– Przecież – mężczyzna mojego życia był w takim zdumieniu, że aż żal się go robiło – przecież człowiek żyje po to, aby pracować, aby robić to, co umie najlepiej. Jak człowiek ma żyć po to, żeby chodzić na mityngi i robić cokolwiek – może spokojnie nie żyć.
Dotykał pewnej prawdy, ludzie faktycznie przesadzają z życiem. Ja też przesadzałam – ratowałam mu życie.
Trzeba było przeczekiwać. Na niego działało jedynie przeczekiwanie. Dokładniej: na niego działało jedynie przeczekiwanie w mojej obecności. Dość szybko zauważyłam, że po prostu jak jestem przy nim, jest spokojniejszy. Z początku byłam wprost upojona własną magicznością. Tylko ja! Tylko ja mam w sobie cudowny fluid, pod wpływem którego najsławniejszy polski muzyk rockowy cichnie jak baranek. Trzeźwieje. Zdrowieje. Zmartwychwstaje. Z początku wkraczałam do tych jego hotelowych nor jak anioł ocalenia. Wydawało mi się, że nie tylko on, ale wszyscy wokół niego, zespół, służba hotelowa, w ogóle cała okolica czeka na mnie jak na zbawienie, bo tylko ja mogę uratować sytuację. Byłam wybrana, i to wybrana podwójnie, bo nie tylko wybrał mnie kierownik, wybrała mnie też choroba kierownika, wybrała w tym sensie, że tylko ja na nią działałam. Oddziaływałam. Moja obecność wpływała. Niestety, musiała to być obecność rosnąca. W pierwszym roku wystarczyło, że przesiedziałam z nim dwanaście godzin. W drugim dwadzieścia cztery. W trzecim i ostatnim od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu. Było coraz trudniej, bo trzeba było siedzieć praktycznie nieprzerwanie, a nawet, na dobrą sprawę, w jednym miejscu. W każdym razie w zasięgu jego wzroku. Bo jak on – rozumiesz – odzyskiwał przytomność, jak od czasu do czasu budził się, otwierał oczy, zwłaszcza jak otwierał te oczy, które już widziały, bo przez jakiś czas otwierał oczy całkiem martwe i niewidzące, to była specjalna makabra, ale co tu nie było specjalną makabrą, więc jak otwierał oczy i mnie nie widział, bo na przykład byłam akurat w kiblu, to natychmiast dostawał jakiegoś pobudzenia, histerii, padaczki, Bóg wie czego. Siedziałam kamieniem, czytałam gazety, gapiłam się na telewizor, drzemałam w fotelu, na noc kładłam się obok jego powoli zmartwychwstających zwłok. A jego zwłoki zmartwychwstawały gest po geście, ruch po ruchu, powoli przestawał się trząść, powoli obrzęk schodził mu z ryja, wzrok wracał do normy, ruchy nabierały celowości i w końcu, i w końcu – tak jest – w końcu był w stanie o własnych siłach wziąć prysznic. Nazajutrz mówił, działał, jadł, żył. Boże mój, z nikim nie przeżyłam tak strasznych rzeczy, ale też z nikim nie było mi tak cudownie. Zawsze zostawałam jeszcze parę dni i zawsze nasze serca były przez ten czas wysoko. Niebo było jasne, lekki wiatr uginał trawy, a my nie mogliśmy oderwać od siebie wzroku. Nie mogliśmy mówić do siebie, bo oboje dławiliśmy się z płaczu. Znowu byliśmy razem, on znowu wrócił z dalekiej i pełnej niebezpieczeństw wyprawy. Jak mawiał pewien legendarny sprawozdawca piłkarski: wróciliśmy z dalekiej podróży, proszę państwa. Wytrzeźwiałeś, skurwysynu najdroższy! Dławiłam się z płaczu, dziękowałam Bogu, że pozwolił mi być przy nim. On wszystko na tych parę dni odwoływał, chyba że był jakiś koncert absolutnie nie do odwołania, ale w końcu to się prawie nie zdarzało, w Watykanie chłopcy raczej nie grali, i jechaliśmy gdzieś tylko we dwoje. Okrutnie, Patryku, okrutnie sentymentalne były to wyprawy, bo przeważnie jeździliśmy do jakiś zacisznych pensjonatów nad morzem, on znał dwa albo trzy takie miejsca, tam lądowaliśmy na nasze wakacje, na nasze miesiące miodowe, na nasze całe życie. Chodziliśmy na spacery, czytaliśmy gazety, jadaliśmy trzy posiłki dziennie, piliśmy herbatę, on już w rosnącej formie notował pomysły, gadaliśmy o tym, myśmy w ogóle potrafili z sobą