik wskazuje prawie dwieście kilometrów na godzinę.

– Długo tak nie pociągniemy! Podkłady rozwalą zawieszenie!

– Jesteśmy jeszcze w zasięgu tych z Muru! – Fontanny pyłu wypryskują już po obu stronach, jedyne, co nas osłania, to pancerny pociąg, który przyspieszając w zawrotnym tempie, chyba postanawia nas zmiażdżyć.

– Nie ma wyjścia, dam radę!

Ulep ostro skręca kierownicę w prawo, w zawrotnym pędzie bokiem zsuwamy się z niskiego nasypu. Kontra w lewo, Królowa driftem nieco prostuje, choć tył auta zarzuca dość mocno. W głębokim fotelu trzymają mnie napięte pasy bezpieczeństwa, przeciążenie ściska żołądek. Po karoserii dzwoni kilka kul, pociąg, wyjąc klaksonem, wyprzedza nas i mknie przed siebie. Kierowca klnie głośno i wciska przycisk obok gałki zmiany biegów. Obroty wskakują na czerwone pole, z tyłu słyszę stłumioną eksplozję, a Królowa wyrywa do przodu tak ostro, że jej maska wydaje się unosić. Piasek, skały, wydmy, wszystko zlewa się w rozmazaną, mknącą do tyłu smugę. Mechanik wyraźnie stara się dotrzeć do dwóch widocznych w oddali wydm, między nimi powinniśmy być bezpieczni. Widzę, z jakim wysiłkiem trzyma prosto kierownicę, o żadnym skręcaniu przy tej szybkości nie może być mowy. Z Muru wciąż grzmią strzały, jeśli trafią w któreś koło, będzie po nas. Jeszcze kilkaset metrów i skarpy dadzą nam osłonę. Zresztą zaraz i tak wyjedziemy z zasięgu kul. Silnik już nie ryczy, tylko wydaje z siebie jednostajny wysoki wizg. Wreszcie wpadamy pomiędzy pagórki, Ulep zdejmuje nogę z gazu. Samochód powoli wytraca pęd, umęczony motor zwalnia obroty. Krótkie hamowanie z niewielkiej już prędkości i Królowa nieruchomieje, przytulona bokiem do niskiego wzniesienia.

– Kurwa, było blisko – stwierdził szofer, gasząc silnik.

Pod maską coś zgrzytnęło głośno, od strony podwozia rozległo się szybkie cykanie stygnącego metalu.

– Co robisz, musimy jechać dalej! – Naładowany adrenaliną, mówiłem znacznie głośniej, niż to było potrzebne. – Nadciąga burza, nie pamiętasz?!

– Nigdzie teraz nie pojedziemy. Widzisz to? – Wskazał jeden z zegarów na desce rozdzielczej. Jego wskazówka tkwiła na końcu czerwonego pola. – Nitro przegrzało wszystko, od motoru po wydechy. Nawet jej teraz nie odpalę, musi wystygnąć. Wszyscy z wozu.

– Nie tak szybko – odezwał się Gart z tylnego siedzenia. – Wiz.un dostał.

Odwróciłem się szybko. Szaman siedział z półprzymkniętymi oczami, na jego bladej twarzy lśniły krople potu. Rękami ściskał prawą stronę brzucha. Spomiędzy palców sączyła się krew.

– Szlag, tylko tego brakowało. Wiz.un, słyszysz mnie?

– W ucho nie dostałem... – odparł słabo. – Boli jak cholera.

– Ulep, zajmij się autem. Gart, wyciągamy rannego, znajdź apteczkę.

Nikt nie oponował. Mechanik wysiadł pierwszy i otworzył maskę. W górę buchnął spory kłąb gęstego białego dymu.

Szarpnąłem za klamkę i stanąłem na piasku. Stopy lekko się zapadły, ale pod spodem podłoże było twardsze. Rozejrzałem się wokół. Żołądek fiknął nagłego kozła, zakręciło mi się w głowie, serce zaczęło walić jak oszalałe. Horyzont (tak odległy, tak cholernie bezbrzeżny) zafalował gwałtownie. Przytrzymałem się karoserii, żeby nie upaść na kolana. Przed oczami zabłysnęły zielonkawe znaki, z których utkany jest świat, implanty w moim ciele rozgrzały się lekko. Dopiero wtedy poczułem, że się uspokajam. Chwilę trwało, zanim zrozumiałem, co to było. Owa mityczna agorafobia. W Polis zawsze otaczają nas ściany. Bliżej, dalej, ale zawsze są w polu widzenia. Tutaj był... bezmiar.

Trzasnęły drzwi, Gart wysiadł na zewnątrz.

