Литмир - Электронная Библиотека

– Jestem za kompromisem – powiedział tak słodko, że wszystkich, mimo iż go znali, uderzyła nieomal kobieca melodia jego głosu. – Sądzę, że wszystkie przedstawione pomysły są doskonałe, wasze dostojności…

– Co?! – Od stołu porwali się i Wyzwoleniec, i Policjant, Skarbnik i Wojskowy.

– Tak, smoka należy nie uznawać, zlikwidować, objąć ochroną, a zarazem jak najowocniej wykorzystać.

– To jakieś kpiny! – wrzasnął Prefekt. – Przecież pomysły sobie przeczą!

– Pozwólcie mu skończyć – upominał Regent. – Dziękuję. Otóż smoka rzeczywiście nie należy uznawać, bo w ten sposób podnosi się jego atrakcyjność. W naszym kraju coś z pieczęcią

nielegalności sprzedaje się dużo lepiej niż z urzędowym imprimatur.

Ergo zainteresowanie wzrośnie. Po drugie, trzeba gada spacyfikować, uspokoić, pozbawić agresywności, bo nie stać nas na długotrwałe utrzymywanie go na diecie białkowo-tłuszczowej. Po trzecie, chronić należy bestię nie tylko dla dobra nauki, ale żeby nikt go nie ukradł…

– Słusznie! – Liktor zatarł ręce.

– A po czwarte, zarobić. Smok goniący (niekoniecznie za niewinnymi dziewicami, tych nie znajdziemy nawet w świątyni Superwesty) doskonale niweluje i utwardza teren, jego jednorazowe odchody starczają na użyźnienie hektara. Gdyby dworskim rzemieślnikom udało się

stworzyć szklane kule i nakłonić go do nadmuchania ich smoczym ogniem, mielibyśmy stałe oświetlenie na długie, ciemne amirandzkie noce… O turystyce kolega Tezaurator już wspominał.

– Ale jak mamy go karmić i oduczyć agresywności? – zapytał Renard.

– Trzeba stopniowo zmieniać dietę. Na początek jako ofiary podtykać bestii jednostki karmione wyłącznie strawą roślinną. Potem rzucać połcie mięsa w jarzynach. Proporcje z czasem będzie można zmieniać, aż w końcu całkowicie wyrugować mięso. Przy okazji podejmuję się głosić mu pogadanki na temat rakotwórczości mięs. Tym

sposobem, wierzę, wychowamy sobie smoka jarosza. Łagodnego, nieagresywnego, zaprzyjaźnionego. I tak nam dopomóż Multijanus.

Plan augura przeszedł przez aklamację.

Już po pół roku zamiast wściekłych ryków ze stoków Smoczej Góry dobiegać poczęły pomruki i pogwizdywania (smok lubił najbardziej rozlewne melodie z Południa).

Odetchnęli obywatele, potencjalni więźniowie, żebracy i dziewice. Tylko specjaliści od propagandy zagranicznej nie zaprzestawali snuć opowieści o krwiożerczości potwora, ale to należało do ich obowiązków służbowych.

Bestia zaś kontentowała się dziennie: sześcioma wozami siana, trzema tonami gałęzi, grządką kapusty i szpinaku, toną marchwi, brukwi i kalarepy z czosnkiem, nie przyjmując nawet skwarek ze zdechłych psów i kotów na omastę.

Taka porcja na przednówku okazała się wielkim obciążeniem. Rada znów poczęła wykazywać nerwowość i snuć refleksje, czy poświęcenie pewnej grupy emerytów i weteranów nie byłoby jednak korzystniejsze… Na szczęście, ktoś wpadł na inny pomysł: mieloną makulaturę.

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, smok zasmakował w materiałach piśmiennych. Na początek poszły przemówienia nieaktualnych przywódców, egzemplarze zdekompletowane, papirusy nieczytelne i pergaminy źle wyprawione, potem przyszła kolej na zwoje bezdebitowe i niecenzuralne, poezję, której nikt nie czytał, podręczniki i kryminały. Bestii smakowały jednakowo.

