– Oby pan był dobrym prorokiem – mruknął Generał. – Czy jednak informacje są pewne?
– Mam człowieka w najbliższym otoczeniu Gwidona Resa i meldunki na bieżąco – odparł Arcywywiadowca. – Rzecz w tym, że nasza rozmowa musi przebiegać w absolutnej tajemnicy. Nasza szansa polega na tym, że Hugon nie jest związany z naszymi służbami. Nie wie o nim
nic Rada Prezydencka, z której wiadomości przeciekają jak przez durszlak do prasy. Inicjatywa jest prywatna. I niech taka pozostanie.
– Do odpowiedniego momentu – zauważa lubiący mieć ostatnie słowo Doradca.
* * *
– Rozumiem, że ma pan gotowy plan? – Hugon Mirrę mówi wolno, rozważnie.
– Mam wiele planów. Wiele poszczególnych pomysłów, elementów, wariantów i parę punktów, których nie potrafię sam rozwiązać. Stąd niezbędna jest pańska obecność.
– Rozumiem, że zadbał pan też o to, aby nikt nie powątpiewał w moją śmierć.
– Naturalnie. Waszą egzekucję pokazała telewizja światowa, człowiek zaś, który przeprowadził operację wykradzenia pana, już nie żyje, usunięto też kilka innych wtajemniczonych w szczegóły.
– Słusznie, od pewnego czasu nie mogłem zrobić kroku, żeby najrozmaitsze wywiady nie deptały mi po piętach. Gdyby wykryto moją pracę dla pana… Zdwojono by tylko ostrożność. A już dotarcie do Amirandy graniczy z nieprawdopodobieństwem. W samym Regentowi każdy cudzoziemiec ma paru aniołów stróżów, granice są pilnie
strzeżone, społeczeństwo przeżarte przez system płatnych i ochotniczych donosicieli, a sam Regent przebywa w środku misternej rolady wielokrotnego zabezpieczenia.
– Otrzyma pan dokładne informacje na ten temat.
– Rozumiem, że mam go zabić. Ale jak? Odpalić zdalnie sterowaną rakietę w trybunę honorową w czasie święta Wielkich Miraculalii?
– Gdyby chodziło o zabójstwo, wystarczyliby mi ci, którymi już dysponuję. Roderyka trzeba porwać i zmusić do mówienia. Jego rewelacje podziałają jak detonator, poderwą społeczeństwo do wybuchu…
– Mam tego dokonać sam, czy też podeśle mi pan dywizję desantową?
– Kilku ludzi zapewnię. Dam pieniądze i środki. Mam też kilka od lat przygotowanych punktów w kraju.
– I ludzi?
– Ludzi też, choć wymagać to będzie od pana pewnych zabiegów.
– Rozumiem, że istnieje też przynajmniej jeden informator z najbliższego otoczenia Regenta.
Gwidon uśmiechnął się.
– Przygotowywałem się do tej akcji od blisko pięćdziesięciu lat.
* * *
4 maja 2000 roku szerokim trotuarem Wielkiej Promenady posuwał się przygarbiony wiekiem staruszek. Czasami przysiadał zmęczony na ławeczce i dzielił się z pawikami okruszynami czerstwej bułki. Za plecami zostawiał nowoczesne dzielnice i przybliżał się coraz bardziej ku Starówce objętej dwoma pasami magistrali niczym słoik gumką od weka. Obwodnica powstała zaledwie przed jedenastu laty w miejsce starych murów, ogrodów i parków, praktycznie oddzielając zabytkowe centrum (wstęp tylko dla turystów, mieszkańców i posiadaczy przepustek) od reszty miasta.
Stary Regentsburg od wielkich zaburzeń stał się świętą wewnętrzną strefą Regentowa. A w nim – jak rodzynek – tkwiło wapienne wzgórze, w którego południowe zbocze wgryzł się Wielki Amfiteatr i szklana kopuła Centralnej Halli.
W podziemnym przejściu strażnik zmierzył starca uważnym spojrzeniem. Ten ukłonił się i wyciągnął magnetyczne passe-partout, jakie od pewnego czasu posiadali wszyscy obywatele Amirandy. Strażnik wsunął płytkę w paszczę kontrolkodera, na którego oczku zapłonęło zielone światełko.
– W porządku, przechodzić!
