Wielki Książę uniósł głowę. Ból w brzuchu ustał. Już nie był skrzywdzonym ojcem. Był politykiem. Z kabury ukrytej w rękawie wyjął sztylet.
– Ależ panie – obruszył się rycerz Zakonu. – Nie sztyletem, nie ty osobiście, nie teraz. Dla tych dwóch oszustów sprowadzimy z Luan nawet samego mistrza Anai.
– Ty głupcze – powiedział Orion spokojnie.
Ujął sztylet mocniej i rozciął sobie lewe przedramię na całej długości. Kropelki krwi momentalnie zaczęły kapać na kamienne płyty. Z pewną satysfakcją obserwował, jak mistrz zakonny otwiera usta ze zdziwienia. Chlasnął się przez pierś, barwiąc kaftan na czerwono. Oczy rycerza przypominały wielkością dwa spodki. Orion zagryzł wargi i rozciął sobie policzek.
– Wielki Panie! – Rycerz runął do przodu, chcąc wyrwać księciu sztylet.
I o to chodziło. Orion dał sobie wyrwać sztylet momentalnie. Następnie chwycił rycerza i wrzasnął:
– Ratunkuuuuuu!!!! To zamach!!! Mordują Wielkiego Księcia na ulicy!!!
– Ale panie…
– Ratunku! Mordują Wielkiego Księcia Królestwa Troy!
Jego „kuzynowie”, którzy stali z tyłu, by nie słyszeć słów nie dla nich przeznaczonych, runęli do przodu jak burza. Co najmniej kilkanaście noży dosłownie rozdarło rycerza na strzępy w czasie krótszym niż wzięcie oddechu. Dwóch mężczyzn z długimi mieczami chlastało sługi w poczcie. Nie wiadomo, kto ściął gońca. „Kuzynowie” chcieli otoczyć księcia, ale ten wyrwał się i podbiegł do zszokowanych ludzi przy straganach.
– Zakon i Rada Królewska zabija Wielkiego Księcia na ulicy!!!! – wrzeszczał, brocząc krwią. – Ratunku!!! Jesteście świadkami, jak zabija się Królestwo Troy na waszych oczach!
Ludzie stali tak przerażeni, że gdyby ktoś w kompletnej ciszy, jaka nastała, choćby kichnął, to co najmniej kilka osób umarłoby ze strachu.
– Tu tworzy się historia! – ryczał Orion. – Właśnie tu, na waszych oczach! Po raz pierwszy w dziejach Rada kazała zamordować Wielkiego Księcia wprost na ulicy.
Przerażone kobiety klękały w szoku, kryjąc w dłoniach twarze.
– Tak właśnie zabija się wieczne Królestwo Troy! Jego zasady i odwieczne prawa! Tak właśnie zabija się… nas.
Mężczyźni wyrywali właśnie drewniane podpory okolicznych straganów, żeby natłuc jeszcze trupa rycerza, a jak się nie dopchają z powodu tłoku, to przynajmniej przylać zwłokom sług z jego pocztu.
– Historia właśnie się tworzy. – Orion zaczął się wycofywać, zadowolony. – Tu. Na waszych oczach! Zapamiętajcie ten dzień do końca życia. Dziś rodzi się historia!
Już nie był „oszukanym starcem”. Obojętne: uda się czy nie. Teraz w kronikach opiszą go jako tego, który podniósł rękę na Zakon i Radę. Po raz pierwszy w dziejach. Już lud nie będzie mówił w przysłowiach: „głupi jak Orion”. Teraz będą mówić: „odważny jak Orion, który porwał się na niemożliwe”. Po prostu nie był zwykłym człowiekiem. Był politykiem. Tak go wychowano. Teraz jak dziecko rzuci się z grzechotką na dziesięciu rycerzy, lud będzie mówił: „odważne jak Orion”. Po wieki wieków.
Podszedł do grupy skupionej u szczytu schodów. Patrzył uważnie na wyraz ich twarzy wyrażających taki sam szok jak u tłumu wokół. Zaan rozdygotany, dosłownie zamroczony przez strach, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Były galernik podający się za jego syna, z zimnym, zdawałoby się pogardliwym skrzywieniem warg. Ten się przynajmniej nie bał. Nauzea, tkwiąca nieruchomo po środku z otwartymi ustami, jakby ją ktoś zamienił w posąg głupca. Zyrion, szepczący pod nosem niezrozumiałe słowa.
