Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie mówiłem? Mądremu raz powiedzieć, wytłumaczyć powoli i już będzie zbrodnie popełniał. Nie to co cham, którego najpierw w mordę trzeba bić, potem głodzić, potem śmiercią zagrozić. Inteligentny człowiek zbrodnię popełni z przekonania. Toż to nie wsiok. Dać mu w mordę, to wtedy się zatnie i zbrodni żadnej gotów nie popełnić. Ale po prośbie? „Kogo zabić?” – spyta od razu. „Więcej niż jednego? Wioskę? Całe miasto?”

– Przestań kpić.

– Dlaczego? Kiedy ja tak strasznie lubię. Uwielbiam, jak rozsądni ludzie najpierw mnie świnią nazwą, skurwysynem – i będą mieli rację! no bo przecież to nie ich światły poziom, nie im się w gównie grzebać – ale po chwili rozmowy, kiedy się okaże, że trzeba jakoś obronić koleżanki, tatusiów i mamusie, które się same obronić nie zdołają, to wtedy… gotowi są do wszelkich świństw. W gównie się grzebiemy, ale cel mamy szczytny. My już nie zwykłe świnie, ale świnie ze świetlanym celem.

– Przestań. Jesteś, wybacz, śmieszny.

– Lubię się pastwić – kontynuował niezrażony. – Otóż w imię świetlanych celów zabito więcej osób niż dla grabieży. A ja w związku z tym chcę ci coś wyjaśnić. – Patrzył na nią badawczo. – Tobie się być może wydaje, że ja ciebie potrzebuję do szlachetnych pojedynków. Ty kontra Nolaan, na przykład. Straszliwe ryzyko, ale może kraj uratowany? Nie. Uwierz mi, nie zabija się winnych, bo tych naprawdę winnych nigdy dosięgnąć nie możemy. To nie jest tak, że pewnego dnia ci powiem: „Oto pan, który własnoręcznie zabił sto niemowląt, dwieście rodzin doprowadził do głodu, trzysta miast osobiście spalił, a na śniadanie zwykł jadać niewinne dziewice”! Nie ma tak dobrze. Jeśli nawet jest taki facet, to jest… poza naszym zasięgiem. Bo on dobrze wie, co go może spotkać. I potrafi się obronić. To może być tak: „Musimy załatwić tę biedną dziewczynę, która właśnie rodzi. Ona niczemu niewinna, ale tak wyszło, że jej mąż, też sam w sobie niewinny, musi wiedzieć, że propozycja, którą mu złożyliśmy, jest poważna”. I co wtedy? Dalej masz ochotę babrać się w gównie dla obrony koleżanek, tatusiów i mamuś?

– Musi być z wami naprawdę źle, skoro potrzebujecie szermierza natchnionego do zabicia matki w połogu.

Uśmiechnął się.

– Ja ci tylko chcę powiedzieć, że to nie jest tak, że cel piękny ci pomoże w czymkolwiek. Jeśli nam się uda, to również zginą koleżanki, mamusie i tatusiowie… tyle że nie nasi. Tamci. Równie zresztą niczemu niewinni.

– No, dobra – przerwała mu – a mógłbyś teraz już poważnie powiedzieć, o co chodzi? Nie napawając się przy tym własnym gnojstwem?

Roześmiał się głośno.

– Naprawdę jesteś dość trzeźwa – mruknął. – A wydawało mi się, że kobiety nie potrafią trzeźwo myśleć.

– To dlatego, że tylko co druga przeszła przez to co ja. – Machnęła zdrową ręką. – Czego ode mnie chcesz?

Biafra podszedł do okna i spojrzał na wierzchołki drzew w malutkim parku poniżej. Była kobietą, wyszkoloną do walki w kajdanach. Mogłaby więc walczyć, mając na sobie książęcą, balową suknię. Przyzwyczajona do robienia małych kroków, suknia jej nie skrępuje. Wyobrażał sobie wspaniałe przyjęcie, dyplomaci, posłowie, szpiedzy. Ktoś kogoś umiejętnie prowokuje, pojedynek, ale prowokator mdleje nagle, w obronie jego honoru staje piękne dziewczę, śmiech na sali… Chwilę później dziewczę zarzyna właściwą osobę, nie zadyszawszy się nawet, i już nikt się nie śmieje. Piękne. Ale to tylko teoretyczna możliwość. Po pierwsze, dziewczyna jest znaczna z powodu tatuażu, nie można jej przebrać za kogoś innego – po drugie, jest zbyt sławna, bo przeżyła walkę z Virionem. Na każdym przyjęciu, które zaszczyciłaby swą obecnością, nikt nie da się sprowokować, nikt pewnie nawet nic nie zje ani się nie odezwie, bo każdy będzie myślał, że to właśnie jego przyszła ukatrupić. Miał wrażenie, że po jej wejściu na salę atmosfera stałaby się grobowa, a każdy z gości będzie myślał tylko o tym, jakby czmychnąć i to tak, żeby pod żadnym pozorem nie można było tego poczytać za obrazę księżniczki.

