Ktoś rzucił się na nią z boku. Lekki zakrok. Tylko pięć skurczów. Cios. Trup. Coś eksplodowało w jej głowie. Straciła wzrok! Nie, nie… tylko jedno oko! Wyła z bólu. Usiłowała zetrzeć krew z twarzy, ale zapomniała, że na lewej dłoni ma żelazną rękawicę – tylko powiększyła ból. Znowu dostała w plecy, posikała się. Kurwa! Jednak. Skoczyła do przodu, przewróciła się, podłożyła komuś nogę i gdy padał, nadstawiła miecz. Teraz już wiecie, kto to jest szermierz natchniony?
Usłyszała dalekie krzyki. Dwa bataliony pewnie znowu ruszyły do ataku. Ale ona, nawet gdyby ją puściły, nie mogłaby już nigdzie biec. Nadziała na sztych kolejną napastniczkę. Dostała w lewe udo. Szlag! Aż ją obróciło! Teraz to już na pewno złamana kość. Upadła. Już się nie podniesie. Trudno. Uderzyła kogoś prawą nogą. Nie przewrócił się, świnia. Światło nad jej głową zgasło, ale za to pożar lasu był coraz większy. Płomienie rozświetlały gałęzie, nadając im jakieś zupełnie nieprawdopodobne, fantastyczne barwy. Tak kolorowo! Było tak kolorowo. Dobrze, że nie biegła do tamtych batalionów. I tak nie było szans, a tu jest tak pięknie. Kurde, nie śpij! Nie śpij!!!, łajała się w myślach. Zarobiła znowu w plecy. Ale głęboko! O mało nie zwymiotowała. Usiłowała się przewrócić i dostała znowu w brzuch. Jakoś nisko. Właściwie w podbrzusze. Ale pięknie… Ale ślicznie jest wokół. Jakie wspaniałe kolory, pełgające ogniki. Jaki śliczny jest świat! Jaki śliczny! Dostała w plecy, gdzieś pod łopatkę, płytko. Syknęła z bólu. Co za niesamowite barwy! Żeby tylko tak nie bolało. Dostała cios w lewą rękę. To się przeliczyli, idioci. Tam nic nie czuła. Patrzyła jednym okiem na lejącą się krew. Było jej ciepło. Aż się spociła. Odwróciła się na wznak. Wbili jej miecz w brzuch. I co mogła zrobić? Już była do niczego. Taki piękny ognik pełgał na ostrzu. Tak błyszczał. Ktoś nachylił się nad nią.
– I co? Myślisz, że już po mnie? – szepnęła tak cicho, że nie mogli jej słyszeć. – Że już jestem załatwiona?
Czuła, jak po brodzie cieknie jej krew. Nie śpij! Nie śpij! Nie śpij jeszcze! Musisz się przemóc! Wygięła kręgosłup, nie mogła już unieść miecza, ale wyszarpnęła nóż i wbiła w szyję tego czegoś, co się nad nią nachylało. Dostała w twarz, samym ostrzem, poczuła, jak krew jej własna i jej ofiary zalewa jedyne oko. Usiłowała przekręcić się na brzuch, dostała znowu w plecy. Zwymiotowała gwałtownie. Ktoś uderzył ją w prawy nadgarstek, usłyszała, jak chrupnęło. Ale, kurwa, pięknie, tak czerwono! Dostała w nogę, potem znowu w plecy. Zwymiotowała jeszcze raz, samą krwią i śliną. Rozkaszlała się, zaczęła płakać. Nie wiadomo dlaczego, wcale nie było jej smutno.
Ktoś kucnął tuż obok. Jak przez mgłę widziała czyjeś kolana, stopy, brzuch.
– Ale zabiła naszych – usłyszała czyjś wyraźny podziw.
Ledwie mogła zrozumieć słowa, tak dziwny był akcent.
– Zdechła?
– Nie. Dobij szybko.
– Ty – poprosiła Achaja ledwie słyszalnym głosem. – Obetrzyj mi twarz. Nic nie widzę.
– Jeszcze gada! No, dobijcie ją.
– Po co? Zdycha już.
Nie czuła, jak coś dotyka jej twarzy. Nie czuła już prawie niczego. Zauważyła szmatę, którą ktoś ścierał jej z twarzy krew. Coś jednak widziała. Szkoda, że tylko jednym okiem.
– Powiem wam… – Rozkaszlała się. Pulsowało jej w głowie. – Wiecie, że zwycięża się… nawet… – Zwymiotowała i o mało się nie udusiła. Była cała upaprana, krwią i wszystkim innym. Hekke mówił, że to wolność. No i w dupę jeża. Jeśli tak ma wyglądać wolność, to miał rację. Wolność była fajna. I tak za bardzo to nawet nie bolała. Jakieś archaiczne, nieprawdopodobnie oświetlone miasta sprzed tysięcy lat zwidywały jej się właśnie. Było żółto, ślicznie, szczęśliwie. To już nie drzewa. To antyczne budynki wyrastały wokół. Jakieś legendarne statki mknęły przez czarną pustkę. – Nawet jak… – Usiłowała się zmusić do dokończenia kwestii, ale najbardziej chciało jej się spać. Obojętniała powoli. – Nie można już… niczym ruszyć?
Widziała wszystko jak przez mgłę. Jedynie zarys postaci, która kucała tuż obok. Teraz musiała zebrać wszystkie siły.
– Pomóż mi, siostrzyczko – szepnęła.
– Teraz o łaskę prosisz. Co?
– Nie… Chcę cię zabić… Szczerze mówię, jak jest.
– Zdychasz, obca! Niczym już ruszyć nie możesz!
– Ale ciebie jeszcze zabiję.
– Zesrasz się! To tak.
Nie śpij! Nie śpij! Takie piękne miasta zamiast drzew. Nie zasypiaj jeszcze!, łajała się w myślach. Achaja ugryzła się w język. Z całej siły. Poczuła krew w ustach. Ból otrzeźwił ją trochę. Ale ciepło. Płacząc, wyciągnęła przed siebie lewą rękę i oparła o brzuch tamtej. Na nic więcej nie było jej już stać.
– To najbardziej wulgarny gest u nas – szepnęła.
Tamta usłyszała. Uwierzyła. Z całej siły uderzyła dłonią we wnętrze żelaznej rękawicy, żeby ją odrzucić. Sprężynowy mechanizm zadziałał dobrze, wbijając długie ostrze prosto w jej brzuch.
– No i co, krowy? – Achaja przekręciła ręką jak mogła najszerzej. Jakiś starożytny wojownik stanął przy ścianie lasu i przyzywał ją powolnymi ruchami dłoni.
To był jej ostatni wysiłek. Usłyszała, jak ostrze miecza przebija jej płuco. Nie czuła już niczego. Odpływała gdzieś w ciemność… Daleko!