Литмир - Электронная Библиотека

– Powiedzmy: my ją widujemy. Bywa przez nas widywana, tak to można ująć. Ale, jakby to ona powiedziała: nie interesuj się za bardzo chłopczyku. Jakbyś ty ją widywał albo jakbyś się przyznał, że ją widujesz, moglibyśmy o niej pogadać, a tak nie ma o czym mówić.

– Jak słowo daję, wtedy widziałem ją pierwszy i ostatni raz! Potem ani razu!

– Nie widziałeś… A może słyszałeś? Może słyszałeś? Słuch masz podobno wyjątkowo dobry? – najwyraźniej nie miał ochoty na ironię, czuł jednak, że wymowny zwrot w rozmowie wymaga ironii. Usiłował się wiec uśmiechać ironicznie, w efekcie grymas, w którym wykrzywiał usta, był dość upiorny.

– Jak słyszałem? Pyta pan, czy rozmawiałem z nią przez telefon? – byłem potwornie speszony, a w szczególny sposób pogłębiający się dziwaczny wyraz jego twarzy peszył mnie doszczętnie.

– A co? Rozmawiałeś z nią przez telefon? Słyszałeś jej boski, ciemny alt w słuchawce? Dzwoniłeś do niej? – mówił coraz bardziej gorączkowo. – Masz jej numer? Ona dzwoniła do ciebie? Ona ma twój numer? Dzwoniła do ciebie na komórkę? Wyświetlił ci się jej numer? Twój numer się jej wyświetlił? Zgadłeś jej numer? Tak jak kiedyś jej PIN zgadłeś? Zgadłeś, zgadywaczu? Zgadłeś numer, zgadywaczu numerów?

– Niczego nie zgadłem – jęczałem jak marny aktor w nieuzasadnionym dramaturgicznie epizodzie jęku. – Niczego nie zgadłem. Nigdzie nie dzwoniłem. Nic mi się nie wyświetliło. Nie gadałem z nią przez telefon! Nigdy!

– Święty jesteś! Chyba najświętszy! Święty Patryk, co czucie stracił i zmysły postradał! Nie widziałeś! Nie słyszałeś! Nie gadałeś! Jak mi jeszcze powiesz… – Nie wiadomo skąd, z jego kieszeni, z jego rękawa, zza jego pazuchy,

z sufitu sfrunęła sfatygowana biała koperta i wylądowała prawie dokładnie na środku biurka. – Jak mi jeszcze powiesz, że nie pisałeś! – wytrawny iluzjonista kontynuował monolog, profesjonalnie nie zwracając najmniejszej uwagi na wykonany po drodze numer. – Jak mi jeszcze powiesz, że nie pisałeś, to ja ci, rzecz jasna, uwierzę! – powiedzieć, że końcówkę wypowiedział z sarkazmem, to nic nie powiedzieć. Była to tonacja godna króla sarkazmu.

– Jeżeli to jest to, co napisałem, to przecież nie powiem, że tego nie napisałem.

– Rzekł Mściciel! – sarkazm jego głosu obalał podstawowe prawa fizyki, łącznie z prawem grawitacji.

– Szło przecież o żart, głupi bo głupi, ale żart.

– A jak się teraz czujesz, żartownisiu? Jak się teraz czujesz, rozkoszny facecjonisto? Jak się czułeś miesiąc temu?

– Co pan wymyśla? Co mi pan wciska? Pan chyba źle łączy fakty. Zdarzyła się zbrodnia, tragedia, trzy dziewczyny, które nawet nie tyle znałem z widzenia, co zapamiętałem, jak wyglądały, zostały przez jakiś bandziorów zabite, ale to, że ja mój kabaretowy tekst wysłałem akurat do tego banku, w którym pracowały i w którym zostały zamordowane, nie ma nic do rzeczy. Co? Mam mieć jakieś poczucie winy? Czy jak? Pewnie, że jest mi nieprzyjemnie, ale w końcu to jest bez znaczenia. Każdemu robi się nieprzyjemnie, jak się znajdzie za blisko śmierci, za blisko trupa… trupów… List był groteskowy, ale nieszkodliwy. O co panu chodzi? Niech pan z przypadkowych zbieżności nie układa fałszywych kombinacji. Jeżeli na przykład mąż jednej z zabitych kasjerek pokłócił się z nią przy śniadaniu i potem już nigdy nie ujrzał jej żywej, to co? Pójdzie pan do niego i będzie go pan przesłuchiwał, i rozpocznie pan śledztwo w sprawie tamtej kłótni? – sam byłem zdziwiony płynnością, z jaką przechodziłem do kontrofensywy. – Jest coś potwornie niestosownego w pańskich sugestiach. Nie chcę być nieuprzejmy, ale zamiast zajmować się moim głupawym pismem, powinien pan, powinniście, zająć się ściganiem sprawców, do dziś nie wiadomo, kto to zrobił…

– My doskonale wiemy, kto to zrobił – powiedział z jakąś tak osobliwie znaczący intonacją, że ciarki przeszły mi po plecach.

