Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kapitan piechoty wskoczyła między pomieszane szeregi.

– Linię formuj! Równaaaaaj!!!

– Dzięki, Harmeen – szepnęła Achaja, widząc, że zdecydowana, choć tak strasznie wredna akcja zwiadu przynosi jednak efekt. Linię klęczących za tarczami piechociarek udało się sformować. Resztki saperów i trzeciej kompanii, które ciągle tkwiły w środku ich oddziału, usiłowały wesprzeć najbardziej poszarpane lewe skrzydło. Ale nikt ich nie atakował.

Wrzaski, szczęk metalu i gasnące pochodnie powiedziały wszystkim, że oddziały przebijające korytarz zostały właśnie zatrzymane.

– No, to… chyba już po nas. – Kapitan piechoty dołączyła do Achai i Harmeen. – A może rzeczywiście zaczniemy biec?

– Ile pani przebiegnie? Dwadzieścia kroków?

– To róbmy jeża i chodźmy. Kurwa! – Pani oficer naprawdę była doświadczona. Jeż w wykonaniu kompanii mógł mieć szansę… Na równym, bezleśnym polu. – No, to biegnijmy przez ogień z tyłu, co?

– Ile pani przebiegnie w płonącym lesie? – spytała tym razem Harmeen. – Dziesięć kroków?

– Kurwa, zróbmy coś! Przecież szło już tak dobrze. Może niech jazda ruszy?

– Jazdą w lesie tośmy się zajmowały w górskiej dywizji – mruknęła Achaja. – Jeden pluton potrafił powstrzymać atak jazdy na nasz pułk.

– To co? Stoimy i czekamy?

– Możemy się modlić – mruknęła Harmeen.

– Albo tamte bataliony się przebiją, albo nie – dodała Achaja. – Jak nie… To niech każdy robi co chce. Bez znaczenia.

– Nasi wrogowie musieli ściągnąć posiłki – powiedziała Harmeen. – Nawet bez dymu, nawet w lesie, zatrzymanie dwóch batalionów jest przecież niemożliwe.

– Im to powiedz. Skąd wiesz, co tam się dzieje?

– Może, kurde, przybliżymy się do tego pożaru? – wtrąciła oficer piechoty.

– To nam tyłki spłoną. Szlag! Czemu nie atakują?

– Zajęci z przodu. Spoko, spoko, zaraz nas rozwalą. – Achaja otarła twarz z potu. – Pani kapitan. Co przewiduje podręcznik piechoty w takiej sytuacji?

– Jeśli oddział zachował zdolność bojową, należy ruszyć do ataku.

– O, żesz. Kto pisał ten podręcznik?

– Pewnie jakieś krówsko siedzące w zimową noc przy kominku, z dużą wódką w jednej ręce i piórem w drugiej.

– Podręcznik pisali mężczyźni – wtrąciła Harmeen.

– Pan Biafra nakazałby teraz atakoodwrót ze szczególnym uwzględnieniem zdecydowanego natarcia i panicznej ucieczki.

– Mamo, co to znaczy?

– Pewnie nic. Ale każdy facet, jak nie wie, co zrobić, to mówi sprzeczności.

– A kobieta mówi sprzecznościami nawet jak wie, co robić – zakpiła Achaja.

– Ty co? Jesteś chłopak przebrany w kieckę, że trzymasz z nimi?

– Jakbym wiedziała, co zrobić, to bym tu nie sterczała jak dupa wystawiona na kopniak.

Wrzaski i odgłosy bitwy cichły wyraźnie. Ponieważ było raczej nieprawdopodobne, żeby ktoś tak szybko pokonał dwa bataliony, więc znaczyło to, że bitwa oddala się. Piechota była spychana, albo realizowała jakiś manewr. Wychodziło na jedno.

– No, to po nas, koleżanki.

– No – splunęła Achaja i zaklęła. Podskoczyła do swojego plutonu. Szybko odnalazła sierżant. – Słuchaj, Shha, żegnaj siostrzyczko.

– Już żeśmy się żegnały, jak cię Virion chciał zabić. Teraz też nie dadzą rady!

– Teraz dadzą, siostrzyczko – szepnęła. – Pamiętaj, jak się zacznie, trzymaj się największej grupy i biegnij do naszych. Wiesz, jak jest w lesie. Bogowie strzały noszą. Cień szansy masz.

– Nie pójdę bez ciebie, malutka!

