– Musi on bogaty – stwierdza Wieczorkowa, czając się za firanką.
– No bo jak na nogach idzie, a taksówce każe za sobą jechać! – Ale żeś ty głupia – Wieczorek rozpłaszcza nos na drugiej szybie.
– Głowę dam, że to specjalnie Kaźmierz wymyślił, żeby każdy mógł se lepiej jego brata obejrzeć.
– A co tu oglądać? – wzrusza ramionami Wieczorkowa – człowiek jak człowiek. Ważne, co w walizkach przywiózł. Tej małej Ani Pawlaczce to się poszczęściło: takiego ojca chrzestnego mieć to jak los na loterii wygrać. Jeszcze kiedy do Ameryki pojedzie. Tymczasem Tadeusz Budzyński zajeżdża z fasonem pod bramę obejścia Pawlaków i trąbi donośnie. Na ten sygnał całą rodzinę Karguli jakby trąba powietrzna zdmuchnęła z podwórza: wszyscy chowają się w domu, zerkając tylko przez firanki. Ale z taksówki nikt nie wysiada. Warszawiak” wydobywa bagaże gościa i niesie je w stronę ganku domu Pawlaków.
– Tyle kufrów, jakby on tu na zawsze zostać chciał… Kargul zza firanki obserwuje bramę sąsiada. Zaraz ukaże się tam ten, który omal nie pozbawił go kiedyś życia, a który teraz pewnie jeszcze nie wie, że obaj należą do wspólnej rodziny.
– Władyś – szepce za jego plecami Aniela – a może by tak jego wyjść powitać chlebem i solą?
– Ot, koczerbicha jedna – mruczy Kargul, przygarbiony przy niskim oknie.
– Zapomniała, że Kaźmierz ma nam dać znak, kiedy pora na naszą kolaborację przyjdzie? W bramie ukazuje się człowiek w słomkowym kapeluszu. Obok drepcze Kaźmierz. Kargul odruchowo cofa się od okna, jakby w obawie, że spojrzenie gościa przeszyje go na wylot niczym kula z colta.