Gorzej, że spożywana literatura poczęła wywierać znaczny wpływ na bestię. Coraz chętniej smok dyskutował ze służbą, wypowiadał się na tematy filozoficzne. Po przeżuciu większej dawki pieśni patriotycznych wyraził ochotę na wyprawę wojenną przeciw Lessji, ale w połowie drogi odbiło mu się pacyfistycznym manuskryptem i zawrócił.

Nadzorcy z niepokojem i nadzieją czekali na pojawienie się pierwszych zielonek, a literaturę do konsumpcji zaczęto poddawać starannej selekcji. Unikano publikacji aktualnych i denerwujących, przedkładając sielanki, ewidentne legendy i stare podręczniki do nauki języków obcych. Na wszelki wypadek z mielonych dzieł wyrywano najbardziej kontrowersyjne strony lub zamalowywano wyrazy budzące niewłaściwe skojarzenia.

Pozostaje niepojęte, w jaki sposób treści z przemielonych na proszek dzieł docierały do mózgu dinozaura. Jednak docierały. A co się działo, gdy zadano mu znaczną porcję materiałów statystycznych, ksiąg gospodarczych i tajnych raportów o stanie państwa?

Smok wykarmiony na patriotycznej poezji i prozie, teraz zasilony problematyką ekonomiczno-socjologiczną, zapragnął naraz stać się użyteczny w dziele reformy antyku i ocalenia świata, który rzekomo musi zginąć. Zaczął imać się robót publicznych, grzmieć przeciwko złym obyczajom, napominać ludzi…

Ale nie szło. Antyk amirandzki wyraźnie wyglądał na nierefor-mowalny. Zresztą plebs, zadowolony z dotychczasowego próżniaczego trybu życia, pyskował tylko (korzystając ze swobody wypowiedzi, którą smok wymusił na Regencie) na pomysły „starego gada". Smok, niekontrowersyjny jako krwiopijca, w roli jarosza-reformatora zaczął nagle wszystkim przeszkadzać. Toteż jego przeciwnicy posunęli się do wyjątkowo chamskiego numeru. Któregoś wieczoru za karmę posłużyła cała półka dotycząca smoczego gatunku i do dinozaura dotarła brutalna prawda, że reprezentuje ród dawno wymarły, ergo w ogóle go nie ma.

Ten paradoks zaprzątnął go bez reszty. Dał spokój reformom (wszystko wróciło w stare koleiny), a sam myślał, myślał, a im dłużej kombinował, tym w głębszą popadał desperację.

Wreszcie zaryczał pożegnalnie i zadecydował: aby wszystko zgodziło się z wymogami naukowymi, popełni samobójstwo.

W tym celu zeżarł tonę siarki, popił nie przegotowaną wodą z rzeki Kamienicy… Ale nie pękł. Może użył niewłaściwych proporcji. Mieszanka wzdęła go jeno, uniosła w powietrze jak balon i na zasadzie odrzutowca przepędziła hen, hen poza górami, poza lasami, wymiarami i czasami, aż gdzieś do starożytnych Chin.

Tam się na nim poznali. Jednak to już całkiem inna historia.

Cudów Nie Ma

Zanim został świętym, był zagorzałym ateistą. Możliwe, że pozostał nim do końca życia, a nawet po śmierci. Prawdopodobnie z tego powodu Limeryk – choć nieoficjalnie patron Amirandy, bohater olbrzymiej liczby podań oraz materiał na nieprzebraną ilość relikwii, z których po złożeniu razem można by zbudować wieloryba – nie doczekał się oficjalnej kanonizacji. Bo choć świątobliwe życie prowadził i cudów rozlicznych dokonywał, pozostał niepoprawnym materialistą dialektycznym.

Być może, w innej epoce zostałby uwieńczony laurem, trafił do Akademii Nauk, Panteonu lub egzekutywy, aliści przypadło mu żyć w szczytowym okresie mroków średniowiecza, gdzie nawet dzieci robiono po ciemku i jedyną iluminację stanowiły stosy z czarownicami.

Czy zatem ów pochodzący z Irlandii mąż też był czarownikiem? Owszem, spotykał się z takimi pomówieniami, raz nawet zaszczycił sobą stos w jakimś prowincjonalnym grodzie, ale bez rezultatów, był niepalny, a jak wykazały próby pławienia, również impregnowany.

