Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O, mamo! – Achaja ukryła twarz w dłoniach. – I to ma być prosta obsługa broni? Naprawdę nazywasz to prostą obsługą???

Popatrzył na nią trochę skonfundowany. Wzruszył ramionami.

– No, wiesz… Tego nie trzeba rozumieć do końca, wystarczy zapamiętać.

– Szlag! I wyobrażasz sobie żołnierza ze wsi, który uderzając jednostajnie rękami, mnoży przez tysiąc sto, wynik dzieli przez trzy, ustawia ramkę w najniższym położeniu, żeby mierzyć w uda?

– O, widzisz? Zapamiętałaś! – roześmiał się. – Nie, nie… – żachnął się po chwili. – Chłop to ma wiedzieć, jak się ładuje i jak czyści. Bo teraz ci powiem jeszcze sporo o czyszczeniu broni.

– Przestań!

Znowu wzruszył ramionami.

– Pewnie, że to nie jest broń dla armii Luan, na przykład. To wszystko powinien wiedzieć nie żołnierz, a oficer. A nie da rady, żeby oficer wykrzykiwał komendy w huku bitwy dla stu żołnierzy. Musi być więcej oficerów. Musi być więcej wyszkolonych podoficerów.

Spojrzała na niego gwałtownie.

– Co? Co powiedziałeś?

– Nie może być jeden niskiej rangi oficer na stu ludzi.

Zagryzła wargi. O, kurde! Armia Biafry. To była broń dla armii Biafry! Gdzie jeden oficer przypadał na trzydziestu żołnierzy. A do tego chorążowie, wyszkoleni sierżanci. Doskonałe zdyscyplinowane oddziały z przerostem kadry, z gotowym systemem przejmowania dowodzenia w razie strat wśród dowództwa. I z dziewczynami, które nie mogły dorównać mężczyznom w gołym polu. Ale teraz? Dla żołnierza kilkanaście prostych ruchów, a oficerowie niech obliczają, przecież po to się uczyli, niech wydają rozkazy. Szlag! Szlag! Szlag!!! To była broń dla armii Biafry! Idealna.

– Ty… Ile tego możecie dostarczyć?

– A ile chcesz? – uśmiechnął się radośnie.

Odpowiedziała mu uśmiechem.

– Jak z celnością?

– Sama spróbuj. – Podał jej naładowany karabin. – Przy twoim mistrzostwie w łuku – wskazał zabite zwierzęta w swoim obozie – pewnie nie zrobi na tobie wrażenia, ale…

– Strzelam z łuku kiepsko. A z kuszy jak ostatnia noga. Nie miałam czasu się nauczyć porządnie.

– A w takim razie ci się spodoba. – Pomógł jej przyłożyć kolbę do ramienia, ustawił jej ręce. Powiedział, że musi widzieć wyraźnie tylko muszkę. Ramka i cel mogą pozostać niewyraźne, i że ważniejsze jest zgranie ramki i muszki, a nie muszki i celu. Ostrzegł, że kolba uderzy ją w ramię. Powiedział, że ma naciskać spust inaczej niż w kuszy. Nie wolno nacisnąć lekko aż na spuście poczuje opór, a potem ściągnąć mocno. Ma zginać palce jednostajnym ruchem tak, żeby nie wiedzieć, kiedy padnie strzał.

Lufa drżała i chwiała się lekko. Nawet ona nie mogła utrzymać jej kompletnie nieruchomo. Powiedział, żeby się nie przejmować. Najważniejsze to jednostajnie ściągać spust, bez wyczuwania oporu, tak, żeby nie wiedzieć, w którym momencie padnie strzał. Ma nie myśleć za dużo. Ma wykonywać instrukcję.

Wybrała cel, drzewo w odległości, jak jej się wydawało, sześćdziesięciu kroków. Ustawiła muszkę i cel pośrodku ramki i zwarła palce. Huk nie był taki straszny. Kopnięcie również.

