Takie miałem może zastrzeżenia wypowiadać? No gdzie! Było jasne, że zaraz popruję w jej kierunku jak na skrzydłach. W końcu tak niespotykana przewaga psychologiczna zdarza się rzadko albo w ogóle. Ona będzie przecież absolutnie pewna, że chcę ją wyhaczyć i że tylko o to mi chodzi, a mnie, choć oczywiście niczego przeciw wyhaczeniu nie mam, chodzi o całkiem co innego. Materiału słownego mam w bród i choć operować nim będę musiał tajemniczo, sprawa jest konkretna. Czyli laska powinna zostać doszczętnie zmylona, a laska doszczętnie zmylona jest nasza.
Stukała już w klawisze, podejmowała gotówkę, z lodowatą wprawą składała pokwitowanie w patologicznie miniaturowy prostokącik, chowała banknoty i kartę do odpowiednich przegródek w wytwornym plecaczku z wężowej skóry – nie było chwili do stracenia. Zerwałem się z miejsca, przytomnie zostawiłem na stoliku dwadzieścia złotych i prawie biegiem przeleciałem dobrze mi znaną trasę kilkudziesięciu kroków.
– Słuchaj, to znaczy przepraszam, to nie moja sprawa – powiedziałem jeszcze prawie w locie – ale powinnaś bardziej uważać.
– Tak, chłopczyku…? – ton jej głosu był chłodny i raczej nieprzyjazny.
– Chyba powtarzasz na głos wystukiwane cyfry, ktoś to może usłyszeć…
– Ktoś? A niby kto? Ty? Ty, chłopczyku, lepiej nie interesuj się tym, co ja wystukuję – zachichotała dość, trzeba przyznać, wzgardliwie, w każdym razie wzgardliwość w tym chichocie zdecydowanie górowała nad rozbawieniem – nie interesuj się mną i mnie nie podsłuchuj ani nie podglądaj…
– Ale ja w całkiem dobrej wierze, ja nie mam żadnych ubocznych zamiarów.
– Chłopczyku, czy ty wiesz – odwróciła się i od stóp do głów zmierzyła mnie ostentacyjnie taksującym spojrzeniem. – Chłopczyku, czy ty wiesz, że nie mieć żadnych ubocznych zamiarów w stosunku do kobiety to jest wielka nieuprzejmość?
– Nie wiem. Nie wiem, nie interesuje mnie to. Przepraszam bardzo. Oczywiście widzę… Jesteś całkiem niezła. Ale mnie idzie tylko o zwyczajną grzeczność. Po prostu zwracam ci uwagę, że zachowujesz się lekkomyślnie. Odruchowo powtarzasz cyfry. Nic więcej…
– A właśnie, że nie, chłopczyku. Właśnie wyłącznie: coś więcej. W tym rzecz, że tobie chodzi o coś więcej. Ty to masz wypisane na twarzy, ty to masz w ruchach, tobie to coś więcej z oczu patrzy. Coś przede mną odgrywasz…
Coś fałszywego mi sprzedajesz… Jest w tobie jakaś parszywa obłuda. Jakbyś naprawdę był dobrze wychowanym chłopczykiem o eleganckich manierach i jakbyś naprawdę miał tylko szlachetne intencje, może spotkałaby ciebie – kto wie – nagroda, a tak, mój mały komediancie o niejasnych zamiarach, jak najprędzej podążaj swoją drogą, czyli spierdalaj. OK?
Stropiłem się klasycznym stropieniem przyłapanego na gorącym uczynku złoczyńcy. – Faktycznie po co mi te komedie, przecież ja i tak mam pewność. Jak to po co? – usłyszałem samemu sobie zadawane pytanie, a zaraz po pytaniu szły zdumiewająco wyczerpujące objaśnienia: Jak to po co? Przecież ty nie tylko chcesz się upewnić, że masz nadprzyrodzony dar słyszenia cudzych PINów, ty jak najprędzej chcesz mieć pierwsze ofiary, ty łakniesz ofiar i laska iv białej bluzce jest już w pewnym sensie twoją pierwszą ofiarą. Znasz jej kod poufny, wdarłeś się przez to w jakiejś mierze w jej intymność, wydaje ci się, że masz już nad nią władzę, że jest już ona na twoje rozkazy. Wzbudziłeś w niej nawet – to prawda: maskowany nonszalancją, ale jednak – lęk, nie okradłeś jej jeszcze w sensie ścisłym, ale nie do końca uświadomiona myśl, że okradanie jest formą ekskomunikowania okradanego, już zagnieździła się w tobie i kiedy ją sobie w pełni uświadomisz, prawdopodobnie nie będziesz się w stanie oprzeć… – mówiłem sam do siebie, a może ktoś we mnie do mnie mówił.
