– Jeden jest sposób urodzenia, a tysiąc zginienia – zaczyna dyplomatycznie opowieść o Marcysi. Kiedy była jeszcze narzeczoną Jaśka, to chodziła na plebanię doić krowy księdza Paralaty. Potem rodzice jej umarli i poszła do Trembowli na służącą do hurtownika Langnera. I tam jej właśnie Kaźmierz woził listy od Jaśka, tam też dostarczył ową biblię do kolorowania. Ale Marcysia już tej biblii nie chciała…
– Why? Dlaczego ona nie chciała? Miała innego narzeczonego? Nie chciała już biblii, bo miała innego Pana Boga: rewolucję! Marcysia dość miała panów, którym służyła, i kiedy po 17 września wkroczyła do Trembowli wyzwolicielska Armia Czerwona, ona pierwsza zaczęła występować na wiecach, wyrażając radość z oswobodzenia ludu spod ucisku sanacyjnej Polski. Tak się zakochała w rewolucji, że została kochanką majora Bobywańca z NKWD. Pili co noc, a jak sporo wypili, to Bobywaniec strzelał z nagana do portretów Rydza Śmigłego i Mościckiego, a Marcysia tańczyła na balkonie w nocnej koszuli.
– Sumienie sprzedała – John jest załamany relacją o bujnym życiu Marcysi od Szałajów, która najwyraźniej nie skorzystała nic z biblijnych historii do kolorowania i została Judaszem w nocnej koszuli.
– Ale serce to ona zawsze miała dobre – Marynia usiłuje ocalić prawo gościa do dobrych wspomnień.
– Sierotom węgiel na zimę zdobywała, nauczycielce muzyki fortepian od porąbania przez komsomolców ocaliła. Na to serce liczyli ci, co chcieli ocalić od wywózki leśniczego Kedaja. Bo kiedy przyszła pierwsza lutowa wywózka 1940 roku, leśniczy Kedaj znalazł się na liście przeznaczonych do transportu. I wówczas ksiądz Paralata i hurtownik Langner zwrócili się do Marcysi, żeby się za leśniczym Kedajem u majora Bobywańca wstawiła, choćby przez pamięć na to, że leśniczy, przyłapawszy ojca Marcysi na kłusownictwie, nie wysłał go do więzienia, tylko odebrał od niego przysięgę, że więcej on po dworskich lasach kłusował nie będzie. I Marcysia obiecała w imię pamięci Szałaja-kłusownika wstawić się u majora Bobywańca. Żeby nadać sprawie poważny charakter, uznała, że powinni wszyscy troje-ona, ksiądz Paralata i hurtownik Langner-jako reprezentacja społeczeństwa udać się przed oblicze majora Bobywańca. Bobywaniec przyjął swoją kochankę i resztę delegacji leżąc w skarpetkach na kanapie i celując z nagana w zegar z kukułką. Na wstępie uspokoił ich, że broń jest nie nabita, ale rychło okazało się to kłamstwem. Wystarczyło bowiem, by wysłuchał opinii o leśniczym Kedaju – że choć był na służbie państwowej, to miał zrozumienie dla ludu pracującego i nawet złodziejom i kłusownikom szedł na rękę -kiedy wypalił z nagana prosto w wahadełko zegara. Zerwał się z tapczanu i wrzasnął: „I kto tu przychodzi wstawiać się za tym polskim panem? Klecha, burżuj i kurwa! Pojedzie ten Kedaj na białe niedźwiedzie, a wy z nim!” Jak major Bobywaniec obiecał, tak i zrobił: wszyscy następnym transportem pojechali na wschód. I tak ślad zaginął po księdzu Paralacie, hurtowniku Langnerze i Marcysi, która zbyt dosłownie potraktowała hasła, że Armia Czerwona przyniosła ludowi na swych bagnetach wolność. Wszyscy trafili do łagrów Kazachstanu.