Pocisk uderzył w bok drzewa, odłupując ogromny kawał kory. Wstrząs sprawił, że opadały z niego liście. Kurde. Poczuła moc tej broni, jej nieprawdopodobną siłę. Przypomniała sobie jak długo, jeszcze w Troy, uczyła się strzelać z łuku. Jak długo trzeba się uczyć strzelania z kuszy. A tu? Wystarczyło kilka słów. Zrozumiała nagle, że coś się kończy. To była broń, która sprawiała, że niepiśmienny chłop i nieprawdopodobnie wyszkolony rycerz na wspaniałym koniu stawali się sobie równi. Nie mogła tego w pełni ogarnąć umysłem. Szlag! Czy każdy odtąd będzie mógł sobie wziąć coś takiego i odpalić w kogo chce? Znienacka? Z odległości sześćdziesięciu kroków? Nie ucząc się przedtem, nie ćwicząc? Wystarczy poznać instrukcję. Potrząsnęła głową. Każdy dureń, każdy idiota może wypalić z tej rury i przemówić równie głośno jak rycerz, którego szkolono od dzieciństwa. Byle kretyn, mający rozumu tylko tyle, żeby zapamiętać, jak to się ładuje, będzie równie dobrym żołnierzem jak dahmeryjski łucznik, którego uczono dziesięć lat! Byleby tylko wiedział co to ramka, muszka i cel. Żadnej siły: dziecko, kaleka, karzeł, kulawy… równie dobrzy jak rycerze. Karczmarz, szewc, pastuch i kucharka teraz tacy sami jak dahmeryjscy najemnicy. Zwołaj kupę niepiśmiennych chłopów i już masz wojsko. Skup wokół siebie kolegów, z którymi dotąd piłeś w zaplutej karczmie, i możesz wygrażać samemu księciu! Poczuła nagle, że jej świat, że wszystko, co znała, co widziała i pamiętała, mogą już nigdy nie być takie same. To było jak dotyk samych Bogów. Jakby Najwyżsi zstąpili nagle i powiedzieli: „A odtąd każdy będzie czarownikiem! Cha, cha, cha… Każdy będzie godny! Odtąd każdy będzie stąpał z wysoko podniesionym czołem!” Teraz zamęt. Teraz koniec reguł i prawa. Nastąpi ostateczne spustoszenie.

Zrozumiała, że dzięki tej rurze kończył się czas rycerzy i herosów. Zaczynał się czas zwykłych ludzi. Teraz każdy… Teraz każdy przemówi głośno. Bogowie! Czas zwykłych ludzi. Właśnie zaczyna się epoka dla każdego. Odtąd zwykły człowiek będzie mógł, w dymie prochu, w huku wystrzału, porażać mocą gromu. Będzie mógł pokazać, co on sądzi o tym, gdzie czyje miejsce. Bogowie! Jaki teraz będzie świat? Millennia tradycji, które ją wychowały, odchodziły właśnie w niepamięć. Słowa zwykłego człowieka będą równie ważne jak słowa księcia. Takie same jak słowa króla! Ten, który wymyślił tę broń, powiedział właśnie: „Teraz TY! Rządź tą krainą ludzkiego strachu. Władaj ludzką domeną”. Bogowie… Jak można było stworzyć coś takiego? Jak można było dopuścić, żeby takie coś powstało? No, to teraz… Zamęt. Koniec reguł. Tu właśnie kończy się starożytne prawo. O, tutaj. To już ostateczny kres.

Zagryzła wagi.

– Chcesz mieć szlak? – spytała.

Popatrzył jak na kogoś niespełna rozumu.

– Kurde… No, co ty? – Potrząsnął głową. – Pewnie! Jasne, że chcę!

– Dobra. Stworzę szlak przez Wielki Las. Na raz może nim podążać tylko jedna karawana. Kto zrobi krok w bok, już po nim. Noclegi tylko w wyznaczonych miejscach otoczonych ostrokołem. Żadnych wypaleń. Żadnej wojskowej eskorty. W każdej chwili towar może być skontrolowany.

Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Przecierał oczy, zupełnie jakby chciał się upewnić, że nie śpi.

– Kurde…

– I żadnych wypaleń.

– No… no… wypalenia się skończą dokładnie w chwili, kiedy tylko dotrę do swojego króla! No, co ty myślisz?

– Sprzedasz nam wszystkie karabiny, które masz ze sobą. Potem przywieziesz więcej. Tu na pewno jest sporo złota zabranego innym wyprawom.

Zacisnął zęby. To był najpiękniejszy dzień w jego życiu.

– Przyjmuję wszystkie twoje warunki!

– No i jeszcze cło. – Uśmiechnęła się. – Powiedzmy, trzydzieści pięć od sta.

