Koniec podróży jakże często jest dopiero początkiem drogi. Byli już w domu Pawlaka, ale wędrówka Johna jakby wciąż trwała: patrząc przez okno na podwórze, nie widział obejścia swego brata, Kaźmierza, tylko tamto podwórze przy krużewnickiej chacie; kiedy spostrzegł, że lep na muchy przywieszony jest do złoconej lampy o czterech niezgrabnych kryształowych kinkietach – przypomniał sobie naftową lampę, którą ze względu na oszczędność nafty zapalało się tylko w wielkie święta; widząc stół i kredens zastawiony puszkami sardynek, soków owocowych, półmiskami pełnymi kiełbasy i własnej roboty salcesonem, zobaczył tamten stół w Krużewnikach, gdzie do jednej michy z żurem sięgało sześć drewnianych łych. Tak, ta podróż, choć w przestrzeni dla niego się skończyła, to w czasie jakby trwała nadal.
– Może głodny? – pyta Marynia, przez nieśmiałość zwracając się do męża, a nie do Jaśka, który teraz przygląda się, jak Jadźka przewija płaczącą córeczkę.
– Awo, taż przecie jest czym zakąszać – rzuca przez ramię Kaźmierz, zajęty odbijaniem butelki z wódką. Marynia wskazuje na zgromadzone na cześć gościa specjały. Jaśko rzuca okiem na tę wystawę bez zbytniego zainteresowania. Nagle wzdycha, jakby mu się przypomniało coś tak pięknego jak sen ułana.
– Ja mieć smak na mamałygę ze szpyrką. Na wspomnienie tej potrawy coś od wewnątrz rozjaśnia jego twarz. Marynia stropiona patrzy na Kaźmierza: skąd ona teraz ma wziąć mamałygę? Starali się przewidzieć życzenia gościa, ale nikomu nie przyszło do głowy, że człowiek z tamtego świata będzie sobie życzył takiego byle jakiego dania.
– Ot, pomorek – Kaźmierz szepcze półgębkiem do Maryni i popycha ku drzwiom Pawełka.
– Galopem ty leć do Jarmolinów, może u nich ta mamałyga znajdzie sia. Żeby odwrócić uwagę brata od zamieszania, jakie spowodowało jego gastronomiczne pragnienie, pochyla się nad małą Anią i wskazując Jaśka, pyta z pełną powagą:
– A wiesz ty, kto to jest? Twój chrzestny. Witold unosi małą w poduszce. Ania wyciąga ciekawe paluszki do kolorowej muszki przy kołnierzyku gościa, potem wtyka paluszek między jego rozchylone w uśmiechu szczęki. Rozćwierkała się śmiechem, widząc, jak John porusza muszką na gumce. Wzruszony tym John bierze z rąk bratanka becik i podrzuca Anię w górę.
– Co ona taka duża? – dziwi się.
– Osiem miesięcy czekała na przyjazd stryja – wyjaśnia Witold. Trzymając małą na ręku, Jaśko wpatruje się w zdjęcie ślubne, na którym Witold ze sztywnym uśmiechem wbija wzrok w obiektyw fotografa, bodąc czołem loki otulonej muślinem Jadźki.
– Do kogo ty podobna? – zastanawia się głośno, przenosząc wzrok z buzi maleństwa na twarze z fotografii ślubnej.
– Te oczy to po matce. Ale skąd ja je znam'? Witold wymienia błyskawiczne spojrzenie z Jadźką. Ta cofa się w głąb pokoju, jakby chcąc się na wszelki wypadek usunąć z pola widzenia. Kaźmierz pospiesznie napełnia wódką dwa kieliszki i żeby przerwać tę niebezpieczną próbę identyfikacji, gestem głowy nakazuje Maryni odebrać z rąk gościa becik z Anią. W wolną rękę brata wtyka wypełniony po brzegi rżnięty kieliszek. Nabiera powietrza, jakby szykował się do skoku w głęboką wodę. Kiedy zaczyna mówić, jego śpiewny głos brzmi niczym początek jakiejś ballady.