– I see. Terrible… To nie mogli oni wziąć adwokata? – pyta teraz zaskoczony John. Nie bardzo chce mu się pomieścić w głowie, że można kogoś niewinnie skazać na wywózkę; na obóz. Kaźmierz patrzy na Marynię, jakby u niej szukał poratowania: jak wytłumaczyć bratu, że przybywa on z innego świata? Bierze go pod łokieć i prowadzi do drugiej izby. Wisi tam stary oleodruk przedstawiający Świętą Rodzinę.
– Patrzaj, Jaśku – Kaźmierz wskazuje postacie, popstrzone przez muchy, przydymione przez czas – dla tych, co żyli pod Hitlerem i Stalinem Pan Bóg to był jedyny adwokat. Jak on ciebie nie wybronił, tak ty bezlitośnie ofiarą historii stawał sia. Jaśko przybliża twarz do obrazu, bada go wzrokiem, a potem rozjaśnia się cały jakimś wewnętrznym światłem.
– Ten sam – mówi w zachwyceniu.
– Yes. Ten sam, przed którym składałem przysięgę.
– On razem z naszą kobyłą tu przyjechawszy – potwierdza Marynia. I przed nim teraz możemy uklęknąć, żeb' podziękować panu Bogu, że my znów razem w jednym domu.
– Kaźmierz postanawia chytrze wykorzystać wzruszenie brata.
– To nie mój dom.
– On taki sam mój, jak i twój. Jaśko kręci głową przecząco, chce coś wytłumaczyć bratu, że on swój dom ma w Chicago, ale ten nie daje mu dojść do słowa: jeśli swój zamysł ma doprowadzić do szczęśliwego finału, musi Jaśko uwierzyć, że jest wśród samych swoich. Nalewa kolejny kieliszek, unosi go w górę, w stronę obrazu, jakby całą Świętą Rodzinę brał na świadka, że teraz wreszcie zostanie powiedziane to, co powiedziane być musiało.
– Przysięgał ty naszemu tatowi, że jak już groźbę od ciebie los odwróci, na swoje ty się przykołdybiesz, żeb' kości nasze nie szukały sia po świecie.
– Z satysfakcją obserwuje, że te uroczyste słowa robią wrażenie na przybyszu. Oczy Jaśka jakby zwilgotniały, a głowa potakuje śpiewnym zdaniom inwokacji.
– Nu tak, i wrócił ty i tak prosto powiedziawszy, od dzisiaj dom ten jest także samo mój, jak i twój. I twoje jest siedlisko, na którym on stoi, twoja też ziemia, co moim potem nasiąknąwszy… Trzyma kieliszek i czeka, że Jaśko swoim go trąci i w ten sposób uzna wspólnotę ich korzeni i losu. John przez chwilę szuka słów, które wiózł ze sobą przez ocean i które wyjaśnić miały rodzinie, że do szczęścia nie trzeba mu wcale tego, co mu przed chwilą ofiarował jego brat, lecz czegoś zupełnie innego, co w garści można zmieścić.
– I see… Thank you… Ale posłuchaj, Kaźmierz, co ja powiem -z trudem stara się przełamać sztywność dawno nie używanego języka. -To nie jest mój dom, boja się w nim nie rodził,ja w nim nie płakał ani się nie śmiał, you understand? Ta ziemia też nie moja, bom boso po niej nie latał, anim ziarna w nią nie kładł, ani ojców w niej nie pochował. Mam ja roków fifty and eight i za odpocznieniem się oglądam. Przyjechał ja żegnać się z wami. A ziemię, sure, chcę ja od ciebie wziąć, ale tę ziemię z naszych Kruszewników, żeby mój grób w Chicago nią posypali. Przerywa, widząc porozumiewawcze spojrzenie, jakie Kaźmierz wymienił z żoną. Czyżby nie wiedzieli, o czym mówi?
