Nawet w beznadziejnych sytuacjach, kiedy życie wydaje się odwracać od nas plecami, można liczyć, że cudzy grzech czy błąd na nowo otwiera nasze szanse. Tym razem błąd polegał na tym, że podający się za kawalera rywal Witii miał krótką pamięć, za to długi staż małżeński. Największe straty poniósł na tym Kargul: świnie na wesele zaciukane stracił, a zięcia nie zyskał. Przygotowania do ślubu Kokeszki z Jadźką szły pełną parą. Młynarz z Gniezna gniazdko w młynie szykował, pierścionki zdobył, do ślubu tylko metryki mu brakowało. Im bliżej daty wyznaczonego ślubu, tym częściej Kokeszko pijany ze szczęścia chodził, a Jadźka buczała po kątach. Kargul zamówił Wieczorka do bicia świń. Masarz był aż z miasteczka zamówiony, tak jak i harmonista, bo to pierwsze we wsi wesele musiało być takie, żeby jeszcze i za dziesięć lat o nim pamiętano! Witia, widząc przez płot te przygotowania, chodził ponury jak gradowa chmura. Czasem wyprowadzał kobyłę ze stajni, narzucał tylko derkę i na oklep gnał przez pole, nie bacząc wcale, że przekracza miedze, dzielące ich ziemie od gruntów Kargula. Gdyby nie religijność babci Leonii, może doszłoby do tego, że Jadźka, którą chciano uchronić od grzeszenia z wrogiem, padłaby ofiarą bigamisty. Leonia słabo się ostatnio czuła. Nie miała siły wybierać się do kościoła na trzecią wieś, a w Rudnikach jeszcze księdza nie było. Żeby jej ułatwić kontakt z Panem Bogiem, Witia nastawiał tuż przy uchu spoczywającej na zapiecku babci poniemieckiego „Telefunkena”. Zaraz po mszy szła skrzynka poszukiwania rodzin Polskiego Czerwonego Krzyża. Była to dziwna skrzynka, chyba największa na świecie, gdyż mieściła w sobie żywych i umarłych, zaginionych i wywiezionych, tych z zachodu i tych ze wschodu, którzy usiłowali się odnaleźć po wojennym potopie. Całymi kwadransami płynęły z „Telefunkena” nazwiska i opisy ludzi, których komuś zabrakło. Była to skrzynka nieustającej nadziei. Pewnego dnia Witia siedział w kuchni na zydlu i smarował łojem lejce, kiedy pośród lawiny zgłoszeń dotarło do niego nazwisko: Kokeszko Wirgiliusz. Zgadzało się i nazwisko, i imię. Zgadzało się nawet i to, że był spod Gniezna, nie zgadzało się jedno: on podawał się za kawalera, a oto poszukiwała go żona Stefania. Z anonsu wynikało, że Stefania Kokeszkowa wraz z trojgiem dzieci czeka na powrót męża, który zaginął w 1945 roku w czasie przesuwania się frontu na zachód i do tej pory nie powrócił. Witia rzucił się szukać ołówka, żeby zapisać adres, pod którym mieszka poszukująca męża kobieta. W duchu podziękował Panu Bogu za pomoc: gdyby nie ta msza w radiu, po której szła skrzynka PCK, nie miałby szansy ujawnić grzesznych postępków tego dziwkarza Kokeszki. W niedzielę poczta w miasteczku była zamknięta, ale w poniedziałek Witia był pierwszym klientem urzędu. Spieszył się, by ukoić ból i cierpienie zrozpaczonej żony i matki. Tekst telegramu był zwięzły, ale jasny: „Mąż przebywa w Rudnikach, gdzie jest młynarzem w charakterze kawalera”. Od tej chwili Witia wciąż patrzył na drugą stronę płotu, zaciskając pięści i licząc upływające godziny i dni. Rozpaczliwy krzyk zabijanej świni obwieścił, że do ślubu i wesela zostało niewiele czasu. Widział, jak Kargulowa wyniosła na ganek sukienkę ślubną Jadźki, żeby Wieczorkowa i Kalińska mogły się zachwycić. Była to ta sama suknia, którą on jej kiedyś podrzucił, a w której tańczyła przy patefonie. Czy mógł wtedy przypuszczać, że pójdzie w niej do ołtarza z kimś obcym, i w dodatku żonatym? Kiedy Kargul pożyczył od sołtysa Fogla bryczkę, którą młoda para miała odbyć drogę do kościoła aż w Bystrej Wodzie, Witia zaczął powoli tracić wiarę w sprawiedliwość boską. I wtedy właśnie na podwórze zajechał rozlatujący się poniemiecki adler z „warszawiakiem” za kierownicą. Wysiadła z niego tęga kobieta w wiśniowym palcie. Kokeszko akurat zbijał z desek stół dla weselnych gości. Kiedy urzał postać w wiśniowym palcie, spuścił sobie młotek na palec. Kobieta, łkając ze szczęścia, dopadła młynarza i utopiła go w ramionach. Kołysała go jak małe dziecko, które trzeba pocieszyć.