– Posłuchaj, Jaśku, co ja, brat twój, w osobistej swej postaci przed tobą stojący, mam ci do powiedzenia, i wybaczenie mi daj, żeś ty dla mnie nie żaden „John”, tylko ten sam Jaśko, co w kropiwnianych portkach w Krużewnikach dwa ogony na wygon gnał, a było to jeszcze za Franza Josepha, co to później o nim śpiewka taka była: „Kiedy żył F'ranz-Joseph, miałeś chociaż kozę, kiedy rządzi nasz prezydent, masz ty chłopie tylko bidę”… Uśmiecha się Jaśko na tę przemowę, na to wspomnienie kropiwnianych portek i Franza Josepha, ale zaraz uśmiech powściągnął, bo zrozumiał, że dopiero w tej właśnie chwili zaczyna się między nimi prawdziwa rozmowa, choć jeden mówi, a drugi tylko milczy.
– Posłuchaj więc, Jaśku, co mam ci do powiedzenia, a mam ja do powiedzenia dużo i w te najważniejsze słowa zacznę: „Ano, Jaśku, bój się Boga, wreszcie jesteś!” – na moment wzruszenie odbiera mu głos, ale wnet się opanował. Stoi przed starszym bratem, trzyma wciąż pełny kieliszek w drżącej ręce, bo przyszło mu złożyć jakby raport z całego życia. Wszyscy obecni zastygli w bezruchu, czując, że nadeszła historyczna chwila. Kaźmierz zerka nerwowo w stronę lepu na muchy, gdzie bzycząc walczy o życie świeżo przylepiony owad.
– To powiedziawszy, do mniej ważnych rzeczy chcę przystąpić i po gospodarsku chcę się wyrazić. że co moje, to i twoje – trąca zamaszyście swoim rżniętym kieliszkiem o kieliszek Jaśka i przechylając głowę do tyłu, jakby chciał sprawdzić, czy owa mucha jeszcze żyje, gładko wlewa sobie jego zawartość do gardła. Jaśko próbuje pójść w jego ślady, ale wieloletni brak praktyki daje znać o sobie. Krztusi się, aż oczy wychodzą mu z orbit, ręką usta zasłania, jakby w obawie, że może wypluć szczęki. Witold musi grzmotnąć go swoją krzepką łapą w plecy, żeby gość odzyskał równowagę. Kaźmierz wziął Jaśka pod łokieć niczym biskupa w trakcie procesji i oprowadza po domu, jakby chciał go przekonać, że to, co zyskał na skutek historycznych wydarzeń, nie jest gorsze od tego, co stracił.
– Ano patrzaj, Jaśku: dom ten jest murowany, podpiwniczony – przeszli z pokoju przez sień do drugiej izby.
– Na podmurówce kamiennej on stojący, kryty nie żadną tam strzechą, jak u tata naszego, tylko eternitem, jak się należy według rozumu i przepisów przeciwpożarowych. Ani grzybów, ani długów na nim nie ma, bo tylko durny w kieszeni otwarty scyzoryk nosi, a że durnego brata ty nie masz, na to ci się klnę w osobistej swej postaci tu stojący… Jaśko prześlizgnął się wzrokiem po szafie na wysoki połysk, po pudle jeszcze poniemieckiego radioodbiornika „Telefunken”, ale utkwił spojrzenie przy wielkim lustrze. Za jego ramą widnieje wetknięty wachlarz kolorowych pocztówek z Ameryki: Fabryka Forda w Detroit, drapacze chmur w down-town Chicago, rozwidlające się jak węże nitki autostrad. Barwny pasjans Ameryki, która dla niego – Johna Pawlaka z Chicago – nie jest z bliska aż tak kolorowa jak wysyłane przez niego kartki.
– Tu we wojnę ja robił – Jaśko-John stuka paznokciem w widoczek fabryki Forda w Detroit, następnie wskazuje drapacze chmur chicagowskiego down-town.
– A tu żyję. I tu umrę.
– Niech on wypluje to słowo – protestuje szczerze Kaźmierz.
– Jak my się odnaleźli, to nam czas dopiero pożyć, a nie umierać.
– Sure, ale na każdego jego pora przychodzi.
– Taż ty na chrzciny przyjechał, Jaśku, a nie na pogrzeb. Jak ty zobaczysz, że wokół są sami swoi, tak tobie bezlitośnie żyć się dopiero zachce. Taż ty tam przecie wśród obcych żył!