– Pójdziesz. Ja też będę biegła, ale jak będziemy na siebie patrzeć, to nas obie skoszą. Daj, małpeczko, z siebie wszystko, co?

– No, nie ma sprawy. Jeszcze się napijemy razem. Na pohybel tym skurwlom.

– No. Cześć, dziewczynko.

– Cześć, malutka. Trzymaj się i nie pękaj.

Achaja wróciła do oficerów.

– I co?

– Jakieś cienie zbierają się chyba. Gówno widać – mruknęła kapitan piechoty.

– Arnne. – Achaja podeszła do czarownicy. Ta jednak siedziała na ziemi z podkulonymi nogami, obejmując rękami własne kolana. Była kompletnie załamana. – Słuchaj, czujesz coś poza ciężarem bytu?

– Nic. Odczep się wreszcie.

Achaja wróciła do oficerów.

– No, to co? Biegniemy?

– Trzeba to było zrobić wcześniej – warknęła kapitan piechoty.

– Wcześniej? Nie. Zaczekamy, aż nas zaatakują. Wtedy żołnierze przeciwnika pomieszają szyki ich łucznikom. Ze dwie, trzy dziewczyny będą miały swoją szansę. Inaczej by nas wymietli strzałami.

– Może i ma pani rację – zreflektowała się kapitan. – Zapowiedzieć ludziom?

– Nie. Po co dezorganizować? Jak pani ryknie „chodu” w odpowiedniej chwili, wszystkie pojmą.

Stały niepewne, obserwując ledwie widoczne pomiędzy drzewami cienie. Pożar za plecami dawał trochę światła, ale bardziej mamił wzrok, niż pozwalał coś dojrzeć wyraźnie. Achaja usłyszała z tyłu cichą uwagę rzuconą przez porucznik saperów:

– No, ładnie. To teraz jesteśmy same, mając za jedyną osłonę tę śliczną dupeczkę ze zwiadu. Niech im powie, kurwa, że jest księżniczką, może przepuszczą.

Achaja potrząsnęła głową. Była odpowiedzialna za tych ludzi? Po raz pierwszy w życiu poczuła ciężar dowództwa. Właściwie nie była, ale… Była. Miała najwyższy stopień. Trochę inaczej to wyglądało naprawdę, niż przy studiowaniu podręczników w pałacu w Troy. Jakie to wtedy było łatwe. Poświęcić setkę dla osłony skrzydła, puścić korpus do frontalnego ataku – przewidywane straty czterdziestu od sta, w tej formie działań. A jak się szło z tymi ludźmi? Co wtedy znaczyło czterdzieści od sta? Albo, jeszcze lepiej, sto od sta? Ile od sta znaczyła Shha, Mayfed, Zarrakh, Lanni, Harmeen, Bei, Sharkhe, Chloe i ta, fajna w sumie, kapitan piechoty? Ile od sta znaczyła ta nieznana piechociarka, która pozwoliła jej się ukryć pod swoją tarczą, wystawiając przy tym własną nogę? Psiamać. Przypomniała sobie Viriona, który śmiał się w jej głowie. Przypomniała sobie Krótkiego. Hekke mówił: „Uczyłem cię tego, co uczyłem… Ja jednak stanąłem naprzeciw Nolaana. Bez żadnych szans”. No dobra, chłopaki. Może i wiem, co chcecie mi powiedzieć. Tym swoim śmiechem, milczeniem i przypomnieniem bezsensownej walki z Nolaanem. Może i wiem!

– No dobra, dziewczyny. – Wyszła na środek małej przestrzeni zajmowanej przez oddział. – Zaraz zaczniecie biec. Rzucać wtedy tarcze. Rzucać kusze. Miecze musicie mieć ze sobą. Walcie do naszych batalionów i powiedzcie, niech podpalają to kurestwo. Nie wiem, ilu się uda. Ale może.

Harmeen podniosła pytający wzrok. Kapitan piechoty zmełła przekleństwo. Uśmiechnęła się nagle.

– No, to teraz… wóz albo przewóz, co?

– Ano, jak mówią, strzały Bogowie noszą. Nie sądzę, żeby Bogom chciało się dzisiaj biegać za szybko po ciemku.

Ktoś się roześmiał. Achaja wyciągnęła swój miecz.

– A pani – zerknęła na usmoloną porucznik saperów – musi biec również. Mając za jedyną osłonę „śliczną dupkę ze zwiadu”.

