Mnie oczywiście zarówno głośny proces poszlakowy z lat sześćdziesiątych, jak i legendarna ekspertyza wisiały pełnym zwisem (cóż za prorocze określenie), ale udawałam, że ciekawi mnie to żywo. Rozumiesz, Patryku, ja wtedy miałam niezwykle rozległe zainteresowania, ponieważ podjęłam decyzję, że mam niezwykle rozległe zainteresowania.
Facet mieszkał w kamienicy tuż obok poczty na Świętokrzyskiej i tam udałyśmy się z naszą ściśle naukową, a dla mnie ściśle fatalną wizytą. Fatalność polegała na tym, że w tym pierwszym spotkaniu nie było niczego fatalnego, wręcz przeciwnie, było ono urocze i zachwycające. Ponieważ wyobrażałam sobie, że przyjmie nas niepodnoszący się z fotela, ledwo żywy dziadek w piżamie, byłam w szoku tym większym. Ten starszy od nas o pół wieku, ściśle o czterdzieści dziewięć lat emeryt okazał się krzepkim, pełnym wigoru, szczupłym wysokim mężczyzną z bujną grzywą siwych włosów. Rozumiesz, na pierwszy rzut oka: stary traper nie do zdarcia, który dalej samotnie poluje na niedźwiedzie. Mało przesadne określenie, on faktycznie polował, podróżował i był w dodatku znawcą sztuki, muzyki i literatury. Oprowadził nas po mieszkaniu wypełnionym rzadkimi książkami, myśliwskimi trofeami, globtroterskimi pamiątkami i malarskimi oryginałami. Miał na sobie ciemnozielone sztruksowe spodnie i intensywnie pomarańczową koszulę. Co, niestety, rozstrzygające: był mądry i miał poczucie humoru. Powiedzieć: ani śladu demencji – to powiedzieć obraźliwie. Siedziałyśmy na kanapie w salonie, popijałyśmy jakiś egzotyczny trunek i zarykiwałyśmy się z jego sytuacyjnych dowcipów, z wymierzonych pod adresem naszych wykładowców, a jego niegdysiejszych uczniów złośliwości i z własnego życia wziętych opowieści. Zwłaszcza rozbawiła nas (ale też swoiście wzruszyła) opowieść o jego byłej żonie, z którą musiał się rozwieść, ponieważ okazała się lesbijką. Czułyśmy się ostro dowartościowane, że akurat nam, w końcu w porównaniu z nim zupełnym smarkulom, zwierza się z takich intymności. Czynił to w dodatku na porywającym luzie…
Na koniec wydobył z szuflady stylowego biurka kilkudziesięciostronicowy pożółkły maszynopis i dżentelmeńsko przeprosiwszy, że stawia jakiekolwiek warunki – poprosił o zwrot nie później jak za tydzień. Wyszłyśmy wniebowzięte. – Czy ty wiesz – mówi do mnie jeszcze na schodach moja lekko pijana i ciężko rozanielona koleżanka – czy ty wiesz, że jakby on miał chociaż dziesięć lat mniej, to ja bym na niego poleciała? A mnie natychmiast przeszyło perwersyjne pytanie: A dlaczego dziesięć lat mniej? Dlaczego nie dziesięć lat więcej? Czyli dlaczego nie teraz? Właściwie dlaczego by teraz na niego nie polecieć? Why not? – Dziesięć lat temu mogło być z nim gorzej – odpowiedziałam ironicznym tonem – dziesięć lat temu mógł być dużo głupszy i pewnie dużo gorzej wyglądał.
Koleżanka uznała odpowiedź za kolejny przejaw mojej znanej błyskotliwości i jeszcze długo konała ze śmiechu. Ja nie. Ale też nie pławiłam się w żadnych ryzykownych wyobrażeniach, chyba natychmiast zapomniałam o perwersyjnym pytaniu, co mnie przeszyło na schodach kamienicy tuż obok poczty przy Świętokrzyskiej. Zapomniałam wszakże jedynie na tydzień, po tygodniu przypomniało mi ono się z całą wyrazistością, po tygodniu bowiem okazało się, że koleżanka nie może i sama muszę pójść oddać legendarną ekspertyzę. Wiedziałam, natychmiast wiedziałam, czym się to skończy. Wiedziałam, że będę oddawać legendarną ekspertyzę klasykowi prawa w taki sposób, by wylądować w jego łóżku. Już przez telefon starałam się rozmawiać z brutalną, a nawet trzeba powiedzieć – chamską dwuznacznością. Komplementowałam go nieoszczędnie, mówiłam, że mam potworną tremę, że tamta wizyta wywarta na mnie niezwykłe wrażenie, że mnie zachwyciła, ale zachwyciła, panie profesorze, w bardzo niepokojący dla mnie sposób.