I co jej miał powiedzieć? Że oficerowie, których dostaje, są za mało wykształceni? Za mało znają życie, za mało znają ludzi? Że to kobiety (co prawda w wywiadzie było kilka zadań, które kobiety wykonywały lepiej niż mężczyźni i to zdecydowanie)… Kobiety takie, które jednak mają jeszcze jakieś skrupuły? Że potrzebował kogoś, kto mógłby sam myśleć i jednocześnie nie dałby sobie nadmuchać w kaszę? Przecież to bzdury. Jego babskie służby działały naprawdę dobrze. Wiele dziewczyn potrafiło się poświęcić i tkwiły teraz w bardzo władnych domach… tfu! w bardzo władnych łóżkach, szepcząc mu do ucha ważne informacje. No, ale brakowało mu ludzi takich jak on. Noszących w sobie jakąś zapiekłą urazę i przez to patrzących na świat trzeźwiej niż inni. Wrednie trzeźwo. Oceniających ludzi po tym, co robili, a nie po tym, co mówili. Według Biafry każdy, kto oceniał ludzi po ich uczynkach, nie mógł mieć złudzeń i widział w tym oceanie jedynie płynące fekalia. Owszem, były też piękne rzeczy. Nawet bardzo piękne. Tylko czemu wszystko Bogowie tak strasznie upaćkali na brązowo?

Sam dorastał na dworze księżniczki, która go nienawidziła, choć usiłowała za wszelką cenę nie dać tego poznać. Czuł to jednak – zaczął więc być skryty, małomówny, zaczął się jąkać. Inne dzieci na dworze nie cierpiały go serdecznie, dokuczały (na ile mogły oczywiście – to nie wiejskie podwórko, nikt nie śmiał go pobić). Nie nazywano go inaczej niż B…b…b…b…biafra, nie mógł zjeść żadnego posiłku, by nie narazić się na kąśliwe uwagi, że źle trzyma widelec, że za głośno siorbie… A on zacinał się jeszcze bardziej. Miał wszystko, przecież nie był dzieckiem chłopki. Młode lata upływały mu więc wśród bogactwa, spełniania większości zachcianek, najlepszych nauczycieli, wspaniałych książek, które pochłaniał i… skrywanej nienawiści, jawnej niechęci, małych świństw, które mu robiono. Powoli przyzwyczajał się do myśli, że budzi niechęć u każdego napotkanego człowieka. Kiedy dorósł na tyle, żeby zrozumieć, że jednak nie wszyscy mogą mu zrobić coś złego, stał się wrednym dzieckiem. Zaczął pokazywać służbie, gdzie jej miejsce, a kiedy doszło do niego, że jako „dziecko księżniczki” jest jednak dość wysoko postawiony w hierarchii dworu, zaczął pokazywać innym dzieciom, kto tu naprawdę rządzi. Przybrana matka powściągała go twardo, ale był już na tyle sprytny, by znaleźć luki w pajęczynie osób zajmujących się jego wychowaniem i dobrać się do tych, co wołali na niego B…b…b…b…biafra. Krąg nienawiści zacieśniał się coraz bardziej. Inne dzieci zaczęły go ignorować, a kiedy i to nie przyniosło skutku, zaczęły dokuczać mu jeszcze bardziej. Koniec udręki nastąpił w momencie, kiedy oblał jedno z nich wrzątkiem. Przybrana matka kazała go wychłostać i odesłać na dwa lata do wiejskiego dworku, gdzie miał dorastać w samotności, w otoczeniu kilku zaledwie nauczycieli.