Wenus w białej bluzce wykonała taki gest, jakby lada chwila miała się oddalić na nie do usłyszenia odległość, zrobiła już pierwszy krok i choć dobrze wiedziałem, że trzeba jej dać spokój, trzeba tę nieudaną, ale przynajmniej kończącą się w jakiej takiej zgodzie próbę zamknąć, licho mnie podkusiło i powiedziałem skrajnie zimnym głosem:
– Słuchaj, ty masz PIN… – tu lodowato wycedziłem cztery cyfry. – Taki masz PIN. Tak czy nie?
Ona zastygła w takiej pozie, w jakiej aktualnie była,
czyli zastygła w pół kroku i choć na oko była to poza neutralna, nie mogłem nie zauważyć: ona zastygła w bardzo nieprzychylnej pozie.
– Skąd znasz mój PIN? – zapytała zduszonym głosem.
A jednak, pomyślałem, ą jednak tak. Forma odpowiedzi: pytaniem na pytanie – na miejscu. PIN zdradzony – na miejscu. Głos zduszony – na miejscu. Popłoch coraz większy – na miejscu.
– Jak to, skąd znam twój PIN? Przecież cały czas tłumaczę: niechcący usłyszałem. Wystukiwałaś numer i bezwiednie wymawiałaś na głos cyfry, i ja je usłyszałem, i całe szczęście, że akurat ja, całe szczęście, że akurat na mnie trafiło… Przecież dlatego ciebie zaczepiłem, żeby ci zwrócić uwagę, że to jest nieostrożne…
– Skąd znasz mój PIN? – zasyczała tak prawdziwie gadzim sykiem, że zrozumiałem: teraz już naprawdę, bez względu na wszystko, natychmiast (natychmiast!) trzeba się ewakuować.
– Nie próbuj uciekać – nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by odgadnąć moje myśli. – Nie próbuj uciekać – powtórzyła, a jej dłoń wślizgnęła się do specjalnej kabury wytwornego plecaczka. Raptownym, kowbojskim szarpnięciem wydobyła stamtąd telefon komórkowy i – faktycznie – wystukiwała numer tak, jakby strzelała. Nie zdążyła nawet przytknąć słuchawki do ucha, kiedy najgorętsze nadzieje ziściły się same z siebie: na hotelowym podjeździe pojawił się wolno sunący policyjny radiowóz, nawet nie musiała krzyczeć, machać, biec w tamtym kierunku, radiowóz majestatycznie i nieubłaganie zmierzał w naszą stronę. Krótkim władczym ruchem wyciągnęła rękę, granatowa arka ocalenia z kogutem na dachu zatrzymała się w straszliwej bliskości, siedzący obok kierowcy funkcjonariusz o – przynajmniej dla mnie – nieczytelnym stopniu odkręcił szybę i zapytał:
– O co chodzi?
– Ten chłopczyk – pokazała na mnie – ten pan – natychmiast mściwie wyczuła, że „chłopczyk” brzmi za mało groźnie – ten pan terroryzuje mnie pod bankomatem. Wyśledził, jaki mam FIN, i teraz nie wiadomo, co chce.
Policjant zmierzył mnie wytrawnym spojrzeniem, obrócił głowę w stronę kierowcy, coś do niego powiedział i bez pośpiechu wysiadł z samochodu.
– Dzień dobry, o co chodzi? – miał może ze trzydzieści lat i niewątpliwie wiedział jedno: rasowy oficer śledczy powinien sprawiać wrażenie potwornie zmęczonego i śmiertelnie znudzonego.
– Panie komisarzu – powiedziała głosem słabej kobiety, która wie, że za moment znajdzie oparcie w mocnym mężczyźnie. – Panie komisarzu, boję się wracać do domu, przed chwilą wyjęłam pieniądze z bankomatu, a ten człowiek cały czas mnie tropi i szantażuje. Podpatrzył mój PIN, muszę natychmiast zablokować konto, proszę o ochronę.