Oczywiście łykał pierdołę za pierdołą, nie ma faceta, który takich rzeczy nie łyka. Wiele staranności włożyłam w wieczorową kreację (nie muszę dodawać, że tak pokierowałam wstępną procedurą oddawania legendarnej ekspertyzy, by spotkanie wypadło na godzinę stosunkowo późną), wiele staranności, ale czasu nie zajęło mi to zbyt wiele, sprawy były oczywiste. Facet niewątpliwie należał do pokolenia, któremu zdumienie z powodu publicznie obnażonych kobiecych nóg nigdy nie przechodzi [4] – czyli radykalne mini. Góra: moja ulubiona bluzka z granatowego jedwabiu, rozpięta bez przesady, ale też radykalnie. Element przesady był w wojennych barwach spódniczki, wystarałam się o pomarańczową, dokładnie w kolorze jego koszuli, postanowiłam już na samym wejściu podrażnić go podkorowo. Niestety, już samo wejście było fiaskiem, jeszcze w taksówce byłam podniecona, na schodach zaczęło mi zjeżdżać, jak mi otworzył i weszłam do przedpokoju, chciałam spieprzać stamtąd natychmiast. Ale jak się to mówi: było już za późno na pa pa, on w krawacie, w salonie naszykowana wykwintna kolacja. Czyli jest dokładnie tak, jak wyobrażałam sobie, że ma być, tyle że ja już nie chcę, żeby było. Rozumiesz mnie chyba, Patryku, dobrze, ty, jak się zdaje, miałeś dość analogiczne przejścia z dziewczynami z agencji towarzyskich, sam mi opowiadałeś, że zamawianie, czekanie było kręcące, ale jak wreszcie bogini płatnej miłości pojawiała się w przedpokoju, to równo z nią pojawiała się kłopotliwa, przemożna i niewykonalna chęć odwrotu. Ja moją przemożną i niewykonalną chęć odwrotu odganiałam spazmatycznym chlaniem wina, do trzeciej butelki rozmowa nie kleiła się wcale, o jakimś podobieństwie do tamtej pierwszej olśniewającej wizyty nie było nawet co wspominać, teraz było po prostu strasznie. Facet w końcu, przypominam, nie był w ciemię bity, wiedział, co się kroi, a ponieważ wiedział, miał, niezawodnie miał tremę graniczącą z pomieszaniem zmysłów. W końcu musiał ostro zdawać sobie sprawę, że atrakcyjne i o czterdzieści dziewięć lat młodsze laski, nie są już z jego świata, czyli pochodzą zza światów, czyli są darem Boga. Siedział sztywno za stołem, przyglądał się siedzącemu naprzeciw coraz bardziej pijanemu darowi Boga w rozpiętej bluzce i pomarańczowej mini i cała jego elokwencja, dowcip i bystrość wyparowały doszczętnie. W połowie trzeciej butelki zaproponowałam bruderszaft i desperacko weszłam w ostry pocałunek. Desperacja desperacją, ale mimo wszystko nie zdawałam sobie sprawy, że będzie mnie to aż tyle kosztowało. Słuchaj – zapytałam nie bez pewnej prostolinijności – czy ty jeszcze w ogóle bywasz z kobietami? – Nie, nie bywam, ja już leżę w trumnie. Chryste Panie, jak mnie ta znacznie przecież poniżej jego poziomu odpowiedź zachwyciła, rozczuliła i rozśmieszyła! Wyłam, pękałam i tarzałam się ze śmiechu i w tym tym razem znacznie ostrzejszy pocałunek i poczułam smak przedwojennych obiadów, których cząstki dalej tkwiły w jego wnętrznościach, poczułam zapach przedwojennych cygar, które kiedyś palił, i poczułam aurę głodu, którego zaznał za okupacji i o którym nie mógł zapomnieć, i na koniec połknęłam odrobinę jego najwyraźniej niechętnej dzisiejszym czasom, bo pełnej żółci śliny i w okamgnieniu wytrzeźwiałam. Wytrzeźwiałam całkowicie, ale równocześnie całkowicie odrętwiałam i pozostałam w całkowitym odrętwieniu. Byłam odrętwiałym świadkiem zdejmowania mi bluzki, macania i całowania moich