– Jesteś, jesteś, żyjesz – powtarzała, kolebiąc się jak w jakimś rytmicznym tańcu spełnionej nadziei.
– Jestem, Stefa, żyję, ale co to za życie bez ciebie – wyznał Kokeszko, przyciskany ramionami matki swych dzieci do obfitej piersi. Na podwórze wybiegła cała rodzina Karguli. Obok nich stał też wzruszony Antoni Budzyński: przywiózł stęsknioną małżonkę do człowieka, którego już raz usiłował przekabacić na swoją stronę jako młynarza, a teraz szczęśliwie uniknął błędu, podpisując jako świadek jego oświadczenie o stanie wolnym.
– Możesz już wrócić do domu – Kokeszkowa gładziła męża po głowie, jakby był małym, niesfornym chłopczykiem, a nie kandydatem na bigamistę.
– Nie wrócę, póki twoi starzy żyją, bo mi życie obrzydzili gorzej jak Hitler!
– Możesz wracać, kotuś – tuliła Stefania swoją zgubę.
– Na szczęście tatuńcio w spirytusie się utopił, jak ruscy zaczęli gorzelnię szabrować. Poleciał z wiadrem i wpadł do kadzi z butami. Dopiero go znaleźli, jak do dna spirytus wybrali.
– Piękna śmierć. Zawsze był łasy na wódeczkę – skomentował nie bez złośliwej satysfakcji Kokeszko.
– Ale póki mamuńcia twoja, ta żmija jadowita, żyje, nie wrócę! Tu możemy żyć. Młyn mam…
– Ale jak tu żyć, kiedy nikogo nie znamy?
– Tu sami swoi – Kokeszko zatoczył ręką szeroki krąg, ale widząc skamieniałą twarz Kargula, skurczył się w sobie.
– Taż jacy my dla ciebie swoi?! – Kargul ruszył w jego stronę, gotów jak czołg zmiażdżyć tę nędzną kreaturę, co jego córkę omal do grzechu nie doprowadziła.
– Sami swoi to my tu zza Buga, a takich jak ty to tylko kociubą prześwięcić! Niech on lepiej sobie w rozporku miesza, jak w mojej rodzinie! Zamachnął się na Kokeszkę, ten w ostatniej chwili ukrył się za żoną jak za ścianą. Żeby uchronić się od kompromitujących wyjaśnień – doprowadził Kokeszkową pod rękę do adlera i upchnął na tylnym siedzeniu.
– A jakżeś ty mnie tu, Stefcia, znalazła? – chciał się dowiedzieć, kto poplątał ścieżki jego szczęściu, które było już tak blisko.
– Przez PCK ciebie szukałam, robaczku, no i telegramę mi stąd przysłali, że ty tu samiuteńki się męczysz.
