– Mogą cię namierzyć? – zapytałem skrzypka. – Powiązać ten włam do sieci z tobą?
Chłopak spojrzał na mnie nieprzytomnym, nieco szalonym wzrokiem, otworzył usta i nagle zgiął się wpół. Żółtawa breja bluzgnęła na beton, wokół rozszedł się kwaśny odór wymiocin.
– Ja nie... ja ich zabiłem – powiedział i otarł usta wierzchem dłoni. – Mogłem...
– Gówno tam mogłeś – przerwałem mu, zanim zdążył zupełnie się rozkleić. – Ten cholerny złom miał zwarcie, karabin zwariował. Nie mogłeś tego przewidzieć.
Niezbyt przekonany, skinął głową. Czasem ludziom trzeba powiedzieć, w co mają wierzyć. Gart nie mógł wziąć na siebie odpowiedzialności za wypadki przy furcie, łatwiej mu będzie, jeśli usłyszy to ode mnie. Na wyrzuty sumienia przyjdzie jeszcze czas. Jego i moje.
Byliśmy na terenie dzielnicy Industrialnej, a to już cywilizowana część Polis. Sporo tu kamer, trafiają się patrole, nie mogliśmy stać w miejscu. Wprawdzie założyłem kaptur, więc system rozpoznawania twarzy będzie miał utrudnione zadanie, lecz była także druga strona medalu. Strzelanina (czy jak lepiej mówić Gartowi: „wypadek”) przy ogrodzeniu ściągnęła uwagę korporacji. Prawdopodobnie wiedzą też, że byłem na Przymurzu. Mogłem się założyć, że uważnie patrzą w monitory, zamiast polegać wyłącznie na algorytmach. Człowiek ukrywający twarz w świecie ciągłej inwigilacji automatycznie staje się podejrzany.
Zraszarki na okolicznych budynkach uruchomiły się, zalewając świat sztuczną, oczyszczającą powietrze mżawką. Kończył się kolejny wspaniały dzień w RepTek Polis. Gdy zastanowiłem się nad rozwojem wypadków, uznałem zupełnie na chłodno, że to mógł być jeden z moich ostatnich.
Ruszyliśmy pod ścianami budynków, trzymając się bocznych uliczek i zapuszczonych alejek. Szedłem, pochylając zakapturzoną głowę, ale wiedziałem, że to tylko tymczasowe rozwiązanie. Musieliśmy dotrzeć gdzieś, gdzie nie sięgały wścibskie elektroniczne oczy korporacji. Rozpylona w powietrzu woda przyjemnie chłodziła i nadawała powoli otulanemu zmrokiem Miastu specyficzny urok.
Zamyśliłem się na chwilę i wpadłem na plecy Garta, który nagle się zatrzymał.
– Czekaj, tędy nie przejdziemy – powiedział konspiracyjnym szeptem i wskazał na pobliskie skrzyżowanie.
Trzech funkcjonariuszy sił porządkowych patrolowało okolicę. Nie mieli na sobie rynsztunku szturmowców, tylko lekkie czarne półpancerze, ale to niczego nie zmieniało. Nie zamierzaliśmy z nimi walczyć.
– Pójdziemy dłuższą drogą. – Chłopak cofnął się w głąb alejki, a ja posłusznie poszedłem za nim.
Na ścianie budynku nieopodal znajdował się spory telebim. Te urządzenia włączały się automatycznie, gdy spadało natężenie światła. W dzień blask słońca sprawiał, że były nieczytelne. Wieczorem wyświetlały reklamy i czasem komunikaty. Jak teraz.
Moja twarz rozciągnięta do wielkości kilku metrów. Zdjęcie z akt RepTeku: wzorcowy wizerunek pracownika korpo, schludna fryzura, lekki uśmiech. Płynący pod obrazem napis.
„Czy widziałeś tego mutanta? Skontaktuj się z najbliższym posterunkiem policji RepTek. UWAGA! UZBROJONY I NIEBEZPIECZNY!”
– No to, kurwa, świetnie – skwitowałem, kręcąc głową. – Skurwysyny.
– Jebańcy – zgodził się Gart, używając obelgi zasłyszanej od Majstra. – Wcześniej w ich wewnętrznej komunikacji ogłosili cię mutantem, teraz poszli na całość.
Tak oto definitywnie przestałem być obywatelem, ba! nawet człowiekiem. Jak zwykle nikt nie pytał mnie o zdanie. Odczłowieczyli mnie, tak po prostu. Oficjalnie stałem się zwierzyną, każdy mieszkaniec mógł mnie bezkarnie zabić.
„Przewidziana wysoka nagroda”.
– Coraz lepiej – mruknąłem, patrząc sobie w powiększone przez telebim oczy.
Pomyśleć tylko, że to wszystko przez te kilka wtyczek, po które poszedłem do Wiz.una. Większości z nich nawet nie zdążyłem wpiąć. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie były mi potrzebne. Ból głowy nie wracał, czerwona poświata też się nie pojawiła, mimo że w laboratorium chinoli wpinałem się i walczyłem z cyfrakiem.
Widać narkotyki ci szkodzą, nawet jeśli ich nie bierzesz. Może wtedy nawet bardziej, uznałem, kolejny raz śledząc przewijające się na ekranie słowo „mutant”.