piersi, w odrętwieniu słyszałam, że używa obleśnego określenia: piersiątka, potem w zupełnym odrętwieniu byłam przy tym, kiedy prowadził mnie do sypialni, tam mój odrętwiały głos kazał mu zgasić światło, a potem – ledwo zdając sobie w całkowitym odrętwieniu sprawę, że rozpięcie zamka błyskawicznego jest poza zasięgiem jego roztrzęsionych z podniecenia, a może dotkniętych parkinsonem rąk – sama to zrobiłam i moje nagie ciało runęło w ciemność. I poczułam pełne lęku i rozpaczy starania jego ciała, które, niestety, Patryku, nie było żylastym ciałem niezniszczalnego trapera dalej polującego na niedźwiedzie. Jak ognia chcę uniknąć trywialnego dowcipu, że niby wiesz: obcowałam z historią, ale jak przyjrzeć się kontekstowi, to nie da się ukryć, że byłam z facetem, który się urodził w roku podpisania traktatu wersalskiego, który miał dziesięć lat w roku przyznania Tomaszowi Mannowi Nagrody Nobla, i który, jak wybuchła druga wojna światowa, miał tyle lat, ile ja.
W zupełnych ciemnościach, kiedy pilnie unikałam nie tylko pocałunków, ale w ogóle jakichkolwiek dotknięć z mojej strony, to, co działo się z jego strony nie było nawet przykre, może było obrzydliwe, ale nie było przykre, w końcu nawet obrzydliwa adoracja pozostaje adoracją. Adoracja adoracją, Patryku, a czas czasem. Być może nawet nie śpieszyło mi się już panicznie, być może już nawet nie chciałam z jego przedwojennego wyra zbyt raptownie wyskakiwać, być może nawet nie szarzało za przedwojennymi firankami, być może na odbudowanej po wojnie Świętokrzyskiej nie śpiewał ani słowik, ani skowronek, ale w końcu ileż można. – Słuchaj – zapytałam w końcu mojego odchodzącego od zmysłów adoratora – kiedy ostatni raz ci się udało? – On zaś odpowiedział tak niepewnie, jakby sam nie wiedział, czy mówi z tryumfem, czy mówi z goryczą: – Dwa lata temu w sanatorium.
ROZDZIAŁ XII – Kreacje wieczorowe
Moja mania zostania papieżem znacznie zelżała jesienią 1990, kiedy to ze stelażu przed kioskiem pana Śliwki ukradłem pierwszy numer polskiej edycji pisma „Popcorn" z zespołem Depeche Modę na okładce. Rzecz jasna, nie było tak, że grzech złodziejstwa wyzwolił mnie z obłędu świętości, a obsesję zostania papieżem zastąpiła obsesja zostania członkiem Depeche Modę.
Szczerze mówiąc, nie jestem nawet do końca pewien, czy na okładce pierwszego polskiego „Popcornu" byli akurat Depeche Modę. Może to byli New Kids on the Błock? Może Roxette? The Scorpions? Yanilla Ice? Chesney Hawkes? Jason Donovan? Paula Abdul? Depeche Modę na pewno byli na okładce jednego z pierwszych numerów „Popcornu", ale za to, czy byli ściśle na okładce numeru pierwszego, dziś nie dałbym sobie głowy uciąć. Świat jest pełen zagadek, a studnia pamięci niezgłębiona. Na sto procent nie pamiętam. Natomiast częściowo, powiedzmy na pięćdziesiąt procent pamiętam, że kiedy korzystając z chwili nieuwagi pana Śliwki chowałem „Popcorn" w torbie, prawdopodobnie byłem jeszcze w szponach moich wizji. Być może jeszcze kołatał mi w głowie cień idei, że kiedyś w papieskiej autobiografii bez osłonek opiszę kradzież, jakiej młodziutki Ojciec Święty dopuścił się na początku VIII klasy szkoły podstawowej. Ale był to cień zaledwie, nieprzekładalna na żadne realności resztka dziecinnej obsesji. Brawurowej ewentualności, że jako dorosły papież wyznam, iż dziecięcego, a w zasadzie młodzieńczego grzechu złodziejstwa dopuściłem się dla kobiety, w ogóle nie brałem pod uwagę.