Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 6

Kiedy dwóch ludzi wspomina te same wydarzenia, na pewno każdy widzi co innego. Nie to jednak jest ważne, czy Jaśko, zanurzając się we wspomnienia, ujrzał krzywe okienka krużewnickiej chatynki i zapadłą przy kominie strzechę, Kaźmierz zaś wychudłą krowinę, ugarnirowaną plackami suchego łajna, która pasła się za kapliczką. Ważne jest to, że jakikolwiek obraz podsunęłaby im pamięć -zawsze musiałaby się w nich pojawić postać znienawidzonego sąsiada. Całe ich życie było nieustanną wojną sąsiedzką: jeśli obsypana ulęgałkami Kargulowa dzika grusza jedną gałęzią zwisała za płot na stronę Pawlaków – należało tę gałąź urżnąć; wystarczyło, by Pawlakowa kura przeszła na podwórze sąsiada, a kończyła życie w garnku Karguli. Niechby Kargulowa krowa przekroczyła miedzę i kilka razy ruszyła pyskiem koniczynę Pawlaków – a już wyruszała karna ekspedycja z rosochatymi kijami w garści; wyschła studnia Pawlaków-niech biorą koromysła i noszą wodę od strugi, bo Kargul im swojej studni nie użyczy; zapaliły się od pioruna stogi Kargula-żaden z Pawlaków nie wyszedł gasić. Jak wojna, to wojna! Za ciasno im było na tej ziemi. Za dużo gąb miały obie rodziny do wykarmienia, by nie liczył się każdy kłos, każde jajko. „Za dużo krwawicy mnie ta ziemia kosztowała, żeb' ja pozwalał ją obcemu deptać” – powtarzał zawsze synom Kacper Pawlak. Uczył ich, że kto swojego bronić nie potrafi, ten widać się na chłopa nie urodził, na ziemi się nie utrzyma. Strzecha się zapadła, płot wyglądał jak przewrócona na bok drabina, jedyna krowa taplała się w gnoju, ale Kacper nie miał głowy ani czasu zająć się tym wszystkim, bo bez przerwy czuwał, czy aby jego miedzy nie przekracza inwentarz sąsiada. Po jego minie można było poznać, czy stoczył tego dnia jakąś zwycięską potyczkę z Kargulami. A okazja trafiała się co i raz. Wyszedł sobie Kacper za swoją potrzebą, właśnie. obsikał róg dziurawej stodółki, kiedy dostrzegł chudy niczym flet grzbiet Kargulowej krowiny w swoim łubinie. Nie dopinając portek porwał złamany orczyk i dopadł krowy, łomocząc orczykiem po jej oblepionych gnojem bokach. Jego przekleństwa niosły się aż do kapliczki przy przepuście.

– A żeb' tobie moja krzywda bokiem wylazła! – tym słowom towarzyszył werbel orczyka po krowim grzbiecie.

– Żeb' ty zdechła, skacino przeklęta! Krowa zrejterowała z Pawlakowego wygonu, ale na skraju obejrzała się jeszcze i zgarnęła pyskiem porcję łubinu, Kacper schylił się po kamień i zarechotał radośnie, kiedy udało mu się trafić krowinę w zad. No, dał tym razem nauczkę Kargulowemu bydełku. Może z tego strachu mleko się w niej zwarzy. Kacper wracał dumny z orczykiem na ramieniu, nie przeczuwając, że Wojciech Kargul już w tej chwili planuje surowy odwet na inwentarzu sąsiada. Dostrzegł właśnie, że koń Kacpra przełożył niebacznie ogon na stronę podwórza Karguli. Długa kita zwieszała się między wyszczerbionymi deskami płotu. Kargul sięgnął po sierp, wiszący na bielonej ścianie chaty, i ukrywając go za plecami, zbliżył się ukradkiem do ogona kasztana. Cały czas zerkał z ukosa na Kacpra, który zajęty był wraz z Jasiem piłowaniem suchej olszyny. Kargul był w długiej sukmanie, bo właśnie wybierał się do księdza Paralaty omówić sprawy związane z planowanym weselem swego syna, Władka, z Anielą od Hańczarów. Kiedy tak kroczył w wyszywanej sukmanie z sierpem w garści, zobaczyła go żona i zamarła z przerażenia.

– Z sierpem na plebanię? Ty oczadział?! – wystękała, ale zamilkła natychmiast, gdy Wojciech pogroził jej kułakiem. Bić to on potrafił. Zastygła z otwartymi ustami i patrzyła, jak sierp unosi się w górę nad zadem Pawlakowego kasztana, jak druga ręka Wojciecha chwyta jego ogon i rzępoli go krzywym ostrzem sierpa przy samej nasadzie. Kasztan przysiadł, ale Kargul nie puścił ogona, póki go do końca nie urżnął. Trzymając go za plecami, zawołał w stronę piłujących drzewo sąsiadów:

– Ty, Pawlak! Podejdź no do płota!

