Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tego wieczora zalane światłem neonów Polis wyglądało inaczej niż zwykle. System zraszarek nadal nie działał, więc blask padał na zalegające gdzieniegdzie wydmy, skrząc i rozsypując się na miliony iskier. Powietrze nadal było rozgrzane, mury Miasta nie miały się kiedy wychłodzić. Suchy wiatr znad Pustyni przynosił zapach piasku.

RepTek późnym popołudniem ogłosił, że zapowiadana wcześniej druga burza słabnie i najpewniej przejdzie bokiem. Obniżono też stopień zagrożenia o całe dwa punkty, co świadczyło, że praktycznie nie ma niebezpieczeństwa. Oczywiście w związku z tym już na jutro korporacja zapowiedziała rozpoczęcie opóźnionego sprzątania, co większość obywateli przyjęła z ulgą. Większość, bo dla takich jak ja poruszanie się po Mieście będzie wkrótce mocno utrudnione.

Ulep czekał przed wejściem do budynku stojącego nieopodal Koryta.

– No, jesteście wreszcie. – Wyraźnie ucieszył się na nasz widok. – Chodźcie. Gotów, wielkoludzie?

Klepnięty po ramieniu Marbel mruknął w odpowiedzi coś niezrozumiałego. Kolejny raz zastanowiłem się, jak właściwie zamierzam spełnić daną Telsi obietnicę i chronić tego osiłka podczas nielegalnej walki. Sidth nerwowo rozglądał się wokoło, ale chyba nie dostrzegł nic niepokojącego.

Weszliśmy za mechanikiem do środka. Zorientowałem się, że jesteśmy w gmachu dawnej szkoły. Po korytarzach kręcili się jacyś ludzie. Ulep prowadził w stronę sali gimnastycznej, z której dobiegał stłumiony gwar. Drogę zastąpił nam rosły ochroniarz. Nieco rozbawił mnie fakt, że był o głowę niższy od Marbela.

– Powiedz Wydrze, że przyprowadziłem zawodnika. – Nasz przewodnik wydawał się pewny siebie. – Gwiazdę wieczoru.

– To się okaże – burknął goryl, wpuszczając nas do środka.

Ostre światło, zgiełk setki dopingujących głosów i silny zapach potu uderzyły mnie jednocześnie. Tłum zgromadzonych w sali gimnastycznej kobiet i mężczyzn tłoczył się wokół umieszczonego centralnie ringu. Na otoczonym metalową siatką podeście okładało się dwóch zawodników. Walka musiała trwać od dłuższej chwili, gdyż obaj mężczyźni byli już trochę pokiereszowani.

– Wszystkie chwyty dozwolone, wygrywa ten, który utrzyma się na nogach – wyjaśnił Ulep zupełnie niepotrzebnie, kiedy zatrzymaliśmy się, żeby popatrzeć na zmagania. – Obstawiać można tam w rogu.

– Z kim będzie walczył Marbel? – zapytałem, patrząc na tablicę wyświetlającą ksywki zawodników w następnej walce oraz wysokość zakładów.

– Z braćmi Kintaro. Ostatnia walka wieczoru.

– Kitajce – mruknął osiłek. – Będzie bijatyka. – Swoje słowa zaakcentował, strzelając kostkami masywnych dłoni.

– Z dwoma przeciwnikami? – zdziwiłem się.

– Trzema. Kintaro to trojaczki.

Teleskopowa pałka sama wsunęła mi się w dłoń i rozłożyła z satysfakcjonującym sykiem. Złapałem mechanika za rękę i przyłożyłem mu pręt do twarzy.

– Ulep, kurwa, to mi nie wygląda na uczciwy układ – warknąłem, mocniej zaciskając dłoń na jego nadgarstku.

– Mówiłem ci, ma być widowisko – stęknął, wykręcając głowę. – Mech zawsze walczył z kilkoma...

– Jeśli coś mu się stanie...

Pomieszczenie wypełnił ryk będący mieszaniną głosów triumfu i zawodu: po szczególnie udanym ciosie jeden z zawodników odbił się od ogrodzenia i padł na deski.

– Jakiś kłopot, panowie? – Nie zauważyłem, kiedy za moimi plecami pojawił się ochroniarz. – Wpisać was do walk amatorów?

– Nie trzeba – mruknąłem, puszczając Ulepa. – Prowadź do szatni.

Było już za późno na wątpliwości, mogłem mieć jedynie nadzieję, że Marbel sobie poradzi. W czasie gdy z ringu ściągano zakrwawionego uczestnika, przecięliśmy salę i weszliśmy do bocznego korytarza. Znaleźliśmy się w niewielkiej przebieralni. Chwilę później dołączył do nas niski człowieczek o twarzy chytrego zwierzaka. Ubrany był w staromodny garnitur, z ust wystawała mu wykałaczka.

– Ulep, kogóż to przyprowadziłeś?! – zakrzyknął już od drzwi. – Oż, w mordę, Mech?! To naprawdę ty?

– No. – Marbel nie był w nastroju do pogawędek. – Cześć, Wydra.