– Pisałeś, Kaźmierz, żeś przywiózł na te poniemieckie tereny worek tej ziemi, co ją tato co wiosna swoimi krokami odmierzał, czy mu aby kto kusoczka nie odkroił. O tamtą ziemię mi idzie, you understand?
– Aj, człowiecze, taż tej ziemi ledwie że półmorgowy spłachetek był, a gąb w chacie do żywienia jedenaście. Przez tamtą ziemię musiał ty o „schifkartę” się starać i do Ameryki uciekać.
– Nie przez ziemię, a przez Kargula! – twardo ucina Jaśko i teraz już nikt nie może mieć wątpliwości, że przybysz niczego przez te lata nie zapomniał. Minęły rządy, przewaliła się wojna jak potop, miliony ludzi zmieniło miejsce zamieszkania, a on wciąż niósł przez ten czas w pamięci tamtą sprawę. Kiedy z ust Jaśka padło nazwisko – „Kargul” -jakby ktoś podpalił lont. Teraz wszyscy obecni czują, że iskra nieuchronnie zbliża się do beczki z prochem. Jadźka, jakby wiedziona złym przeczuciem, chwyta w ramiona poduszkę ze śpiącą Anią; Marynia nerwowo zerka przez okno na sąsiednie podwórze, czy aby przypadkiem nie snuje się po nim ten, w którym do dziś Jaśko upatruje przyczynę wszystkich dramatów swego emigracyjnego losu. Ale podwórze Karguli jest puste. Kaźmierz potoczył niespokojnym okiem po twarzach obecnych. Wszyscy sprawiali wrażenie ludzi, oczekujących wybuchu odbezpieczonego granatu. Jaśko czuje to dziwne napięcie, ale nie zna jego przyczyn.
– Aj, Bożeńciu, taż kiedy to było, jak my z Kargulem wojnę toczyli.
– Kaźmierz lekceważącym gestem chce wyrazić swój stosunek do sprawy.
– Przez ten czas zdrowy koń zdążyłby trzy razy zdechnąć, a prosty chłop zgarbacieć… Patrzy czujnie spod oka, czy Jaśko da się przekonać, że pewne sprawy należą do swego czasu i ten, co się tylko do tyłu ogląda, sam się pcha Lucyferowi na widły.
– Kargulowi ja nigdy tego nie zapomnę – w ustach Jaśka brzmi to jak przysięga, od której mu odstąpić nie wolno. Kaźmierz nerwowo rusza wąsikami, wierci się niespokojnie na kanapie, cały czas starając się nadać twarzy wyraz niewymuszonej pogody i serdeczności:
– A czegoż on tak na Kargula naburdasił sia? – zaczyna ostrożnie, przepraszając wzrokiem synową za słowa, które dotyczą jej ojca.
– Taż może i był z niego hardabas, ale przecie nie taki znów najgorszy…
– Nie najgorszy? – Jaśko patrzy podejrzliwie, jakby chciał sprawdzić, czy aby brat za bardzo się nie upił. Kaźmierz czuje, że ma ostatnią szansę dyplomatycznego rozegrania sprawy. Śmieje się ze sztuczną beztroską, jakby zobaczył w tej chwili gołego Kargula w pokrzywach. Klepie się dłońmi w uda.
– Oj, dali my jemu popalić…
– A czego on taki wesół?
– Awo, Jaśku, przypomnij ty sobie, co było, jak nasz tatko Kargulową krowę na polu zdybał…
– Taki był początek – mruknął Jaśko.
– A tyś koniec zrobił! A świadka mam w tym obrazie, przed którym ty klęczał – Kaźmierz znów patetycznym gestem wskazuje na obraz Świętej Rodziny.
– Dla rodziny to zrobiłem.
– Bo ziemia i rodzina to jedyna rzecz, co ciebie nie zdradzi – skwapliwie podejmuje Kaźmierz ten wątek.
– Pamięta, jak się z Kargulami zaczęło?