– Myślałem, że siedem od sta – odważył się wtrącić.

– Ty se policz, ile by cię kosztowało, gdybyś musiał to wieźć morzem. Najpierw puszcza, budowa łodzi, piraci, odległość, zaopatrzenie, opłaty portowe, cła kilku królestw.

– No… jedenaście od sta? – uśmiechnął się przymilnie.

– Trzydzieści od sta i jesteśmy dogadani.

– Myślę, że piętnaście byłoby godną zapłatą.

– Jak kupiec zaczyna gadać o godności, znaczy, da dwadzieścia pięć.

– Osiemnaście! Osiemnaście i zapominam o godności.

– Dwadzieścia.

– No nieeeeee… Tyle to nigdy w życiu. Nie, nie.

– Dwadzieścia. A do tego daruję ci życie, wypuszczę z Lasu, odkupię wszystkie karabiny i będziesz miał pierwszeństwo w dostawach broni do Arkach potwierdzone przez królową.

– Dziewiętnaście i niech mnie oplują w karczmach, że dałem się wystrychnąć w interesach. Że dałem się wypuścić goły i bosy. Że zdradziłem w wojnie celnej własne królestwo. Że jestem naiwny jak dziecko.

Popatrzyła mu prosto w oczy. Uśmiechnęła się.

– Dwadzieścia. I dam ci dupy. Tu i teraz.

Przełknął ślinę. Wytarł spotniałe nagle czoło.

– Ty… Ty… zaczekaj chwilę. O, kurde, zaczekaj, zaraz będę z powrotem!

Zostawił pochodnię i karabin. Pobiegł do swoich ludzi. Achaja odwróciła się do swoich i pokazała gestem, że w porządku. Żeby nie strzelali. Nie musiała czekać długo. Kenneh najwyraźniej dokonał cudu. Powrócił biegiem. Już z daleka czuła intensywną woń jakiegoś męskiego pachnidła. Ze zdziwieniem zauważyła krew na jego twarzy. Chciał sobie poderżnąć gardło? Ktoś z jej własnego oddziału nie wytrzymał, przekradł się do obozu i podrapał go szponami? Ach… Zrozumiała nagle. On po prostu ogolił się w świetle pochodni, w maksymalnym pośpiechu. Szlag! Uśmiechnęła się w duchu. Wyraźnie mu na niej zależało.

Kenneh zdyszany kucnął obok. Drżącymi rękami rozpostarł na trawie gruby, wzorzysty koc. Z kieszeni kurtki wyjął dziwnego kształtu butelkę.

– Napijesz się? – szepnął zdenerwowany. Lekko drżały mu ręce. – Bardzo porządna wódka – dodał zachęcająco.

Skinęła głową. Pociągnęła wielki łyk. Nic nie kłamał. Klarowny płyn zapiekł w gardło, kopnął z mocą jętrznia przy wodnym młynie i rozjaśnił jej myśli. Kenneh nic nie kłamał. Nigdy dotąd nie piła niczego podobnego. Jeszcze jeden łyk. Kopnięcie równie mocne jak poprzednio i powoli, delikatnie rozlewające się w całym ciele uczucie błogości. Oddała mu butelkę. Też sobie nie żałował. Westchnął ciężko i wytarł dokładnie usta.

– Dwadzieścia! Dwadzieścia od sta! – powiedział głośno.

Roześmiała się. Usiadła na kocu. Podobał jej się. Kiedy usiadł obok, chwyciła go za ramiona i przewróciła na siebie, śmiejąc się cały czas. Przykryła ich oboje dokładnie, potem zaczęła rozpinać jego kurtkę. Była tak strasznie ciekawa jego ciała.

O trzydzieści kroków dalej, w zaimprowizowanym obozie, Chorzy Ludzie wstawali zza juków, za którymi dotąd się ukrywali.

– Kurde, ludzie – Najgrubszy z nich, z długą, rudą brodą, wytrzeszczał oczy jak mógł, by dostrzec jakieś szczegóły w świetle wbitej w ziemię pochodni. – Czy wy widzicie to co ja?

– Nie wiem, co ty widzisz – jęknął niski blondyn z długolufym karabinem w garści. – Ale po mojemu to szef… szlag… chędoży właśnie potwora.

77
{"b":"89149","o":1}