– W Chicago więcej Polaków jak w waszej Łodzi – informuje John. Ale Pawlaków nie ma!
– I Pawlaków znajdziesz. Wystarczy książkę telefoniczną otworzyć. A książka tam taka gruba, jak nasz proboszcz Paralata.
– Patrzaj jego – cieszy się Marynia.
– Taż on jeszcze naszego proboszcza z Krużewników pamięta!
– Yes… Wszystko pamiętam. Nawet jak te dzwony naszego kościółka gadały sobie z dzwonami z cerkiewki: ba-bam-bim, ba-bam-bim… Pamięć to był jedyny skarb, jaki zabrał ze sobą na tę wędrówkę za ocean; pamięć była jego kompasem, który mu nie pozwolił się zagubić w tym morzu różnych narodów i ras. Pracując z „Ajryszami”, „Talianami” czy Grekami, był nie tylko Polakiem, ale Pawlakiem ze wsi Krużewniki, starostwo Trembowla, województwo tarnopolskie. Stamtąd musiał uciekać, ale tam miał zamiar wrócić. Czy robił na „overtimy” jako tragarz w porcie nowojorskim, czy był lakiernikiem w fabryce Forda, czy już jako „foreman” kierował brygadą przy budowie mostów w Chicago – każdy z początku odłożony dolar był przeznaczony na powrotną drogę do Polski. Polska to była właśnie krużewnicka chata, zapach ziemi po pierwszej wiosennej orce czy krakanie wron na rżysku. Nie zapomniał też księdza Paralaty, który go kiedyś chrzcił, potem udzielał sakramentu pierwszej komunii. Kiedy tylko został „foremanem” i zaczął lepiej zarabiać, wysłał mu dolary na zakup dwóch świeczników przed główny ołtarz. Masywne świeczniki pyszniły się w skromnym, wiejskim kościółku jako dowód na to, że Jaśko Pawlak nie zapomniał, gdzie go namaszczono i wodą pokropiono. Oprócz świeczników John ufundował jeszcze trąbę basową dla strażackiej orkiestry. Ufundował ją John Pawlak, żeby o Jaśku Pawlaku nie zapomniano. I jeszcze jeden prezent przysłał wybranej osobie. Marcysia od Szałajów dostała od niego wydane przez „The Saalfield Publishing Company” historie biblijne do kolorowania. Przysłał je, by Marcysia wiedziała, że on wciąż o niej myśli, do niej tęskni i z inną się żenić nie zamierza. Jak Marcysia zobaczyła te „Bible pictures to color”, to się nadziwić nie mogła tym żyrafom, kangurom i pingwinom, co po potopie schodziły z arki Noego na ląd. Ale nie napisała do Johna listu z podziękowaniem nie tylko dlatego, że nie umiała za bardzo pisać, ale i dlatego, iż właśnie nadszedł wrzesień 1939 roku i kolejny potop zalał ziemię. Od tej pory John-Jaśko nic nie wiedział o losach Marcysi od Szałajów, w której się kiedyś zachwycił i na narzeczoną upatrzył. Tak właśnie powiedział matce: „Zachwyciłem się w niej. Albo ta, albo żadna!”. I tak wyszło, że żadna. Snując się po różnych miastach Ameryki, poznając różne kobiety – Irlandki, Włoszki, Greczynki – w żadnej się tak zachwycić nie potrafił jak właśnie w Marcysi od Szałajów.
– Mówią, że w Ameryce wszystko znajdziesz, a ty żony nie znalazł? – dziwi się Marynia.
– Sure, za dolary ty wszystko dostaniesz, ale nie love… nie serce. Marcysia to była dobra dziewczyna. I co z nią? Ach, John-Jaśko nawet nie wie, w jak kłopotliwej sytuacji stawia swego brata. Kaźmierz zerka na Marynię: opowiedzieć bratu dzieje jego narzeczonej czy raczej okryć je milczeniem? Jaśko chce jednak wiedzieć, jak potoczyło się życie tej wybranej, o której zapomnieć nie mógł i której na dowód pamięci wysłał przed samą wojną historie biblijne do kolorowania. Kaźmierz, jak wiejski kowal, co się bierze do rwania zęba obcęgami, daje mu najpierw kieliszek wódki na znieczulenie.