– Tym razem naprawdę się postarałeś. – Bukmacher pokręcił głową z uznaniem. – Nie to, co ten cherlak ostatnim razem. Masz pojęcie, ile wtedy straciłem?

– Nie ty jeden. Kiedy nasza walka?

– Za jakieś półtorej godziny, zależy, jak pójdą pozostałe. Rozgośćcie się. Obok jest siłka, Mech może się tam rozgrzać.

Nie bardzo wiedziałem, gdzie niby mamy się rozgościć. Całe wyposażenie pokoju stanowiły dwie ławki, rozchybotany metalowy stół, nieduża szafka, odrapane lustro i rzędy wieszaków na ścianach.

– Stawiasz dzisiaj? – zwrócił się Wydra do mechanika.

– Jasna sprawa.

– A ty, Sidth, wpadnij kiedyś do mnie. Szukam specyficznego towaru – mówiąc to, bukmacher puścił oko do hakera.

Mnie uraczył jednie skinieniem głowy, po czym opuścił szatnię.

– Pójdę poćwiczyć – oznajmił Marbel i zdjął koszulkę.

– Czekaj, okleję ci łapy – powiedział mechanik, wyciągając z szafki rolkę plastra.

Widać było, że nie robi tego po raz pierwszy. Nakładał kolejne warstwy z wprawą i po kilku minutach dłonie olbrzyma były profesjonalnie zabezpieczone.

Poszedłem za Marbelem na siłownię i chwilę patrzyłem, jak ćwiczy. Jego półnagie ciało robiło wrażenie. Szerokie bary, wielkie bicepsy i brak zbędnego tłuszczu upodabniały go do jakiegoś antycznego bóstwa. Marbel rozgrzewał się, a pod pokrywającą się warstewką potu skórą grały potężne mięśnie.

– Tylko się nie przemęcz – rzuciłem, kiedy już nabawiłem się wystarczających kompleksów, patrząc, jak bez wysiłku podnosi ciężary. – Przed walką będę miał coś dla ciebie, mały prezent od Telsi.

– Ona nie lubi, kiedy się biję, ale czasem trzeba.

– Masz rację, czasem trzeba.

Chciałem popatrzeć na walki i zakłady, ale niedaleko drzwi szatni natknąłem się na Sidtha. Chłopak był jeszcze bardziej zdenerwowany niż wcześniej.

– Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytałem ironicznym tonem.

– Chuj ci w... a zresztą, chodź. – Wciągnął mnie do pomieszczenia i zaczął mówić konspiracyjnym szeptem: – Coś tu śmierdzi. Ogłosili już walkę wieczoru. Marbel kontra trzech Chińczyków, nasz wielkolud jest faworytem. Rozejrzałem się tu i tam, dużo ludzi chce na niego postawić.

– To chyba zrozumiałe?

– Nie przerywaj mi, kurwa. Dziwne jest to, że Ulep stawia przeciwko. Podpatrzyłem go. On i jeszcze kilku szemranych gości.

– Myślisz, że chcą ustawić walkę?

– Zawsze byłeś taki domyślny? A na co ci to, kurwa, wygląda?

– Dobra. Teraz niewiele już możemy zrobić. Pilnujemy Marbela przed wejściem na ring. Dyskretnie, ale któryś z nas cały czas musi mieć go na oku. Ma nic nie jeść ani nie pić.

– Też o tym pomyślałem. – Haker chyba pierwszy raz w życiu przyznał mi rację. – Mogą chcieć go odurzyć jakimś świństwem.

Uprzedziliśmy naszego zawodnika, a Sidth został z nim w salce ćwiczeń. Wyszedłem, żeby chwilę popatrzyć na walczących. Ciosami pięści i kopniakami wymieniało się właśnie dwóch zawodników wagi ciężkiej. Jeden z nich był łysy i cały wytatuowany, co nadawało mu groźny wygląd, ale w myślach postawiłem na tego drugiego. Blondyn był drobniejszy, ale miał w sobie coś drapieżnego. Walka musiała zacząć się przed chwilą, rozochocony tłum ryczał, dopingując.

Łysol zamachnął się, lecz mój faworyt zszedł z linii ciosu, złapał potężną rękę przeciwnika i wykorzystując jego rozpęd, cisnął nim o okalający ring płot. Ogrodzenie jęknęło, widzowie zawyli głośniej. Jasnowłosy nie tracił czasu. Podbiegł do rywala, serią krótkich kopnięć w kolano sprowadził go do parteru, po czym silnym uderzeniem pięścią, poprawionym błyskawicznie łokciem, posłał na deski. Łysy próbował jeszcze wstać, ale kop w szczękę pozbawił go przytomności i prawdopodobnie kilku zębów. Przez gwar przebił się gong oznajmiający koniec walki.

– Szybko mu poszło. – Ulep wyrósł obok mnie jak spod ziemi. – Jak nasz faworyt?

– Ćwiczy – odparłem krótko.

– Zaniosę mu coś do picia. – Pokazał trzymane w dłoni dwie butelki. – Izotonik, dobry przed walką.

55
{"b":"933176","o":1}