Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 29

W życiu każdego przychodzi taka chwila, kiedy zmienia się ono w los.Jeśli noc jest porą marzeń dla tych, co mają o czym śnić, to dla tych, co spać nie mogą, jest porą wątpliwości i lęków. A babcia Leonia od czasu, gdy Witia odjechał na kobyłce w daleką drogę, ani jednej nocy nie przespała spokojnie. Minęło już sześć nocy, kiedy leżała na zapiecku z otwartymi oczami. Czekała na coś, co od wyjazdu chłopca co noc się powtarzało. Nie była pewna, czy słyszy naprawdę ten dźwięk, czy to w uszach jej dzwoni. Nadeszła noc siódma. Księżyc odbijał się w cynowej miednicy pod oknem kuchni. Nagle do uszu babci Leonii znów dobiegł ten dziwny dźwięk: mara to, sen czy trąby anielskie? Podparła się na łokciu: tak, nie mogła się mylić. Z nocnej przestrzeni niosło się rżenie konia. Gorzej, że rozpoznała głos kobyłki. Czy to nie zapowiada aby jakiegoś nieszczęścia?

– Kaźmierz – zawołała słabym głosem.

– Ano galopem tu leć! Stanął Pawlak w drzwiach kuchni w koszuli i długich gaciach.

– A czegóż mama nie śpi, tylko kiwa się jak ten żebrak pod kościołem?

– Aj, Bożeńciu, czuje serce moje, że z naszym Witią coś niedobrze, już tydzień będzie, jak go nie ma.

– W swaty droga daleka.

– To czegóż ja z bliska naszą klaczkę słyszę?

– Ot, przykrość powiedzieć, ale mamie coś w głowie kołędzi sia. Jak może być klaczka, kiedy Witii nie ma?

– Ano zacichnijmy, to sam posłyszy. Pawlak okno otworzył i wgapił się w księżyc, wiszący na niebie jak miedziany talerz. I nagle z daleka, jakby przez jakąś zasłonę z mgły czy wiatru, dobiegło go znajome rżenie.

– Taż to naszej kobyłki głos – zamruczał zaskoczony.

– Albo to zamoroka jaka, albo Witia wraca.

– Kiedy nasza klaczka piątą noc tak rży, a Witii jak nie ma, tak nie ma. Powstrzymując ziewanie wyszedł Kaźmierz na podwórze, bielejąc niczym duch w księżycowej poświacie nocną koszulą i długimi gaciami. Nadstawił ucha: z dala, od strony kamieniołomów, niosło się to rżenie, które babci Leonii przez tyle nocy spać nie dawało. Usłyszał Pawlak skrzyp Kargulowej stajni. Dostrzegł siny poblask księżyca na lufie karabinu. Za płotem stał zwalisty Kargul i mierzył prosto w niego.

– Oddaj konia, złodzieju – ryknął basem Kargul.

– Gdzieś ogiera wyprowadził?!

– Ukradli? – radośnie zachichotał Pawlak, tak że aż jego zęby zalśniły srebrną plombą w świetle księżyca.

– A taki był cacusiany, amerykański! Wziął się pod boki, zachwycony, że wreszcie ten dar UNRRY, co niesprawiedliwie trafił w ręce jego wroga, został uprowadzony. Nie mógł sobie życzyć lepszej nagrody za wszystkie krzywdy doznane od Kargula.

– A to chwost złodziejski! Koniosraj jeden! – bulgotał Kargul, rozwścieczony radością Kaźmierza, i szczęknął zamkiem karabinu.

– Zapłacisz mi za to, ty konusie!

– Ty chyba do reszty oczadział – Pawlak zdrętwiał, cofając się na krok.

– Zdejm ze mnie karabin, bo on lubi wystrzelić, a ty jak zając huku się boisz.

– A nie zdejmę, tylko cię pod lufą przed władzę zaprowadzę, tak jak stoisz!

– No i wstyd będzie, boś sam bez portek.

– Za to z karabinem!

– Uważaj, bo cię granatem mogę do nieba podrzucić, choć ty ciężki jak młyński kamień. Karabin Kargula patrzył okiem lufy prosto między oczy Pawlaka. Stali tak naprzeciw siebie, obaj w bieliźnie, tak że Marynia wyjrzawszy przez okno myślała, że to zjawy jakieś snują się po podwórzu. Przeżegnała się i otworzyła szafę, gdzie wisiało świąteczne ubranie, a w nim dwa granaty.