Kiedy powrócił z zesłania, był już innym człowiekiem. Z brzydkiego chłopca o zbyt długich rękach i za dużej głowie przeistoczył się w pięknego młodzieńca o zniewalającym uśmiechu. Potrafił być miły, grzeczny, potrafił zjednywać sobie ludzi. Przestał się jąkać. Był ujmujący, świetnie wykształcony, naprawdę miły. Biafrę lubili teraz wszyscy. No, prawie wszyscy… Jednak coś dziwnego zaczęło się dziać w pałacu. Pierwszego z dawnych dręczycieli znaleziono utopionego w stawie. Niby nic. Żadnych śladów walki (a już tylko tak nawiasem mówiąc, gdzie był wtedy Biafra? Wyjechał na polowanie? Widzieliście go przez cały czas? Dziwne… ale nic, nic). Drugi dręczyciel powiesił się na pałacowym dziedzińcu. Macocha sprawdziła dokładnie, gdzie w tym czasie był Biafra. Jego przybrana siostra i dwoje służących przysięgali, że czas spędził z nimi.

Trzecia ofiara wypadła z okna. Podczas balu. Na sali był oczywiście Biafra, pod przeciwległą ścianą, na oczach wszystkich, którzy chcieliby na niego patrzeć (a było parę takich wynajętych par oczu, które się od pewnego czasu nie zamykały i nie odwracały). Chłopca znowu otoczyła atmosfera nieufności, choć niepodobieństwem było łączyć go ze wspomnianymi wypadkami. Ten problem szybko jednak musiał zejść na plan dalszy, ponieważ wszystko nagle zaczęło się psuć. Księżniczka prowadziła rozmowy z posłem Dery. Niestety, Arkach traciło lwią część wpływów z przewozowego i nad obydwoma państwami zawisła groźba wojny handlowej. Luan umiejętnie wmieszał się w spór, odbierając dość ważnego partnera, jakim było dotąd Dery i sprawiając, że na północnej granicy Królestwa był już nie „nasz” sojusznik, ale, przynajmniej częściowo, „ich”. Sytuacja stała się na tyle groźna, że sama Królowa pofatygowała się z całym orszakiem, by „zapytać” księżniczkę o przyczyny tak żenującej klęski w rokowaniach. Pachniało zdradą; było jasne, że skoro władczyni nie wzywa, a przyjeżdża sama, to czyjaś głowa musi rozstać się z szyją. Księżniczka nie miała wiele na swoją obronę, właściwie miała tylko jedną kartę, ale rozegrała ją bardzo głupio. Zwaliła wszystko na Biafrę, twierdząc, że kilkunastoletni chłopak podsłuchał jej rozmowy z doradcami, zdradził wszystko posłom z Dery, a poza tym zabił trzy osoby, które mu dokuczały w dzieciństwie. Zdarzają się czasem osoby prostolinijne aż do przesady. Ale raczej nie żyją zbyt długo. Błyskawiczne śledztwo dowiodło, że: po pierwsze, Biafra może i mógł coś tam podsłuchać, ale z całą pewnością nie „wszystko”, po drugie, nie miał absolutnie żadnej możliwości przekazania czegokolwiek posłowi, nie mógł nawet widzieć kogokolwiek z jego otoczenia, po trzecie, nie miał żadnych szans zabić kogokolwiek w pałacu… (było jeszcze „po czwarte”, ale nie mogło się znaleźć w oficjalnym wyliczeniu, więc wspomnijmy po cichu i prywatnie: po czwarte, był synem Królowej). Następnego dnia córka księżniczki została sierotą i to sierotą wydziedziczoną z majątku. Biafra pojechał z prawdziwą matką do stolicy.

Majstersztyk. To nie zasługa chłopaka, oczywiście. Jeden z jego nauczycieli w wiejskim dworku był pracownikiem Drugiego Wydziału Imperialnego Sztabu Luan. Zatrudniony w pałacu księżniczki nie mógł dopuścić, by taka gratka przeszła mu koło nosa. Sam wystarał się o to, by posłano go z Biafrą na zesłanie. Dwuletnia przerwa w „bieżącej pracy” opłaciła się sowicie. Omotał chłopca wizją wszechmocy, obiecał zemstę, obiecał wiele innych rzeczy jedynie za to, że w odpowiedniej chwili ten zrewanżuje mu się drobną przysługą. Chłopak wcale nie musiał podsłuchiwać „wszystkiego” ani oglądać „wszystkich” papierów. Informacja nigdy nie pochodzi z jednego źródła. Ta też była tylko kamyczkiem z mozaiki, bardzo ważnym, kluczowym, ale nie jedynym. W Drugim Wydziale nie pracowali idioci, i nie idioci zepchnęli Arkach na skraj upadku – o tej intrydze można byłoby napisać wiele tomów i mimo to nie powiedzieć wszystkiego.

47
{"b":"89149","o":1}