Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 33

Łatwiej dostrzec cudzą głupotę niźli swoją, ale jak już się ją raz dostrzeże, to wie się na pewno, że nienawiść jest słabością tego, kto nienawidzi. I teraz, kiedy w kilkanaście lat po tamtych wydarzeniach Kaźmierz Pawlak relacjonował to wszystko Johnowi Pawlakowi – to właśnie wiedział już na pewno. Tak się zaangażował w tę opowieść, tak ją przeżywał całym sobą, że powtarzając wzywający pomocy okrzyk Wieczorka „Milicjaaa!” drze się teraz na całe gardło. Słysząc ten okrzyk – kapral milicji wkracza przez bramę i salutując, patrzy wyczekująco w oczy Pawlaka. Kaźmierz nie może się przez chwilę połapać, że to on sam swoim okrzykiem przywołał przedstawiciela władzy.

– A ty tu czego, Bajdor? – fuka na niego rozeźlony takim nietaktem: oto on brata do prawdy swego losu przekonuje, a tu milicja mundurowa się wtrąca!

– Myślałem, że będę potrzebny – usprawiedliwia się kapral.

– Podobno jakaś bitka tu była…

– Ot, pomorek – sierdzi się Pawlak, rozeźlony tym wtrącaniem się w życie prywatne jego rodziny.

– Ty se lepiej w spodniach mieszaj, jak w mojej rodzinie. Skarcony milicjant próbuje się usprawiedliwiać.

– Mnie tylko o porządek idzie.

– Kargul cię tu przysłał? – napiera na niego piersią Kaźmierz ruszając wąsikiem.

– Dalej chachmęci, żeb' ja znów przez niego swego brata stracił? – ukradkiem daje znak kapralowi, żeby się wycofał, a sam wraca do rozlewnej, uroczystej frazy, kończąc tę opowieść, która bardziej balladę przypomina.

– Posłuchaj, Jaśku jak my tu dalej Polskę zakładali… Jest przekonany, że ta relacja rozwiała wszelkie wątpliwości co do tego, że dobrze dał się we znaki Kargulowi. Zaskoczony widzi przed sobą plecy Jaśka, któremu tyle czasu wkładał w uszy prawdę o trudnych początkach. Dogania go, kładzie rękę na ramieniu, chce go odwrócić w stronę domu Kargula, gdzie czeka zgromadzona w komplecie rodzina sąsiada, gotowa witać gościa z Ameryki.

– Zostawiłeś ty przysięgę tatową, zostaw ty i mnie! – John stanowczym krokiem przemierza podwórze, kierując się do domu. Kaźmierz drobiąc nogami zabiega mu drogę.

– Taż Jaśku, tylko patrzaj – wskazuje widoczne pod drzewami Kargulowego sadku stoły.

– Chrzciny Ani przygotowane…

– What? Co? – Z oburzenia John aż się jąka.

– Chcesz ze mnie ojca chrzestnego dla Kargulowego pomiotu zrobić? Never! Never! – tupie nogą, odpycha Kaźmierza i znika za drzwiami. Z Kaźmierza, jak z przekłutego balonika, uszło całe powietrze. Stoi w czarnym garniturze pośrodku podwórza, a spod nowego kapelusza spływa mu pot. Obie rodziny patrzą na siebie: miały być chrzciny, a jest jakby stypa, miało być powitanie, a jest pożegnanie…

55
{"b":"89164","o":1}