– Gdzie koń, gadaj.

– Ja nie wróżka.

– Za to koniokrad.

– Przed Bogiem będziesz się za to oszczerstwo tłumaczył.

– To kto mi ogiera ze stajni wyprowadził, a? Skrzypnęły drzwi, na ganek wyjrzała Aniela.

– Cóż ty, Władyś, tłuczesz się jak duch po nocy?

– Stajnia pusta, A ty czego wyglądasz?

– Bo Jadźki łóżko też puste. Kargul zdrętwiał. W tej właśnie chwili dało się słyszeć niosące się od pól rżenie. Kargul karabinem wskazał Pawlakowi, żeby ruszył przed nim miedzą w stronę, z której niósł się ten głos. Kiedy się zbliżyli do ciemnej plamy lasu, Kargul na wszelki wypadek kazał Pawlakowi iść przed sobą.

– Daj karabin, to pójdę przodem – Kaźmierz wyciągnął rękę po broń.

– A twój gdzie?

– Witia wziął, żeb' w razie co kobyłę obronić.

– Może przed moim ogierem?

– Mnie twój ogier potrzebny jak zającowi dzwonek przy ogonie. Witia lepszego poszukać pokołdybał sia.

– Może ten suczy syn cholerski po ćmoku do mojej stodoły zabłądził – burczał groźnie Kargul.

– Już raz jemu to przytrafiwszy sia.

– Ale za przyzwoleństwem twojej córki.

– Ty, Pawlak, lepiej mnie w denerwację nie wprowadzaj, bo ja mam karabin.

– Ale huku się boisz – Kaźmierz wykrzywił się szyderczo.

– Aj, człowiecze, taż tobie ostatnio nie szczęści sia, żeniatego zięcia ty stracił, a teraz amerykańskiego ogierka.

– Pilnuj jęzora, żeb' ty życia nie stracił. W trakcie tej wymiany poglądów dotarli w pobliże starych kamieniołomów. To stamtąd – jak spod ziemi – dobiegał ich teraz coraz bliższy duet miłosny: na ciche rżenie kobyłki odpowiadało donośne, jak dźwięk kawaleryjskiej trąbki, rżenie ogiera. Przystanął Pawlak. Zatrzymał się Kargul. Popatrzyli na siebie jak dwaj gracze w oczko, którzy równocześnie zrozumieli, że zostali oszukani przez szulera. Urwiste ściany kamieniołomów wyglądały w świetle księżyca jak ilustracja do groźnej bajki: skały odbijały się w ciemnej toni wody, wypełniającej dno wyrobisk. Tuż nad taflą wody odbywał się przedziwny taniec na osiem nóg. Kobyłka Pawlaka i ogier Karguli ocierały się o siebie, chwytały chrapami grzywy, okrążały się pełnym gracji krokiem. Od szyi ogiera ciągnęła się srebrna nić: to w księżycu tak bielała linka, której koniec trzymała Jadźka. Siedziała na kamieniu, a jej głowa co chwila opadała na pierś. Sen ją morzył, ale szarpnięcia linki co chwilę ją budziły. Spod rozwieszonej między gałęziami pałatki przykucnięty przy pieńku Witia patrzył to na konie, to na dziewczynę. Skrobał łyżką w garnku, wyjadając z dna przyniesioną przez Jadźkę jaglaną kaszę.

– Co dzień lepiej gotujesz – pochwalił dziewczynę, odstawiając garnek do kosza.

– Potrzymaj go – Jadźka wcisnęła mu koniec linki.

– Nie daję już rady.

– Coś taka słaba?

– Piątą noc już nie śpię.

– A rok ma ich 365 – znacząco stwierdził Witia.

