Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tędy – milczący całą drogę Sidth w końcu raczył się odezwać. – Garaż Ulepa jest zaraz przy tym moście.

Poprowadził nas bocznymi alejkami dzielnicy przytulonej do rzecznego koryta, chwilami szliśmy tuż przy brzegu. Próbowałem wyobrazić sobie, jak wyglądał ten kanał wypełniony wodą, lecz nie umiałem. Dla mnie zawsze pozostanie przysypaną piaskiem dziwaczną blizną na miejskiej tkance.

Zdarzało mi się wcześniej bywać w tej dzielnicy. Mieściło się tu między innymi kilka klubów, do których tak lubił zaglądać Bors, łatwo dało się też kupić nielegalne wtyczki, jeśli wiedziałeś, kogo o nie zapytać. Nie był to jakiś szczególnie szemrany dystrykt, ale z drugiej strony managerowie RepTeku też tutaj nie mieszkali.

Skręciliśmy za róg, wchodząc pomiędzy niskie bloki. Na schodach prowadzących do jednej z klatek siedziało kilku wyrostków. Ubrani w robocze kombinezony z podwiniętymi rękawami, palili papierosy i pluli na chodnik. Niżej wykwalifikowana siła robocza korporacji, oceniłem, z gatunku tych pracujących na dwunastogodzinnych zmianach w halach bez okien. Jeden z nich, widząc nas, szturchnął swojego kompana i rzucił jakąś uwagę. Cała grupka zarżała, śmiech jednak ucichł, gdy się do nich zbliżyliśmy. Najwyraźniej postura Marbela wymusiła ten atawistyczny rodzaj szacunku, który najlepiej rozumieją ludzie ich pokroju. Z cichym westchnieniem ulgi wyjąłem rękę z kieszeni, gdzie trzymałem teleskopową pałkę.

Przeszliśmy jeszcze kilka przecznic i dotarliśmy w okolice jedynego w Mieście wiszącego mostu. Dziwiło mnie, jak ta osobliwa budowla zdołała przetrwać tyle lat. Żadnych podpór, tak po prostu sobie wisi. Moglibyśmy się sporo nauczyć od dawnych budowniczych, wszystko, co tworzymy dziś, jest tandetne i jednorazowe.

Sidth zaciągnął nas w jakieś podwórka i podprowadził do niedużego bloku. Na parterze dostrzegłem kilka bram garażowych, dwa górne piętra zajmowały mieszkania.

– Zaczekajcie chwilę – polecił haker. – Wejdę i z nim pogadam, lokalsi nie przepadają za obcymi.

Posłusznie się zatrzymaliśmy, chłopak zniknął w klatce schodowej. Staliśmy tak, pocąc się w pełnym słońcu – ja coraz bardziej zniecierpliwiony, Marbel raczej obojętny. Wreszcie Sidth wyjrzał i przywołał nas gestem.

Weszliśmy w ciemną bramę, kilka sekund zajęło, zanim oczy przyzwyczaiły się do mroku. Na schodach siedział jakiś typek, który zmierzył nas znudzonym spojrzeniem. Sądziłem, że pójdziemy do któregoś z mieszkań, ale haker skręcił w boczny korytarz i otworzył drzwi do garażu. Właściwie było to pomieszczenie, które powstało z połączenia kilku innych. Stało tu parę samochodów w różnym stadium naprawy lub demontażu. W końcu sali dostrzegłem dwa kształty nakryte plandekami. Pod ścianami stały szafki na narzędzia i regały zastawione częściami, które widziały już lepsze czasy. W powietrzu unosił się intensywny zapach smaru, benzyny i kurzu, słyszałem terkotanie klucza z grzechotką.

Rozległ się głośniejszy hurgot i spod SUV-a z wybebeszonym, wiszącym na łańcuchu silnikiem wyjechał mechanik. Wstał z deski na kółkach i przyjrzał się nam. Ubrany był w pokryte czarną mazią robocze ogrodniczki, miał wyszmelcowaną czapeczkę ze złamanym daszkiem i ręce aż do łokci umazane smarem. Na szyi dyndała mu jakaś ceramiczna część, chyba świeca zapłonowa, w dłoni trzymał spory klucz.

Kilka sekund później uśmiechnął się, pokazując pożółkłe zęby.

– Mech, ty olbrzymie! – Szybkim krokiem podszedł do Marbela i poklepał go po ramieniu. – Urosłeś jeszcze czy mi się wydaje?

– Mech. – Osiłek zastanowił się chwilę. – Duży robot, taka ksywka! Do bijatyki.

– Jasne, stary, dokładnie! – ucieszył się Ulep. – Słuchaj, nie gniewasz się chyba za tamto...

– Za co?

– No, to świetnie – skwitował mechanik. – Ulep jestem. – Wyciągnął do mnie brudną dłoń.

Miał mocny uścisk człowieka codziennie pracującego fizycznie. Powitanie zakończył, wycierając rękę o brudne portki, jakby bał się, że coś ode mnie złapie.

– Podobno macie jakiś interes? – przeszedł od razu do rzeczy. – Nie lubię robić biznesów z zamaskowanymi ludźmi.