Szybko przemknęliśmy dwa kwartały ulic, przyczailiśmy się za starym kontenerem na śmieci. Gart wskazał niewysoki budynek po drugiej stronie ulicy. Nie wyglądał na blok mieszkalny, raczej jak opuszczony obiekt administracyjny. Zrozumiałem, że to cel naszej wędrówki. Ruszyliśmy truchtem.
Wiatr znad Pustyni przyniósł metaliczny zapach rozgrzanego piachu, na ulicach rozjarzyły się lampy uruchamiane czujnikami zmierzchu. Nad RepTek Polis zapadała noc.
– Musisz się odwrócić – stwierdził Gart stanowczo.
– A co, będziesz się odlewał?
Staliśmy w piwnicznym korytarzu opuszczonego budynku administracyjnego. Weszliśmy tu wprost z ulicy, po kilku schodkach prowadzących do ledwie trzymających się na zawiasach drzwi. W pomieszczeniu było ciemno, przyświecałem nam otrzymaną od Majstra latarką, która chyba właśnie wydawała z siebie ostatnie tchnienie, czy może raczej lśnienie. Dynamo skrzypiało ciężko przy próbie ładowania, taśma odklejała się od rączki. Snop światła sunął po ścianach z nieotynkowanej cegły. Poświeciłem w głąb korytarza, by zobaczyć, że kończy się sporym zawałem. Dlatego gdy chłopak kazał mi się odwrócić, nie zrozumiałem, o co mu chodzi.
– No już – ponaglił mnie, co chwila nerwowo zerkając w stronę wyjścia. – Daj latarkę i stań tyłem.
Wzruszyłem ramionami, zdając sobie sprawę, że naśladuję jego ulubiony gest, i zrobiłem, o co prosił. Zanim się odwróciłem, zobaczyłem jeszcze, że wyciąga z kieszeni przejściówkę portu osobistego.
Patrzyłem na kołyszące się miarowo drzwi, teoretycznie ubezpieczając nam tyły. W praktyce, gdyby jakiemuś gliniarzowi zachciało się akurat tu zajrzeć, niewiele mógłbym zrobić. Miałem wprawdzie orła, ale nie sądziłem, żebym był gotów ot tak zastrzelić człowieka. Pistolet załadowany nabojami Magnum, z pociskami pokrytymi węglikiem wolframu służył mi w tych nielicznych sytuacjach, gdy sprawę jakiegoś cyfraka należało rozwiązać siłowo. Węglik nadawał też twardości pociskom, więc pewnie ludzkie tkanki także nie miałyby szans, zwłaszcza w zetknięciu z niesamowitą energią kuli. Nie wiem tylko, czy potrafiłbym strzelić. Gliniarze już mnie za człowieka nie uważali, więc pewnie nie mieliby podobnych skrupułów.
Moje rozważania przerwał rozlegający się z tyłu hurgot. Brzmiało to trochę tak, jakby Gart próbował gołymi rękoma przekopać się przez zawał. Ku mojemu zdziwieniu chwilę później usłyszałem kilka pisków logowania terminala i stukot klawiszy. Podskoczyłem nerwowo, gdy gdzieś sapnął głośno hydrauliczny kompresor, a fragment ściany po lewej zapadł się do środka i odchylił w bok.
– Zapraszam. – Gart poklepał mnie po ramieniu i zachęcił do wejścia w ciemną wnękę. – DTek, kwatera główna – dodał, ruszając przodem.
Nie lubię pchać się w mroczne miejsca, których nie znam, do tego niedawno odkryta klaustrofobia właśnie dała o sobie znać. Nie było jednak wyjścia, przecież teraz nie zawrócę. Zresztą i tak nie miałbym dokąd.
Przestąpiłem próg, zrobiłem jeszcze dwa kroki i zatrzymałem się. Mocne reflektory zapłonęły nagle, oślepiając mnie na parę sekund.
– Stać! – polecenie rozległo się gdzieś zza linii światła. – Nie ruszać się!
– Spokojnie, Marbel, przecież to Gart z Nethem – rozpoznałem głos Nikthi. Światło nieco przygasło.
Powoli odzyskiwałem wzrok. Stojący przede mną chłopak wyglądał na zmieszanego, Nikthi położyła mu dłoń na ramieniu.
Właściwie „chłopak” to niezbyt precyzyjne określenie. Miał prawie dwa metry wzrostu, szerokie bary wskazywały na konkretną wrodzoną tężyznę połączoną z zamiłowaniem do ćwiczeń. Tylko w jego twarzy było coś dziecinnego. Jakaś nieforemność rysów, głęboko osadzone oczy, zbyt szerokie usta i masywne wały nadoczodołowe. Mutant, a konkretnie: „osobnik niepasujący do wzorca”, zrozumiałem. Wyciągnąłem do niego rękę. Olbrzym najpierw skulił się w sobie, co przyniosło raczej komiczny efekt, po czym z zakłopotaniem spojrzał na trzymany w ręku pistolet. Schował broń do kabury i ujął moją dłoń w swoją, wielką jak bochenek chleba. Uścisk miał zaskakująco delikatny.