– Co pan tu robi? – zwrócił się do mnie. – Dlaczego ta pani twierdzi, że pan jej zagraża?
– To jest nieporozumienie – wydukałem – to jest tragiczne nieporozumienie. Jest dokładnie przeciwnie, ja przecież próbowałem pomóc, ja chciałem ostrzec…
– Na pewno! Na pewno! Rzezimieszku jeden! – Wenus wyraźnie traciła panowanie nad sobą.
– Niech się pani nie denerwuje – jeśli w świecie głosów istniał wzorzec głosu człowieka udręczonego powszechnym bezprawiem, był to jego głos. – Niech się pani nie denerwuje. A pan niech wyjaśni: Jak pan chciał pomóc? Dlaczego ostrzec?
– Usłyszałem, że ta pani mówi do siebie. Stałem za nią, choć nie za blisko…
– Na plecach mi leżał! Oddech jego czułam! Pot jego czułam! Łapy jego czułam! – zachłystywała się i chyba im bardziej się zachłystywała, tym bardziej traciła na wiarygodności.
– Czyli o co chodzi: o miłość czy o pieniądze? – niezauważalny dla śmiertelnego oka cień uśmiechu przemknął przez twarz policjanta.
Wenus uspokoiła się, poprawiła włosy i wysoko, bardzo wysoko podniosła brwi
– Proszę pana – powiedziała – czy pan w ogóle mnie dobrze widzi? A jak mnie pan dobrze nie widzi, niech mi się pan dobrze przyjrzy. Przyjrzał mi się pan? Mam pana zapytać, o czym pan pomyślał? Nie potrzebuję pytać, bo wiem. Wszystkim, którzy na mnie patrzą, chodzi o to samo. Wszystkim, dosłownie wszystkim, i to bez względu na płeć! – Pomimo trudnej, a nawet dramatycznej sytuacji, w której byłem, nie mogłem odmówić jej racji. Wenus w białej bluzce faktycznie była stworzona do daleko idących, do idących nawet ponad płciowymi podziałami, adoracji.
– Ci, którzy ze mną pracują, myślą o tym samym, ci, którzy ze mną jedzą obiad, myślą o tym samym, ci, którzy są ze mną w kinie albo w knajpie, myślą o tym samym, ci, którzy mijają mnie na chodniku, myślą o tym samym, i ci, którzy mnie okradają, też myślą o tym samym – zakończyła dobitnie i spojrzała na mnie znacząco.
– Zaraz, jak dobrze rozumiem, pan przecież nic pani nie ukradł – policjant był jednak speszony jej ostrą samoświadomością seksualną.
– Na razie nie ukradł, ale zna mój PIN! Skąd on zna mój PIN? I po co! Przecież to wystarczy…
– Pan zna PIN tej pani? – zwrócił się do mnie jakby od niechcenia.
– No znam… Przypadkiem usłyszałem…
– Przypadkiem pan usłyszał? – klasycznie śledcze powątpiewanie rozległo się w jego głosie, profesjonalnie przeciągnął samogłoski. – Przypadkiem pan usłyszał? – powtórzył raz jeszcze i jego dotąd raczej martwe spojrzenie ożyło i jął mi się przyglądać z czujnością. Ja też mu się przyglądałem, a raczej – tak jest: moja nowa umiejętność
działała na okrągło – wsłuchiwałem się w niego intensywnie i słyszałem, że uważnie szacuje moje przestępcze możliwości, że zastanawia się, czy działam w pojedynkę, czy w zorganizowanej grupie, że zastanawia się, czy nie należy mojej sprawy łączyć ze sprawą schwytanych ostatnio we Wrocławiu fałszerzy kart płatniczych, którzy podglądali cudze PINy za pomocą specjalnej mikrokamery telewizyjnej albo ze sprawą kasjerek z warszawskiego hipermarketu Carrefour, które wykorzystywały możliwość dokonywania transakcji za pomocą karty bankowej bez przeciągania jej przez elektroniczny czytnik, albo ze sprawą rzekomego przedstawiciela spółki PolCard, który od miesięcy nieuchwytnie krąży po całej Polsce i wyłudza numery kart bankowych, albo z jakimś innym rodzajem przestępczości wirtualnej.