– Moja twarz nic ci nie powie, a nie lubię piachu między zębami.

Skinął głową, jakby przyjmując to do wiadomości. Mogłem się założyć, że w jego branży transakcje z tajemniczymi postaciami to raczej codzienność.

– Furę chcecie kupić?

– Wynająć – doprecyzowałem. – Z kierowcą.

– Nie robię już w napadach – odparł oschle, jakby urażony.

Uznałem, że nie ma co dłużej zwlekać. Jeśli ma nam pomóc, prędzej czy później będzie musiał poznać plan. Trzeba będzie po prostu mu zaufać, oczywiście do pewnego stopnia.

– To nie napad. Raczej... wycieczka. Za Mur – powiedziałem spokojnie, obserwując jego reakcję.

Chwilę stał, mierząc mnie wzrokiem. Potem zwyczajnie wybuchnął głośnym śmiechem. Zaczekałem, aż się uspokoi, ale wesołość płynnie przeszła w atak paskudnego kaszlu.

– Niezłe jaja. A tak poważnie? – zapytał, kiedy ostatecznie się wycharczał i odpluł gęstą flegmę.

– Wyjazd za Mur. Z kierowcą – powtórzyłem, patrząc mu w oczy.

– Nie da rady. – Pokręcił znacząco głową. – Jeśli chcecie prysnąć z Polis, spróbujcie pociągiem. Znam jednego gościa...

– Wycieczka znaczy pojechać i wrócić.

– Pojebany jesteś!? Wycieczka krajoznawcza? Po jaką cholerę?

– Tego nie musisz wiedzieć. – Puściłem obelgę mimo uszu, wiedziałem, że jest to raczej oznaka ekscytacji niż faktyczna próba obrażenia mnie. – Mamy taką fantazję, mamy kasę. Ty podobno już to robiłeś. Chcesz zarobić?

Z tymi pieniędzmi oczywiście trochę blefowałem. Nie mieliśmy odłożonej żadnej okrągłej sumy, ale Gart zapewniał, że kilka komputerowych tricków, w których miałem mu pomóc, zapewni nam dostęp do sporej liczby czitów.

– To nie takie proste. – Zdjął czapeczkę i z chrzęstem podrapał się po przetłuszczonych włosach. – Jeździłem, ale to było kiedyś. Teraz bramy są szczelniejsze, Pustynia... groźniejsza. Do tego jeszcze zamontowali te działka na Murze... – Mówił tak, jakby sam chciał siebie przekonać, że jednak się da. Możliwe, że wspomnienie świata za barierą wywoływało w nim jakiś dreszcz emocji, miętosił czapkę w rękach, prowadząc wewnętrzną walkę. – Jak daleko? Kierunek obojętny? Chcecie się tylko przejechać czy czegoś szukacie? – Spojrzał na mnie podejrzliwie.

– Nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów. Południowy zachód.

– Góra? – domyślił się od razu.

– Tak. – Odsłoniłem wszystkie karty, jakie zamierzałem mu pokazać. – Więcej nie musisz wiedzieć.

– Sidth, czy on jest jakimś świrem? – zwrócił się do milczącego hakera. – A może was wszystkich porąbało?

– Ulep, kurwa, nie rób cyrków. – Chłopak przeszedł w tryb twardej negocjacji. – Podejmiesz się czy nie? Zawsze możemy pójść do Ariela.

– Tego partacza?! – Ulep wyraźnie się wkurzył.

– Ten partacz objechał cię na cacy w trzech ostatnich wyścigach – naciskał Sidth.

– Na Pustyni z nim zginiecie. Dobra. Siedemdziesiąt tysięcy.

Kwota, jaką wymienił, stanowiła małą fortunę, ale postanowiłem być cicho. Jak się okazało, słusznie.

– Sześćdziesiąt – powiedział Sidth spokojnie. – Dwadzieścia przed, reszta po robocie.

– Połowa przed, połowa po. Inaczej nigdzie nie jadę.

– Zgoda. – Haker wyciągnął dłoń, żeby przypieczętować umowę, ale Ulep się zawahał.

– Jest jeszcze coś.

– Kurwa, z tobą tak zawsze – westchnął chłopak. – Czego chcesz?

Mechanik poklepał się po kieszeniach i wyjął paczkę papierosów. Zapalił, nie częstując nikogo, i spojrzał na Marbela.

– Jego. Wpadłem ostatnio w drobne kłopoty. Ustawiane walki w klatce, przegrany zakład, takie tam. – Uciekł wzrokiem w bok. – Żeby spłacić dług, muszę dostarczyć mocnego zawodnika. Chcę, żeby Mech wszedł na ring.

– Za kasę, którą ci zapłacimy, spokojnie spłacisz swoje długi – zaprotestowałem, bo z góry wiedziałem, co o tym pomyśle powie pewna weteranka MedCoru.

– Nie rozumiesz. Zakład był honorowy, a zawodnik, którego wystawiłem, dał plamę na całej linii. Jeśli nie zorganizuję dobrego widowiska, nie będę mógł wystartować w derby.

53
{"b":"933176","o":1}