gadać godzinami, nie zauważaliśmy tego, było to gadanie tak naturalne i tak dopełniające, że nie mieliśmy cienia wątpliwości: jakiekolwiek były nasze poprzednie wcielenia i ile ich by nie było – wszystkie one też z sobą gadały. Czasem brał gitarę, Boże mój, Patryku, to jest ten sam plącz, tylko może jeszcze bardziej rozpaczliwy, bo tamtego już nie ma, na miejsce tamtego niczego nie ma i nie było, a niedługo nie będzie niczego w ogóle. Kurwa mać – Konstancja brutalnymi i przez to niezręcznymi ruchami ocierała łzy – nie będzie nas, to będzie las – nie znała, najwyraźniej nie znała nawet alfabetu brutalnych gestów. – Brał gitarę i śpiewał swoją ulubioną piosenkę, śpiewał tę piosenkę, o której mówił, że może ją grać i śpiewać przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i całe życie. Którą? Jaką? Thafs the question, Patryku. Co najbardziej lubił nucić wirtuoz classic, hard i gangsta rocka? Starą piosenkę nieboszczyka Jacques'a Brela „Ne me ąuitte pas". Znasz ten wykopaliskowy przebój? Nie znasz? Prawie niemożliwe. Ale w końcu rocznik 76 ma swoje prawa. I tak wiesz za dużo. – Konstancja zanuciła melodię, którą oczywiście słyszałem, sto razy słyszałem, choć kiedy i gdzie – nie miałem pojęcia i nigdy też nie przyszłoby mi do głowy, że o aż taki standard chodzi. – Tak, o aż taki standard chodzi – nie pierwszy raz Konstancja czytała w moich myślach, w tym akurat przypadku wielka sztuka to nie była. – Tak, o aż taki standard chodzi. Tak zagrany i tak zaśpiewany. Tak niepojęcie zagrany i tak niezwykle zaśpiewany, że za każdym razem, jak to słyszałam, a słyszałam to sto tysięcy razy, zdawało mi się, że lecę w przepaść, w ciemność, a może w światłość, ale w jakąś straszną na tamtym świecie świecącą światłość. Bo on zrobił z tego doszczętnie zgranego kawałka wielką pieśń o rozstaniu. Mówiłam mu, że to źle wróży, że to jest wprawdzie do rozpaczy piękne, ale że są w tym złe znaki. Tak mówiłam, a on śmiał się i odpowiadał, że dokładnie jest, Kostiu, na odwrót, że tam wprawdzie rozstanie wisi na włosku, że może nawet ona odchodzi, ale tylko na chwilę, bo zaraz wraca, że to jest pozornie pieśń o rozstaniu, a naprawdę o powrocie, o pojednaniu, o połączeniu. Tam jest tajemnica – mówił – tam jest tajemnica w tej pozornej prostocie, ja już ją prawie mam, już to prawie złapałem, jeszcze nie całkiem, jeszcze nie całkiem całą, ale to jest o spełnionych marzeniach, zaspokojonych prośbach i wysłuchanych modlitwach. Oby – myślałam w duchu – oby moje modlitwy zostały wysłuchane. Oby tym razem moje modlitwy zostały wysłuchane. Może. W końcu za każdym razem wyglądało, że tym razem zostaną wysłuchane. Po paru dniach trzeba było przecież wracać do życia. On do pracy, do muzyki, do zespołu, ja do moich spazmatycznie poszarpanych studiów. Po paru dniach trzeba było z zacisznego i o miliony lat świetlnych odległego od rzeczywistości nadmorskiego pensjonatu startować i z powrotem lądować na ziemi. Nie chcieliśmy tego, nie znosiliśmy tego, rozstawaliśmy się zawsze z ołowianymi sercami, ale mocna pociecha była w tym, że tym razem się uda. Nie to, że zostawiałam go zmartwychwstałego i uzdrowionego, nie. Ja za każdym razem zostawiałam silnego, supersilnego faceta. I za każdym razem po paru tygodniach, a niekiedy po paru dniach odbierałam telefon od trupa.
Coraz częściej zdarzały mi się chwile czystej nienawiści. Nienawidziłam go, przeklinałam, kombinowałam, jak się zemścić, jak go zranić. Przysięgałam sobie, że tym razem nie pojadę, że przestał mnie obchodzić, że zostawiam go na dobre, że zaczynam żyć po swojemu, swoim życiem. Ale moje życie było już doszczętnie przez niego zburzone, by dało się nim żyć. Podnosiłam słuchawkę, odkładałam słuchawkę, pakowałam się, szarzało, siedziałam w pociągu. Kierownik chyba trochę przesadził.