– Pomóż mu, zaraz go poskręca – rzucił Ulep, nie przestając grzebać pod maską. – Ty jesteś jakiś twardszy, ale...

Nie zdążył dokończyć. Doskoczyłem do skrzypka, który właśnie padł na piasek. Obejmując głowę rękami, wił się, jakby miał jakiś atak. Szlochał przy tym i wył, spazmatycznie łapiąc oddech. Próbowałem go uspokoić, powtarzałem, żeby oddychał i tak dalej, ale niewiele to dawało, a w aucie wykrwawiał się właśnie Wiz.un.

– Nasze plecaki?! – krzyknąłem do mechanika.

– W bagażniku, jest otwarty.

Szybko wyciągnąłem z kufra nasz bagaż i odszukałem apteczkę. Telsi jak zawsze przezornie zapakowała w nią chyba wszystko, co miała. Kłopot w tym, że trzech czwartych nazw tych środków zupełnie nie kojarzyłem, a nie miałem czasu czytać wszystkich dołączonych instrukcji.

– Wiz.un, żyjesz? – Otworzyłem drzwi po jego stronie. – Potrzebuję twojej pomocy.

– Jak zawsze – mruknął, ale otworzył oczy. – Czego szukasz? – zapytał, widząc otwartą apteczkę.

– Czegoś na uspokojenie, Gart ma jakiś atak lęku.

– Masz tam lorazepam, oksazepam, coś w tym stylu? – zapytał po chwili.

– Czekaj... jest! Jakiś proszek.

– Wetrzyj mu to w dziąsło.

– Tobą też zaraz się zajmę – obiecałem i szybko wróciłem do skrzypka.

Nadal jęczał cicho, trzymając się za głowę, i turlał się rytmicznie po piasku. Rozerwałem opakowanie leku i wmusiłem go w niego. Chłopak próbował walczyć, zaślinił mi przy tym całą rękę, ale zaczął się uspokajać już po niecałych dwóch minutach. Posadziłem go opartego o tylne koło i podałem wodę z manierki. Łapczywie wypił kilka łyków, zakrztusił się i kaszlał przez chwilę.

– Już mi lepiej – oznajmił, gdy odzyskał oddech. – Ta cała przestrzeń... jakby miała mnie zmiażdżyć.

– Wiem, też tak miałem, ale cyfrak...

– Czasem ci zazdroszczę.

– Bredzisz po lekach. Słuchaj, musimy opatrzyć Wiz.una. Dasz radę wstać?

Wspólnymi siłami wyciągnęliśmy szamana i ułożyliśmy w cieniu rzucanym przez samochód. Był w szoku, lęk przestrzeni w tym stanie raczej mu nie groził. Gwizdnąłem cicho, gdy oderwał dłonie od rany.

– Przestrzelili drzwi... – powiedział cicho.

Oberwał dużym kalibrem, na szczęście tylko raz. Otwór wlotowy był spory i poszarpany, wylotowego nie było. Przetarłem postrzał kawałkiem gazy, żeby przyjrzeć się dokładniej, dziurę niemal natychmiast wypełniła zbierająca się krew.

– Kula tkwi w środku. Nie widzę jej, musi być głęboko.

– Dasz radę to wyjąć? – zapytał ranny przez zaciśnięte zęby. – Boli jak skurwysyn.

Pokręciłem głową.

– Jeśli zacznę w tym grzebać, mogę pogorszyć sprawę. Spróbujemy zatamować krwawienie, ale resztę zrobią w Enklawie.

– Gdzie? – Ulep miał chyba gumowe ucho.

– Dowiesz się w swoim czasie – odparłem. – Pracuj szybciej, wiatr już się wzmaga.

Trochę przesadzałem. Drobinki piasku faktycznie przesypywały się w ciągłym tańcu, ale jeszcze nic nie zapowiadało nadchodzącej burzy.

– Gart, pomóż mi.

Wstrzyknąłem szamanowi środek przeciwbólowy, po czym wspólnymi siłami udało nam się zapchać jego ranę kilkoma warstwami materiałów opatrunkowych i owinąć bandażem. Pacjent jęczał przy tym trochę, ale wytrzymał. Wreszcie wsadziliśmy go z powrotem na tylną kanapę, gdzie zastygł z zamkniętymi oczami.

– Jak ci idzie? – zapytałem majstrującego pod maską mechanika.

– Uszczelniłem pęknięty wąż od chłodnicy, dolałem wody. Odpaliłem wiatrak bezpośrednio z akumulatora, niech trochę pochodzi. Ogniwo nie padnie, a silnik szybciej się schłodzi. Niewiele więcej mogę zrobić, teraz trzeba czekać, aż trochę ostygnie.

69
{"b":"933176","o":1}