– Stąd? Kokeszko dojrzał za szybą kuchennego okna Pawlaków twarz Witii. Teraz już nie miał wątpliwości, kto mu zrobił tę przysługę. Kawaler Kokeszko odjechał jako żonaty adlerem do młyna. Witia poczuł przeogromną ulgę i taką wewnętrzną lekkość, jaką dać może jedynie poczucie spełnionego dobrego uczynku. A kto mógł wątpić, że uchronienie Kokeszki od bigamii, a Jadźki od wstydu było dobrym uczynkiem? Kargul sam musiał zjeść przyszykowane na wesele kiełbasy. Sam też zapijał wstyd odwołanego ślubu brymuchą własnej roboty. Zamykał się w stajni z kwaterką i tylko ze swoim ogierem toczył rozmowy o tym, że każdy, kto nie zza Buga, to zdradny, a każda baba, córki jego nie wyłączając, skora do grzechu… Pawlak, zrazu uradowany ośmieszeniem, jakiego doświadczył ród Karguli, pojął rychło, że nie służy to jego sprawie. Czujnie zaczął obserwować syna: jak nic to jego robota, że na ślad Kokeszki jego żonę naprowadził, ale przecież nie dla dobra rodziny młynarza to uczynił, lecz by odsunąć rywala od Jadźki. A jeszcze ta grzeszna kluzdra, ta klaczka rozparzona co i raz paradowała za płotem, wyciągając cienkim głosem refren piosenki: „Pójdę ja do sadu i narwę róż które najpiękniej rozkwitły już I wiję wianeczek i myślę wciąż Którego ja kocham, będzie mój mąż”… Wystarczyło, że Witia posłyszał jej śpiew, by rzucał robotę i wypatrywał, co się dzieje po tamtej stronie płotu. Od tej pory Pawlak śledził każdy krok syna, Kargul zaś nie spuszczał wzroku ze swej córki. Żaden nie chciał, by mogło się powtórzyć to, co zastali kiedyś po powrocie z sądu. U Kargula wisiał na haku pas z klamrą „Gott mit uns”. U Pawlaka stał w kącie cep. Można się starać upilnować żywych, ale śmierci nie upilnujesz. Babcia Leonia coraz bardziej słabowała, polegując całe dnie na wybudowanym przed rokiem piecu.
– Witia – stroskany Kaźmierz zawezwał syna.
– Rowera bierz i doktora sprowadź.
– Aj, tato, taż na ramie ja jego aż z miasta nie przywiozę.
– Ty mnie nie dziwacz, tylko galopem leć do Budzyńskiego! Niech „warszawiak” bierze te swoje taksówke i razem z tobą doktora poszuka.
– Kaźmierz – westchnęła babcia z wysokości pieca.
– Taż to srogie majątki kosztuje. Mnie nie doktory potrzebne, ino syn posłuszny.
– Aj, Bożeńciu – rozczulił się Kaźmierz, trąc oczy kułakiem. -Taż czy ja kiedy wobec mamy nieposłuszeństwem zgrzeszył? Boga ty możesz oszukać, księdza, psa, ale nie rodzinę.
– Ot, mądrze ty powiedział, Kaźmierz – przytaknęła babcia.
– Pamiętaj, synu, jaka moja ostatnia wola: klaczkę masz oźrebić, Witię bogato ożenić, a Pawła w nauki oddać… Kaźmierz przykrył swoją dłonią wiązkę kruchych kosteczek, w które zamieniła się ręka Leonii. Odwrócił głowę, by ukryć przed matką łzy, co zakręciły się mu pod powieką. Zrozumiał, że gdyby nie te trzy sprawy, których dopilnowania mu zleciła, mogłaby pewnie w spokoju wyruszyć na spotkanie ze swym mężem Kacprem.
– Przysięgam, mamo – powiedział przez ściśnięte gardło.
– A mama wie, że u mnie słowo droższe pieniędzy. Jeszcze tego samego dnia wezwał syna i uroczyście przekazał mu swoje życzenie:
– Weź klaczkę, ruszaj w drogę, a wróć ze źrebną, bo cię inaczej cepem przeżegnam! Nazajutrz z samego ranka Witia w ciepłej kurcie siedział już na kobyłce. Marynia wyszła na ganek, żeby mu wręczyć przygotowane na tę wyprawę zapasy. Zza płotu Karguli dobiegło rżenie ogiera. Klaczka Pawlaka zastrzygła uszami. To rżenie zabrzmiało jak miłosne wyznanie.
– Na co mi po świecie badziać sia, jak za płotem ogier jak marzenie? – Witia z zachwytem patrzył na ujarzmionego przez siebie konia.
– Prosto cacusiany.
– Taż gada jak kołowaty! – zgromił go Kaźmierz.
– Za płotem twój wróg, a przed tobą ojciec stoi w osobistej swej postaci i rozkazanie ci daje: kobyła ma zapuszczona wrócić. Wziął Witia od matki torbę z chlebem, przełożył przez ramię zrolowaną łaciatą pałatkę namiotową. Babcia Leonia przed okno przeżegnała go na drogę szerokim krzyżem.