Najdłuższą przerwę miał po napisaniu „Kostii". Wtedy prawie uwierzyłam. I to był błąd. Błąd o poważnych konsekwencjach. W każdym razie napisał „Kostię" i przysiągł na „Kostię". Przysiągł, że tym razem: tak. Absolutnie, nieodwołalnie i do końca życia: tak. Przysiągł na „Kostię", czyli na mnie. Byłam Kostią, a w „Kostii" każdy ton i każda samogłoska była mną. Wyglądało, że przysięga podziałała. Przez dwa miesiące spokój. Trzeci miesiąc – spokój. Telefony liczne, ale nie od trupa. Wręcz przeciwnie. Wydzwaniał do mnie stęskniony, mocny, superfacet. Ja wydzwaniałam do niego. Chryste Panie, jak myśmy potrafili za sobą tęsknić! Bo nasze wspólne życie w nadmorskich pensjonatach, owszem, było cudem, ale był to, że tak powiem, cud dnia powszedniego. To było jak oddech. A jak się rozstawaliśmy, natychmiast brakowało tchu. Rozumiesz, jak jego nie było przy mnie, a nie był trupem, żył, był gdzieś daleko, to mnie wszystko bolało. Dusiłam się i wszystko mnie bolało. To po tym duszeniu, kiedyś na początku, po mojej drugiej wyprawie ratowniczej poznałam, że go kocham. Przyjedź, ratuj, kocham ciebie. Pojechałam, pomogłam, odratowałam, jeszcze wtedy wszystko na wesoło, śmichy chichy, wracam z lekkim sercem, zadowolona jestem, że mi się takie barwne urozmaicenia trafiają, szykuję pełnofabularne opowieści dla moich współlokatorek i nagle zaczynam się dusić. Nagle tak potworny brak, że nie wiadomo, co począć. Przyjechałam, uratowałam, kocham ciebie. Dawne dzieje. Wszystko dawne dzieje, ale to pierwsze duszenie – dzieje najdawniejsze. Dzieje najnowsze: trzy miesiące dławiąco zachwycającej tęsknoty, genialnych telefonów, najbardziej upajających spotkań świata. Kiedy równo po stu dniach zadzwonił spokojnie po staremu obrócony w trupa, w pierwszej chwili nie uwierzyłam, w pierwszej chwili pomyślałam, że sobie ciężko i makabrycznie żartuje, że trzymają się go żarty niewczesne. Ale to nie były żarty. Trup dzwonił z Poznania z hotelu Merkury. Znałam. Już kiedyś był tam trupem. Znałam architekturę cmentarza i grobu. Wszystko we mnie zamarzło i wszystkp we mnie zamarło. Zamarła i zamarznięta odłożyłam słuchawkę, zamarła i zamarznięta spakowałam się, zamarła i zamarznięta siedziałam w pociągu. Szarzało. Z obu stron równiny. Wschodziło słońce. Ludzie wsiadali i wysiadali. Facet, który zaczął do mnie mówić, najpierw twierdził, że wsiadł w Koninie, ale potem, jak wybiła godzina intymnych wyznań, wyznał, że zauważył mnie po drodze do restauracyjnego i specjalnie przeniósł się z sąsiedniego wagonu. Zaczął do mnie mówić. Mówił do mnie. Z początku nie mogłam tego znieść, coś tam na odczepnego odpowiadałam, tak, nie, też z Warszawy, na krótko, niewiadomo; i nagle nagle! – Patryku – poczułam, że ta zdawkowa rozmowa o niczym przynosi mi niepojętą ulgę, że odwraca moją uwagę od koszmaru, że moje obrócone w lód serce taje, że wraca do mnie życie, że chcę bez końca gadać z tym przygodnie poznanym towarzyszem podróży, bo to przecież sama rozkosz jest. Wtedy dla mnie brak udręki – był rozkoszą. A inne rozkosze? Zapomniałam o nich! Zapomniałam, że istnieje rozkosz średniości, rozkosz beztroski, rozkosz pustki w głowie, rozkosz paplania o niczym. I rzuciłam się na tego faceta jak wariatka! Poszliśmy na piwo do restauracyjnego! Rozumiesz? Ja na piwo! Pomijając znany ci fakt, że po dwóch piwach jestem pijaniutka, wtedy, jak byłam z muzykiem rockowym, w poczuciu niepisanej solidarności nawet kropli piwa ani żadnego alkoholu do ust nie brałam. A tu proszę: Na piwo do restauracyjnego! Z obcym facetem w dodatku! Kolejne tabu przełamane! A nawet tabu tabu! A później wręcz tabu, tabu, tabu, tabu! Wszystkie tabu! Bo nagle, zwłaszcza po wypiciu małego piwa w restauracyjnym, zdecydowałam się – w akcie odwetu – usamodzielnić. Postanowiłam, że wprawdzie jadę do Poznania, ale jadę tam nie na czyjeś zawołanie i nie po to, by komuś służyć, ale jadę, bo taki mam kaprys! I mam też taki kaprys, że tym razem nie zatrzymam się w Poznaniu jak zwykle w hotelu Merkury, ale tym razem wybiorę dla kaprysu Novotel! I jak słowo daję, taki miałam zamiar. W końcu facet był przystojny, wysoki, szczupły, zajmował się importem i eksportem a może na odwrót, polaroidów, więc w zasadzie why not? Czemu bym nie miała z uroczym Polaroidem zjeść kolacji, skoro taki mam kaprys? Facet jest w dodatku w moim typie, bo przecież przypomina wziętego mecenesa, nawet podobny ma sposób mówienia i podobny uśmiech! Dlaczego bym nie miała z nim pójść? Trupie! Pójdę, bo ciebie totalnie olewam! Trupie! Trupie, który mi zabrałeś moje życie, zdychaj! Zdychaj, trupie! Idę z Polaroidem do Novotelu, a rano, jak tylko zacznie szarzeć, wracam do Warszawy! Pa, pa! Trupie!