– Przy mnie to byś ich wiele nie przespała. Przytulił ją do siebie, zaczęli się całować, aż Witia, żeby móc ją mocniej przycisnąć, wypuścił z ręki linkę. Ogier pogalopował wzdłuż brzegu wody, a skaliste ściany kamieniołomów odpowiedziały echem jego kopyt. Klaczka podążyła za nim. Jadźka chciała pobiec za końmi, ale chłopak nie miał zamiaru wypuścić jej z objęć. W tej chwili rozległ się terkot: to budzik, który Jadźka przynosiła zawsze ze sobą. Miał przypominać, że noc się kończy i pora jej wracać z ogierem do domu. Spojrzała Jadźka na budzik i zdrętwiała: nastawiła go na czwartą, a teraz było już po piątej. Witia przestawił wskazówki, chcąc mieć Jadźkę dłużej przy sobie.

– No i co teraz będzie? – chlipnęła wystraszona dziewczyna.

– Jak za dnia wrócę, tatko mnie posiniaczy!

– To zostań – przekonywał ją Witia.

– Ja cię bić nie dam.

– On i ciebie zatłucze, i mnie – przerażona swoją sytuacją Jadźka pośpiesznie zbierała kożuch, którym wysłała legowisko pod pałatką.

– I jak ja do domu wrócę?

– Powiedz im raz, że chcemy razem być.

– To byłby koniec i dla mnie, i dla ciebie. Póki Pawlaki Pawlakami, a Kargule Kargulami, nie ma dla nas życia – chlipnęła bezradnie i zaczęła się wyrywać z objęć Witii.

– Jak się źrebak urodzi, może zrozumieją, że nie musimy żyć przeciw sobie. Witia wyszeptał jej do ucha swoją nadzieję, ale Jadźka wymknęła mu się z objęć i pobiegła łapać ogiera. Kargul i Pawlak, stojąc na skraju urwiska kamieniołomów, ujrzeli w porannej mgle oba konie, a obok nich swoje dzieci.

– Ot, pomorek! – Kaźmierz aż jęknął.

– Żeb' oni spadli Lucyferu prosto na rogi! Kargul przyklęknął, celując w dół z karabinu.

– Szkoda konia! – krzyknął Pawlak, szarpiąc go za ramię.

– Ale nie syna twego! – Kargul prowadził lufą przesuwające się w dole sylwetki, których odbicie przeglądało się w tafli zielonkawej wody.

– Taż tam twoja córka!

– Mam trzy kule – sapnął Kargul i nacisnął spust. Huk odbił się echem od ścian kamieniołomu. Kargul zarepetował i znowu się złożył do strzału, ale Pawlak podbił mu broń do góry.

– Ty memu synowi ojca chcesz zastępować? – wrzasnął, jakby ktoś mu wylał na głowę sagan gotującej się wody.

– Czekaj, draniu! Przyszedł na ciebie koniec! Czyjaś głowa spadnie!

– Głupsza spadnie – rutynowo odparł Kargul, cofając się przed Pawlakiem, który zaatakował go uderzeniem głowy w pierś. Kargul wypuścił karabin, objął Pawlaka żelaznym uściskiem i potoczyli się obaj po kamienistym skraju wykrotów, za którym tuż-tuż czyhała wielometrowa przepaść. Dwie postacie w bieliźnie okładały się kułakami w porannej mgle z takim zapamiętaniem, że lada chwila obaj mogli stoczyć się w dół. Witia zobaczył, że Jadźka chce biec stromą ścieżką w górę, skąd przed chwilą padł strzał. Dogonił ją i pociągnął w przeciwną stronę.

– W domu nie masz się co pokazywać – wykrzyczał w biegu.

– Ze mną ci źle nie będzie!

– Gdzie ty chcesz iść? Na zatracenie!?

– Mało to pustych domów jeszcze stoi? Weźmiem który i raz będzie koniec z tą nienawiścią. Przyspieszył kroku, ciągnąc za sobą dziewczynę, bo oto na ścieżce ukazały się dwie białe postacie. Zostawiwszy na górze karabin, Pawlak i Kargul zbiegli na dno kamieniołomów. Pawlak podskakiwał co chwila, bo bose jego stopy natrafiały na ostre kamienie. Kargul pierwszy dopadł do obozowiska Witii. Na gałęziach wisiała pałatka, dymiło jeszcze ognisko, na którym Witia podgrzewał przyniesioną przez Jadźkę kaszę. Kargul kopnął z wściekłością pusty garnek. Podniósł z ziemi budzik: więc i to ta koczerbicha z domu wyniosła, żeby tylko pójść na rękę potomkowi przeklętych Pawlaków!

50
{"b":"89164","o":1}