Kruk, co kracze nad domem twego wroga, niekoniecznie tylko jemu przepowiada zły los. To nieszczęście równocześnie spadło i na Pawlaka, i na Kargula. Ledwie Kargul popieścił wzrokiem marcowe oziminy, które pokryły zieloną runią położone za stodołą pola, a już w kwietniu patrzył na to samo pole z bezmierną rozpaczą. Wśród zielonej runi biegły kręte labirynty spulchnionej ziemi, zewsząd ziały dziury, którymi myszy przenikały do swych korytarzy, biegnących pod korzeniami wyrastającego zboża. Wydawało się, że ziemia puchnie w oczach, rusza się, jakby pod cienką warstwą gruntu płynęły wartkie potoki, bił jakiś puls. Że Kargula pole plaga myszy obsiadła – to Pawlaka tylko mogło cieszyć. Gorzej, że i jego pole tak wyglądało, że tylko siąść i zapłakać.
– Kaźmierz – usłyszał dobiegające ze stodoły wołanie babci Leonii – Taż to koniec świata. Na klepisku stały wypełnione zbożem worki, przygotowane do młyna. Sypało się z nich ziarno, wyciekało srumyczkiem z wyciętych przez myszy dziur. Gryzonie bezczelnie tańczyły między workami, potrącając się w tłoku jak tłum na deptaku. Nic sobie nie robiły z tego, że babcia Leonia rzuciła w nie chodakiem.
– Ty widział, jak nas niebo bezlitośnie doświadczyło? U Karguli nie lepiej – pocieszał matkę Kaźmierz.
– Znaczy, że Pan Bóg nas wysłuchał i zesłał wreszcie te straszliwe plagi na Kargulowy ród.
– Tylko, że się czut-czut za bardzo rozpędził i na naszą miedzę nie zważał – Kaźmierz podstawił dłoń pod wyciętą przez myszy dziurę w worku i patrzył, jak jego trud i znój wycieka z worka niczym krew z rannego.
– Że Kargulowy siew ta zaraza wyżarła, to sprawiedliwie, ale że nasz? Ot i nastał koniec na samym początku. Babcia utknęła między workami, a myszy bezczelnie deptały jej po nogach. Westchnęła, wznosząc oczy do góry.
– Jakże ty mógł, dobry Panie Boże, tak pomylić sia? Mały Pawełek, trzymany za ręce przez Marynię, próbował stawiać pierwsze kroki na klepisku stodoły. Jego uwagę zwróciły żywe jak rtęć gryzonie: śmieje się do nich bezzębnymi ustami.
– Ot, człowiecze – westchnął szczerze Pawlak.
– Jednemu do śmiechu, drugiemu do zdechu. I cóż tu na te plage poradzić? – Bez kota nie ma dla nas życia – zdecydowała Marynia – Nawet w sadzie myszy po drzewach spacerują. Bez kota ani owocu, ani chleba nie będzie. Popatrzył Kaźmierz na klepisko, na sypiące się z dziurawych worków ziarno, popatrzył na podminowane mysimi korytarzami pole i na sad opanowany przez stada gryzoni.
– Witia – zdecydował.
– Jutro w mieście targ. Bierz rowera i bez kota nie wracaj.
– A bez bumagi dadzą?
– A tobie na co bumaga? Weźmierz na ramę dwa kwintale pszenicy i kota kupisz…
– A ja myślał, że jego z UNRRY dostaniemy, jak Kargul.
– Co Kargul? – Pawlak postawił czujnie uszy.
– Co on znów knuje, łapciuch jeden?
– Podanie złożył i konia od UNRRY dostał. Jutro się wybiera odebrać. Kaźmierz podszedł bliżej do syna i zajrzał mu prosto w oczy.
– Ty może od Jadźki to wiesz, a?
– Od wójta. Przez niego to Kargul załatwił, że za szesnaście tysięcy na raty konia dostanie.
– Ot, namolny – nastroszył się Kaźmierz i spojrzał z nienawiścią na sąsiada, który właśnie wyszedł na ganek i oporządzał końską uprząż.
– To on brata mego do Ameryki przegnał, a teraz wstydu nie ma od Amerykańców konia brać? Takiemu nic, tylko muchomora zadać! Kargul, chcąc rozdrażnić Pawlaka, demonstracyjnie smarował lejce sadłem. Jutro miał nastąpić dla niego wielki dzień: posiądzie wymarzonego konia, bo cóż to za gospodarz, co nie ma czego do pługa zaprząc?
– Nu, ciekawość, czy jemu ten koń myszy wyłapie – rzucił Pawlak, z niechęcią przyglądając się przygotowaniom sąsiada.
– Tylko ty, Witia, żartego kota wybierz, co by był kat na myszy!!!