W tym samym momencie rozegrało się prawdziwe misterium elektroniczne. Dane z plakietki zostały przekazane do Centralnej Kartoteki, potwierdzone i dzięki temu siedemdziesieciotrzyletni Teden Bork, emerytowany funkcjonariusz Wielkiej Pretorii, znalazł się w uprzywilejowanej strefie. Przed kilkunastu laty królestwo przeskoczyło z postśredniowiecza w erę elektroniki.
Bork przyspieszył kroku, minął Złotą Bramę, pod którą fotografowała się podzielona na trójki wycieczka, dotarł do Rynku, skąd skręcił na wielkie schody wykute w wapiennym wzgórzu. Propyleje Limeriańskie od niedawna wspomagane były ruchomymi chodnikami.
Kolejna wartownia była już niewidoczna. Dyżurowały jedynie dwa brązowe lwy, w ucho jednego z nich należało włożyć elektroniczną plakietkę. Potem, jeśli rozległ się cichy dźwięk akceptacji, można było postępować dalej, aż ku Srebrnym Wrotom. Oczywiście, te otwierały się tylko podczas powitań, świąt i parad. Na prawo znajdował się skromniejszy wjazd dla oficjalistów, a na lewo wyjście, pozornie nie pilnowane, choć w istocie wyposażone w elektroniczną gilotynę. Każdy, czyja plakietka nie została pół minuty wcześniej zarejestrowana i zaaprobowana przez lwy, był powalony. Jeśli dotarł tu przez pomyłkę -odwożono go do szpitala, jeśli zaś nie – w zgoła odwrotnym kierunku. Bork w elektronicznej opinii był w absolutnym porządku. W jego magnetycznej karcie przywilejów znajdowało się wszak zezwolenie na korzystanie z pretoriańskiej garkuchni.
Trójkątny Dziedziniec Term, z których w południowym narożniku pozostała jako pamiątka jedna kolumna strojna w liście akantu, w całości obudowywały niezliczone biura. W suterenie niskiego pawilonu pretoriańskiego, pamiętającego jeszcze ponure czasy Ryszarda XII, mieściła się wspomniana stołówka. Chociaż młodzi pracownicy wszystkich dziesięciu departamentów Wielkiej Pretorii utyskiwali na stały napływ abominacyjnych staruchów-emerytów, Rada Liktorska zachowywała się jednak nieustępliwie. W końcu przywilej stołowania się na Zamku był jedną z niewielu przyjemności, jaka pozostawała emerytom. Tu, w zamkniętym kręgu, mogli dowiadywać się najświeższych ploteczek, oglądać wewnętrzne pokazy zakazanych videokaset, a także obserwować kariery swych niedawnych protegowanych.
Przedostatnim pomieszczeniem w pawilonie była usytuowana na półpiętrze czytelnia – pokój wiecznie pachnący tytoniem i piwem – ze ścianami pokrytymi dość banalnymi freskami, okolona kilkunastoma kabinami cichej projekcji. Dalej znajdowały się tylko drzwi toalety, dokąd skierował się świeżo przybyły staruszek. Było tam małe, zakratowane okienko, które wychodziło na pełen kwietnych gazonów i wiecznie bijących w niebo fontann Dziedziniec Ośmiokątny. Dziedziniec, na który nie zaglądały już nawet najwyżej opłacane wycieczki. Tu wychodzili na papierosa członkowie Wielkiej Tajnej Rady, tu wypoczywali podczas męczących sesji członkowie Kapituły Rycerskiej. Tu niekiedy wyskakiwał, odsikać się pod murek, sam Najjaśniejszy Regent Roderyk II.
Oczy staruszka, starannie myjącego ręce, nie próżnowały. Doskonale zanalizowały rozkład fotokomórek i elektroniczne zabezpieczenie kraty. Potem Bork spojrzał na zegarek: 11.25.
Wycierając ręce w ręcznik, zbliżył się do okna. Ośmiokątny dziedziniec był prawie pusty. Przechadzało się tam zaledwie kilku mężczyzn. Jeden z dystynkcjami generała-wiceliktora upuścił w pewnym momencie notatnik, a potem otrzepał go o kolano.
Teden Bork odwiesił ręcznik. Wiedział już, że wszystko jest w porządku, że na miejsce dotarł sygnał i o jego akcji poinformowany jest, kto trzeba. Przygarbił się i ruszył w stronę sal jadalnych. Był głodny jak tylko może być głodny udający starucha Hugon Mirre.