– Synu. – Orion podszedł do Siriusa. – Jak sytuacja?
Z zadowoleniem obserwował, jak oczy byłego galernika rozszerzają się dokładnie tak samo, jak oczy zakonnego mistrza przed chwilą. Szok. Przecież on wiedział. On już wiedział. I mówi… „synu”? Zaan zaczął przeraźliwie kaszleć. Istniała obawa, że nie doczeka nocy.
Sirius przełknął ślinę.
– O… o… ojcze – wydukał nareszcie. – Rada Królewska właśnie opuściła swoją siedzibę i zmierza w naszym kierunku. – Wskazał palcem kilkanaście osób w purpurowych płaszczach, które właśnie wstępowały na wielkie schody w dolnym biegu. Myślę, że…
– Nie myśl. Zrób coś.
– A… a… ale czym? Nie mamy łączności, nie mamy ludzi. Prowokatorów Miki wyłapują Królewscy Donosiciele.
– Ale, jak widać, nie mają pojęcia o wynajętych przez naszego matematyka filozofach, którzy ciągle sieją ferment. Nie myśl. Zrób coś, bo Rada właśnie idzie do nas, żeby powiedzieć nam parę ciepłych słów o rozstaniu się z życiem.
Sirius potrząsnął głową. Ale akurat jemu nie trzeba było niczego powtarzać. Zawsze marzył, żeby go nareszcie mianowano dowódcą wojska i żeby mógł się wykazać. A poza tym on nigdy nie mnożył trudności. Zerknął tylko na Zaana, jakby szukając pomocy, ale widząc sparaliżowanego strachem człowieka, niezdolnego do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, podjął ją sam.
– Hej, ty! – wrzasnął do krótko ostrzyżonej blondynki stojącej opodal. – Nie chcę, żeby Rada istniała dalej, a za to chcę rozruchów w mieście. Da się zrobić?
– Jak się da, to się zrobi – zażartowała, ale on wziął to poważnie. Momentalnie wyszarpnął sakiewkę Zyrionowi i rzucił jej. Złapała w locie. Potrząsnęła, żeby sprawdzić ciężar. Uśmiechnęła się.
– Dajcie mi wszystkich „kuzynów” – powiedziała, rozdając zawartość sakiewki wśród swoich ludzi. Dla siebie nie zachowała niczego.
– Ależ, Wielki Panie, a kto będzie was ochraniał? – krzyknął ktoś z tyłu.
– Dać jej, czego chce! – wrzasnął Orion.
Kasme podeszła przekrzywiając głowę.
– Umiecie ładować kusze?
„Kuzyni” poczuli się obrażeni.
– Jasne.
– No pewnie.
– Jak śmiesz pytać?
Przerwała im, niezrażona.
– Dobra, to kopnijcie się po zapasową broń. – Wskazała porozkładane pod murkiem bagaże swoich ludzi. – Będziecie szli za nimi i ładowali.
– Pani! My jesteśmy najlepsi w mieczu, jesteśmy… My do ładowania???
Podeszła jeszcze bliżej, sama, bez jakiejkolwiek broni i popatrzyła na mówiącego swoimi oczami głębokimi jak ocean.
– Nie lubię, jak się ze mną dyskutuje. Ja nie filozof – powiedziała spokojnie. – Wykonać rozkaz.
Odwróciła się na pięcie i zaczęła ustawiać swoich dwudziestu kuszników u szczytu monstrualnych schodów. Rada Królewska dochodziła właśnie do ich połowy, budząc paraliżujący strach wśród wszystkich ludzi wokół. Kasme jednak nawet nie patrzyła w dół.
– Ci tam – wskazała na „kuzynów” – będą wam ładować kusze. Więc puste będziecie oddawać w tył lewą ręką. Prawą będziecie przyjmować naładowane. Strzelać z biodra. I równym krokiem idziemy na dół.
– Pani! – odważył się jej przerwać jeden z Dahmeryjczyków. – Jak to, z biodra? Toż będziemy szyć po wszystkich, jak leci, bez celowania!
Podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
– Nie lubię, jak się ze mną dyskutuje – powtórzyła słodkim głosem. – Nie jestem filozofem.
Dahmeryjczyk opuścił wzrok. Nikt inny nie odważył się już odezwać. Jakaś nagła cisza zapadła wokół. Wszyscy milczeli. Ci na dole zamykali usta, bo tuż obok szła Rada Królewska. Ci na górze dlatego, że obok stała Kasme. I, zaraza jasna, właśnie zaciskała wargi. Wszystko co żyło, i na dole i na górze schodów, choć z dwóch różnych powodów, zamarło ze strachu.
„Kuzynowie” ustawili się jakoś. Trzymali w rękach zapasową broń Dahmeryjczyków i bełty. Zaan kaszlał potwornie. Wydawało się, że wypluwa płuca. Nauzea ciągle z otwartymi ustami. Zyrion, stary lichwiarz, po raz pierwszy w życiu nawet nie zauważył, że ktoś pozbawił go sakiewki. Orion broczący krwią. Sirius, nagle zadowolony z życia.
Młody książę podszedł do Kasme. Wyjął swoje ciemne okulary, których używał w zaśnieżonych górach, żeby uniknąć ślepoty. To była jego pamiątka po poprzednim życiu.
– Chciałbym, żebyś coś ode mnie miała – szepnął, podając je Kasme. – Masz.
Uśmiechnęła się. Wzięła. Założyła na czoło i palcem przesunęła w górę. Czarne szkła świetnie kontrastowały z jej króciutkimi blond włosami.
– Dzięki. Rzeczywiście, ostre słońce.
– Zaczynaj. Dobrze?
Skinęła głową. Podeszła do swoich kuszników.
Rada Królewska była już o jakieś trzydzieści kroków. Już przewodniczący szykował się, by „powiedzieć im kilka ciepłych słów o rozstaniu się z życiem”.
Kasme czekała do ostatniej chwili. Potem palcem zsunęła sobie ciemne okulary z czoła na oczy. Nie miała żadnej broni. Poza tymi dwudziestoma mężczyznami ustawionymi w równą linię. Świat kończył się właśnie.
– Naaaaprzóóóóód maaaaarsz! – ryknęła dziewczyna o krótko ostrzyżonych włosach.
Dwudziestu Dahmeryjczyków idealnie zrobiło pierwszy krok, zstępując z pierwszego stopnia. Wszyscy zrobili to tą samą nogą. Wszyscy idealnie równo. Drugi krok. Od członków Rady dzieliły ich może trzy długości przeciętnej ławy w karczmie.
– Strzelać! – wrzasnęła Kasme.
Dwadzieścia strzał poszybowało do przodu dokładnie w tym samym momencie, powodując kłębowisko poniżej. Następny, idealnie równy krok dwudziestu nóg. Dwadzieścia lewych rąk oddało puste kusze do tyłu. Krok. Dwadzieścia rąk przyjęło naładowane. Krok. Oparcie kolb o biodra. Krok. Dwadzieścia strzał poszybowało do przodu. Lewe ręce w tył. Krok. Przyjęcie ciężaru do prawych rąk. Krok. Oparcie broni o biodra. Strzał. Krok. I jeszcze raz.
Ludzie wyli. To nie były krzyki, to nie były ryki, to było wycie. Wycie dobywające się skądś z głębi trzewi, skądś, gdzie nie istniały już żadne pokłady człowieczeństwa. Kłębowisko ciał poniżej zaczęło się powoli dzielić na tych, którzy leżą we krwi i tych, co mogli się jeszcze ruszać. Ci drudzy, czyli przytłaczająca większość, runęli w dół schodów, tratując się wzajemnie. Nikomu z tych poniżej nie przyszła do głowy myśl, że przecież mają okropną przewagę liczebną. Że mogliby rozerwać kuszników gołymi rękami przy minimalnych stratach. Nikomu nie przyszło do głowy, że nawet Dahmeryjczycy, choć potrafią utrzymać idealnie równą linię, to nie potrafią strzelać z biodra, celując w coś konkretnego. Na dole już nikt nie myślał. Tam była panika.