– A po jaką zarazę? – Kacper patrzył nieufnie spod długiej piastowskiej grzywy. Jaśko stanął przy ojcu i obaj ramię w ramię przyglądali się teraz czujnie Kargulowi.

– Podejdź, jako i ja podchodzę – Kargul, trzymając ogon za plecami, zbliżył się do samego płotu. Pawlak mięsił przez chwilę trociny bosymi paluchami nóg, jakby nie mógł się zdecydować na podjęcie wyzwania.

– A na co mnie podchodzić, jak ja nie mam do niego interesa? – Chcę ja tobie odpłacić za przysługę, żeś moją krowę ze szkody wygnał.

– On sam ją pewnie w mój łubin pognał, a teraz chachmąci.

– Sama polazła. Aleś ty ją kijem wyłomotał.

– I dalej będę łomotał, bo to nie krowa, tylko chwost złodziejski! Należało jej się!

– Ano to masz za to zapłatę – Kargul zamachnął się i rzucił prosto w twarz Kacpra ucięty ogon. Widząc ogłupiałą minę Pawlaka, potężny Kargul aż zarżał ze śmiechu.

– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli jak u czerepachy, a?

– Żeb' jego wilcy, no! – wystękał Kacper, nie mogąc uwierzyć w podłość sąsiada. Przeniósł wzrok z rozradowanej twarzy Kargula na pozbawionego ogona kasztana; stał teraz bez ogona, ośmieszony, kręcąc się w koło, bo gzy cięły go bezlitośnie. Kacper zamarł. Nie mógł wydobyć z siebie nic więcej niż powtarzane w kółko przekleństwo: „Ty koniosraju jeden! Żeb' tobie muchomora kto zadał!” A Kargul w sukmanie podparł się tylko pod boki i rżał radośnie, udając ogiera. Kacper obejrzał się na syna, trzymanym w ręku ogonem kobyły wskazał na wbitą w pieniek siekierę. Chłopcu nie trzeba było żadnych więcej instrukcji. Porwał siekierę i wystartował do płotu, starając się sięgnąć Kargula obuchem. Wojciech, plącząc się w połach sukmany, dopadł drzwi chaty i zasunął skobel. Ostrze siekiery odłupało tylko kawał futryny. Od tej pory otwarta wojna między Kargulami a Pawlakami toczyła się ze zmiennym szczęściem. Brały w niej udział całe rodziny, ale także był zaangażowany cały żywy inwentarz. Każde pianie koguta było jak dźwięk trąbki wzywającej do boju. Każde zniesione jajko stać się mogło zarzewiem kolejnej potyczki. Każdy chwyt był dobry, by wywieść przeciwnika w pole, by złapać go w zasadzkę. Kto pierwszy otrząsnął nocą dziką gruszę z niedojrzałych ulęgałek – ten był lepszy. Pękła rozwora od Pawlakowego wozu – był to dla Kargulów powód do radości. Przejechał samochód starosty Kargulowego parsiuka przy kapliczce – dobrze im tak! Leonia specjalnie wysypywała na zapolu stodoły ziarno, żeby przywabić tam Kargulowe kury. Zamykała je tam na tak długo, aż zniosły jajko. Taskała kiedyś w fartuchu swój łup, kiedy zza płotu wyciągnęła się potężna łapa Kargula:

– A on czego tu łapę pcha?

– Oddajcie jajko, Leonia.

– Ot tobie na. Zbiesił sia czy jak?

– Nasza kura, nasze jajko.

– On do cała kołowaty chyba: taż ja te jajko w naszej stodole naszła.

– Boście moje kury w sąsieku zamknęli.

– Po naszej stronie znalazła, a wszystko, co po tej stronie płota, to nasze.

– Ot, gadzina – huknął Kargul.

– Dziermoli jak jaka rozdziawa! Przyjdzie wam się za wszystko na Sądzie Ostatecznym tłumaczyć! – A on niech niebem nie straszy – odcięła się Leonia, kurczowo chowając w fartuchu zdobyte podstępem jajko.