Odwróciła się na pięcie, roztrąciła szereg i wyszła wprost na rozpędzające się właśnie do ataku cienie.

– No co, kurwa?! – ryknęła. – Co tak po ciemku biegniecie?

Skoczyła do przodu w kompletną ciemność. Walczy tylko ciało, mówił Virion. Cios… uuuuuuu… ładnie! Czyjaś ręka szybowała w powietrzu, zupełnie odłączona od ciała, którego jeszcze przed chwilą była częścią. Upadła na plecy, odbiła się i chlasnęła płasko. Nie trafiła. Walczyła, naprawdę nic nie widząc. Upadła znowu. Odbiła się, nowy cios, w próżnię. Zamach nogą, zwód, cios. Jest! W coś trafiła. I nie było to drzewo – za miękkie. Ktoś skoczył na nią od tyłu, więc poddała się, upadła, przygniatając go własnym ciężarem, uderzyła oboma łokciami w tył, żebra nie mogły być tak wytrzymałe. Na pewno pękły. Odbiła się. Kurwa, żeby widzieć cokolwiek. Przy takim machaniu na oślep nawet jej brakowało już oddechu. Tamci mieli jednak pecha. Ktoś wpadł na nią od przodu. Przytuliła go. Mocno! Pewnie już nie wstał. Dostała mieczem w bok. Syknęła z bólu. Miała jeden skurcz, w łydce – spokojnie. Kucnęła, obrót, zwrot (pamiętaj, to nie balet!), walnęła mieczem w pustkę. Walnęła lewą ręką, trafiła! Ten ktoś miał pecha z powodu żelaznej rękawicy. Dostała w plecy. Ból, szok, ciepło, odwinęła się, nie trafiła, dostała znowu w bok, ciepło, odwinęła się, nie trafiła. Upadła na plecy, płaskie zawinięcie, pustka, tamci naprawdę widzieli w ciemności, ona nie. Wstała, dostała w nogę, lewe udo, o mało nie upadła. Kości jej nie złamali. Odbiła się lekko i ciachnęła płasko. Znowu nic. Sukinkoty uchylały się przed jej horyzontalnymi zamachami. Nie to nie. Zarobiła w tyłek. Szlag! Odwinęła się. Pustka. Rzuciła się w bok, coś walnęła nogą, ale co?

Nagle stał się cud. Porucznik saperów zamiast biec pokazała jednak, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Rozpaliła magnezjową pochodnię! W upiornym, nieprawdopodobnie wręcz białym świetle zobaczyła ich. A właściwie je. Nagie kobiety z mieczami. Bez oczu. To już po was, dziewczyny! Skoczyła do przodu. Były naprawdę niezłe. Wszystkie uskoczyły. Poza tą, oczywiście, którą przebiła Achaja i poza tą drugą, której się wydawało, że można z Achają skrzyżować miecz i wyjść z tego żywym. Zwrot, wyrwała miecz, zarobiła cios w bok, psiamać, trzeci w to samo miejsce! Płaski zamach. Tym razem ofiara nie zdołała go uniknąć. Achaja upadła na plecy, widząc dziesiątki albo setki strzał szybujących na porucznik saperów. Szlag! Odbiła się z pleców, doskoczyła, szybki cios mieczem. Jedna mniej. Szybki cios żelazną rękawicą, trafiła, poprawka mieczem, również trafiła. I chwilę później jeszcze jedną babę, której się zdało, że ranny przeciwnik nic już nie może. To było złudne wrażenie.

Porucznik musiała upaść. Blask zmniejszył się. Potem ktoś musiał zasypać pochodnię ziemią. Znowu kompletna ciemność. Achaja zarobiła w brzuch. Pochyliła się. Potem w plecy. Ale boli! Auuuuuuuuu! Szlag! Odwinęła się, nie trafiła. Dostała w bok, ale drugi. Ale ciepło i miękko…

– Daj im wycisk, siostro! – usłyszała krzyk.

Nad jej głową znowu pojawiło się światło. To Arnne, płacząc jak dziecko, stała z tyłu unosząc ręce. Płakała, była zasmarkana, prawie nieprzytomna ze strachu, ale sprawiła, że Achaja znowu mogła coś dostrzec. Straszny pech… dla dwóch obcych, które straciły życie zanim zrozumiały, co się dzieje.

62
{"b":"89149","o":1}