Pierwszą fazę akcji wykonał nadzwyczaj łatwo. Zaopatrzywszy się w fałszywe, ale bardzo dobre dokumenty, wyruszył do stolicy Etanii, gdzie wykupił trzydniową wycieczkę po Amirandzie. Ponieważ facet, od którego pożyczył sobie nazwisko, istniał naprawdę i był niegroźnym emerytowanym nauczycielem greki, ceremonia wizowa trwała jedynie dwa tygodnie. I już drugiego maja autobus powietrzny z Hugonem na pokładzie kołował po pasach lotniska im. Roderyka II. Dwudziestoje-dnoosobowa ekskursja otrzymała oczywiście siedmiu miejscowych aniołów-opiekunów i wyruszyła w tradycyjną trasę wycieczkową: Katedra, Rezydencja w Białym Przysiółku, Muzeum Państwa, Wystawa Magii… Trzeciego dnia przypadł czas wolny, który większość wycieczkowiczów poświęciła na wizytę w wielopiętrowym Bazarze Centralnym. Dokładnie o godzinie 15.10 Mirrę, zgubiwszy na moment swego opiekuna, wskoczył do windy jadącej w górę. Na przedostatniej kondygnacji odbywało się przyjęcie towaru, ostatnia miała dwa specjalistyczne stoiska nie wzbudzające większego zainteresowania. Toteż dźwig był pusty, znaczy prawie pusty, jeśli nie liczyć przygarbionego staruszka w kraciastej marynarce. Wystarczyły dwa słowa hasła. Zamiana marynarek, peruk, okularów i pakunków nie trwała więcej niż parę sekund. Nie zapomnieli oczywiście o dokumentach. Staruszek w kostiumie profesora od greki wysiadł na szóstej kondygnacji, nasz as na siódmej.
Z perspektywy klatki schodowej zauważył, jak anioł stróż pieszo dopędził swego podopiecznego, uprzejmie go obsztorcował i szybko sprowadził w dół. Mirrę – już jako kusztykający staruszek – opuścił magazyn bez trudności. Nie przewidywał większych komplikacji dla swego zmiennika. W czasie całej wycieczki zachowywał spartańską małomówność, z nikim nie zawarł bliższej znajomości, zresztą do odlotu pozostawały zaledwie trzy godziny.
Jak przekonano autentycznego Tedena Borka, emerytowanego członka kasty wyróżnionych, do udziału w tej maskaradzie? No cóż. argumentów znalazło się kilka, od perspektywy wyjazdu z Amirandy (co dla emerytowanego pretorianina graniczyło z cudem) przez niesymboliczną gratyfikację po drobne elementy szantażu. Wiedziano przecież o długoletniej współpracy funkcjonariusza z przemytnikami…
Poza tym staruszek nie miał już okazji się rozmyślić, zaraz po przybyciu do Etanii przepadł jak kamień w wodę albo głębiej. ale ponieważ należał do wyjątkowych sukinsynów, nie powinniśmy go żałować.
* * *
Czym Amiranda różniła się u schyłku XX wieku od reszty alternatywnego świata? Wieloma rzeczami. Pomińmy zacofaną gospodarkę. system oparty na feudalizmie, monarchię od pewnego czasu znów absolutną. Te sprawy wydawały się stosunkowo proste do zmiany. Istotą systemu regenckiego była bowiem nie tylko organizacja, ale też wiara. Zabobon podniesiony do rangi religii państwowej. Chociaż nie. Oficjalnie wierzono w Boga, ale miejscowy obrządek nasycony licznymi wpływami pogaństwa odbiegał od np. wzorca erbańskiego, który nawiązywał do tradycji rzymskiej. Wiara amirandzka charakteryzowała się niesłychaną dosłownością i prymitywizmem. Obowiązywała więc wiara w cuda, magię, okultyzm. Wierzono w nadprzyrodzone pochodzenie władzy regenckiej, przypisywano Regentowi nieomylność także w sprawach sądowniczych (dlatego nigdy nie zdarzały się pośmiertne rehabilitacje), umiejętność leczenia poprzez dotknięcie ręką, przenikanie myśli poddanych (po cóż więc wracać do koncepcji Telefonu Zaufania). Tak więc Regent był zwornikiem całej budowli. I gdyby go zabrakło – w myśl rozumowania Gwidona Resa – cała konstrukcja winna runąć jak domek z kart. A co dopiero, gdyby schwytany i odarty z nimbu władca wyznał przed telewizją światową i obcą radiofonią nagminnie odbieraną w Amirandzie całą prawdę o sobie i systemie rządów?