– Bo takie Herody jak Kargulowe plemie to prosto Lucyferu na rogi spadają. Ta wymiana poglądów miała swój dalszy ciąg: żeby odwrócić łaskę nieba od Pawlaków, Kargul z synem Władysławem obrócili obliczem ku swojemu siedlisku starą figurę świętego Floriana, która miała strzec obie chałupy przed ogniem. Liczyli, że Florian, stojąc tyłem do obejścia Pawlaków, nie uchroni ich domostwa od pierwszego pioruna, który jako, kara boża powinien rychło spaść na głowy sąsiadów. Ale zanim przyszła pierwsza burza, stało się coś takiego, co na zawsze określiło wzajemne stosunki sąsiadów i zdeterminowało całe życie Jana Pawlaka. Było to jesienią 1927 roku, wtedy to Kaźmierz po raz ostatni widział swego starszego brata. Właśnie wrócili od żniw. Kosa stała oparta o oborę. Zachodzące słońce odbijało się w jej ostrzu dziwnie krwawą łuną. Czy ktoś z nich mógł przewidzieć, że za chwilę to ostrze spłynie prawdziwą krwią? Kacper poszedł za stodołę za swoją potrzebą i wtedy właśnie stał się świadkiem czegoś, czego w żaden sposób płazem puścić nie mógł: oto pług, którym syn Kargula orał swoje pole, podciął lemieszem spory kęs miedzy dzielącej ich pola. Coś zawrzało w piersi Kacpra. Podciągając portki ruszył w ślad za pługiem. Doszedł do miejsca, gdzie lemiesz odkroił zachwaszczoną miedzę. Przyklęknął, przyłożył paluchy do ziemi i aż się zatrząsł: tak, dobrze widział spod swojej stodoły! Pług Kargulów odkroił pasek ziemi szeroki co najmniej na dwa palce. Dwa paluchy jego bosej stopy! Jak rękę przyłożyć – to i na trzy palce wyjdzie!

– Stój, ty koniosraju jeden! Ty łapciuchu! Bambaryło! – wykrzykiwał Kacper, idąc w ślad za oddalającym się oraczem. -Ty ziemię mnie będziesz kradł? Pałką ja tobie po łbie i zaraz ty przykucniesz, hamanie jeden!

– Pilnuj ty swoich gnid na głowie – odkrzyknął Władek Kargul, co się właśnie do ślubu z Anielcią od Hańczarów sposobił. Odgryzając się tak przez ramię, znowu zajechał pługiem kawałek miedzy na szerokość pudełka zapałek. Tego już Kacper wytrzymać nie mógł.

– Jaśkuuu! – zawołał, składając dłonie przy ustach.

– Bierz kosę i galopem leć! I od tej chwili wszystko potoczyło się z taką szybkością, że żaden święty Florian ani inny święty nie byłby w stanie interweniować: gdy Jaśko zobaczył, jaką krzywdę wyrządził im Kargulowy pług, wystarczył jeden zamach. Błysnęła kosa, rozległ się straszny krzyk padającego oracza… A potem zapadła noc. W chacie Pawlaków paliła się naftowa lampa -widomy znak, że dzieją się tam rzeczy ważne i nikt już nawet nie myśli, żeby na nafcie oszczędzać. W blasku migotliwego światła pobłyskiwała stojąca groźnie w rogu kosa. To Kacper kazał ją tu postawić, żeby w razie czego można się było bronić przed odwetem Karguli. W chacie Karguli też paliła się lampa, bo ksiądz Paralata przybył do Władka z ostatnim namaszczeniem. A między jednym a drugim obejściem leżała miedza, odkrojona lemieszem na trzy palce. A na tej miedzy stała niezgrabna figura św. Floriana, odwrócona plecami do zagrody Pawlaków. Na siłę chciał Kargul pozyskać dla siebie opiekę nieba, ale na razie padł ofiarą ludzkiej sprawiedliwości, której bezlitosnym ramieniem okazał się Jaśko Pawlak. Swoim czynem wykazał, że ziemię szanuje, a że ziemia dla chłopa rzecz święta – tak więc i grzechu żadnego wedle Kacpra syn jego nie popełnił. Matka wkładała do parcianego worka skromny dobytek Jasia, szykując go do drogi, której końca wówczas nikt nie mógł przewidzieć. Ojciec wyciągnął kuferek, wyjął z niego buty z cholewami i kazał je włożyć synowi. Były to buty, w których Kacper wrócił z różnych frontów wojny światowej i wkładał je tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Teraz miały służyć synowi, by oddany boskiej opiece mógł w nich ujść przed niesprawiedliwością ludzkiego prawa, co w obrońcy ziemi każe widzieć zbója. Młodsze rodzeństwo Jaśka stało rzędem, a on gładził je po płowych główkach. Na końcu uścisnął Kazika.

10
{"b":"89164","o":1}