Dziś zapewne nawet w Amirandzie okrzyczano by go kosmitą, ale wówczas, w dobie zabobonu i rozpanoszonych guseł…?

– Święty! – mówili o nim nawet koledzy po fachu, którzy dokonywali niemałych wysiłków, aby sami mogli na to miano zasłużyć.

Gwidon Ławnik spędził czterdzieści osiem lat pod ławką Wielkiego Trybunału, Albert Płetwonurek przez jedenaście lat nie opuścił dna królewskiego stawu, oddychając przez jedną rurkę, a odżywiając się przez drugą, Witalis wskoczył do tygla, w którym odlewano wielki dzwon, co nie zaszkodziło odlewowi, w przeciwieństwie do Witalisa, a Eurydyka Rudowłosa zjadła w ciągu pięciu lat, dla umartwienia, własne kończyny. I niestety, nikomu z nich się nie powiodło. Bywało, że anachoreta Eutanazy wchodził na Wielką Górę za Regentsburgiem i wołał rozpaczliwie: – O Panie, dlaczego nie dajesz nam mocy czynienia cudów, a jego – choć nie wierzy – wspierasz?

I ponoć raz rozwarła się opona chmur, a głos miękki, męski, spokojny odpowiedział:

– Bo go lubię!

Nie ma powodu powątpiewać w tę historię, byłby to w końcu niezbyt odosobniony przypadek sympatii bez wzajemności.

Przekazy nie zostawiły dokładnego opisu Limeryka, toteż w sprzedawanych na odpustach obrazkach panują karygodne rozbieżności. Raz jest to wychudły pustelnik w stylu El Greca, kiedy indziej uduchowiony cherubin z ceglastymi wypiekami na policzkach. Były też wypadki dorobienia aureoli do pochodzących z XX-wiecznego przemytu konterfektów Marksa i Engelsa, ale ich kolportaż został zakazany oficjalną bullą regentsburskiego patriarchy.

Moim zdaniem, był to łysiejący jegomość w średnim wieku, o aparycji przeciętnej, schludny i opanowany, bez szczególnych oznak charyzmy czy innych stygmatów. Tak należy wnosić na podstawie szczegółowego raportu, jaki pewnego dnia przedłożył regentowi Rodrygowi jego zausznik do spraw wewnętrznych… Limeryk przebywał wtedy w Amirandzie od trzech lat w swym świeckim eremie, do którego się schronił przed natarczywością ludzką i w obawie przed zgubnymi wpływami popularności.

Jego szczególne predyspozycje ujawniły się jeszcze w rodzinnej Irlandii w wieku dojrzewania. Kiedy inni chłopcy włazili na drzewa, on lewitował, gdy rówieśnicy skazani byli na uciążliwość podpowiadania, on czytał odpowiedzi z zamkniętych książek, rychło i trochę wbrew sobie posiadł umiejętność telekinezy, a także objawił niezwykłe umiejętności lecznicze.

W owym czasie przez dziurę czasową, którą wytworzył 11 lutego 1988 roku wybuch bomby zmajstrowanej dla IRA przez jednego z naukowców, przedostała się w irlandzką przeszłość pewna liczba książek o tematyce laickiej wraz z ich właścicielem, aktywistą-materialistą, a także odrobina sprzętu laboratoryjnego, co doszczętnie pokiełbasiło w głowie wczesnośredniowiecznemu żakowi.

Aktywista długo nie pożył, ale co przekazał młodemu chłopakowi, pozostało.

Najsampierw próbował za pomocą cudów dokonać rewolucji naukowo-technicznej, a gdy się to nie powiodło, zwrócił się ku własnemu wnętrzu, kontemplacji, medytacjom, z których wyrwała go jedynie potrzeba służenia ludziom. Toteż dreptał po bezdrożach ówczesnej Europy, dokonując rzeczy miłych a pożytecznych, aż wreszcie inną dziurą czasoprzestrzenną dostał się do Amirandy.

Osobiście nie był człowiekiem szczęśliwym – czynił wszak cuda, w które nie wierzył. To znaczy, ciągle usiłował znajdować dla nich jakieś naukowe wytłumaczenie.

6
{"b":"89178","o":1}