– Co, co pan… – zacząłem łamiącym się głosem.

– Ty nie – nagle się roześmiał. – Ty nie. Ty nie zabiłeś. Twój problem jest inny. W pewnym sensie odwrotny.

– Jaki mianowicie?

– Niewłaściwie bierzesz się do życia.

– Nie bardzo rozumiem.

– Czego, kurwa, nie rozumiesz? Zresztą, co ja się ciebie pytam, czego nie rozumiesz, jak ty niczego nie rozumiesz. Nie masz zielonego pojęcia o życiu.

– Żyję, jak żyję. Żyję tak jak wszyscy.

– Jak wszyscy? Co ty chrzanisz? Wszyscy chcą zostać papieżami? Wszyscy kręcą się jak opętani koło bankomatów? Wszyscy nie wiadomo jakim cudem zgadują numery? Wszyscy mają manię karania kogokolwiek za cokolwiek? Wszyscy maja pasję wymierzania grzywien, i to grzywien zwrotnych? Wszyscy piszą absurdalne listy do banków? Wszyscy stawiają przechodzącym panienkom noty? Punktują je w skali od jeden do dwanaście i na dodatek tak małostkowo, że okazuje się, iż żadna z kobiet tego miasta nie zasługuje na najwyższą ocenę!

– Jedna zasługuje. Jednej przyznałem pełne dwanaście punktów.

– Ciekawe. Wciąż powtarzam moim chłopcom: my nie wszystko wiemy, nie wierzą, a tu proszę, dowód niezbity. Któż, jeśli wolno spytać, jest szczęśliwą wybranką, samodzielną liderką w tabeli Patryka W.?

– Pewna spikerka telewizyjna. Blondynka, od informacji.

– Chłopie, zapomnij! Zapomnij o spikerkach telewizyjnych, one nie są z twojego ani w ogóle z naszego świata.

One są poza zasięgiem! No, kurwa, jeszcze to! Jeszcze tego brakowało! Spikerka! Chłopie, opamiętaj się! Skala twoich szkodliwych dziwactw jest niezmierzona!

– Nikomu nie szkodzę.

– Nie szkodzić to jest dobre w medycynie, nie w życiu. W życiu trzeba być pożytecznym, zwłaszcza jak się ma zdolności. O to chodzi właśnie – że przejdę do sedna rzeczy – o wykorzystanie twoich tajemniczych talentów, o to, żebyś nie snuł się po Warszawie jak smród po gaciach, ale żeby coś dobrego z tego wynikło.

– Dla kogo dobrego? I odkąd to policja troszczy się

0 właściwe wykorzystanie talentów przez obywateli? Mogę zrobić z moimi talentami, co mi się żywnie podoba.

– Wszystko można, ale nie wszystko jest pożyteczne, jak mówi pewien biblijny klasyk. Chodzi o to, by pożytek był.

– Przepraszam, dla kogo pożytek?

– Jak to – dla kogo? Dla Polski. – Raz jeszcze, tym razem jednak nie detektywistycznym, a gospodarskim spojrzeniem omiótł pokój. – Masz coś do picia? W sensie nie kawę, nie herbatę, nie wodę mineralną.

– Nie mam. Ja właściwie nie piję żadnego alkoholu. Jak wypiję, to się źle czuję, mam złe doświadczenia.

– Daj spokój – wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów, wysupłał z niego parę stówek i podał mi – skocz na dół

I kup parę butelek wina. Białego. Półwytrawnego. Najlepiej kalifornijskiego. W kulturalny sposób napijemy się kulturalnego trunku dla wzmocnienia.

Bez słowa wziąłem pieniądze, włożyłem buty i kurtkę, wyjąłem z szafy mocną brezentową torbę, chciałem dalej bez słowa wyjść z mieszkania i może nawet dalej w milczeniu, ale za to z dobitną wymownością, trzasnąć drzwiami. Już dotykałem klamki, ale nie dałem rady.

– Zaraz jestem – niepewnym głosem wypowiedziałem niewątpliwie najgłupszą kwestię tego popołudnia.

– Czekam w napięciu. – Wreszcie był przyjazny i wyluzowany, chyba nawet za bardzo przyjazny i za bardzo wyluzowany.

Zjeżdżałem windą i na pozór oczywiste w takiej sytuacji przypuszczenie, że on teraz otwiera moją szafę, zagląda do moich szuflad, gdzie może i gdzie przez te parę minut zdąży, szpera i myszkuje, nawet nie przyszło mi do głowy, byłem irracjonalnie, ale też absolutnie pewien, że tego nie robi.

W spożywczym sklepie na parterze trzy białe sprzedawczynie jak zwykle naigrawały się z ciemnoskórego menedżera. – Panie Eduardo! – krzyczały jedna przez drugą. – Panie Eduardo, pan mi zmieni drobne! Panie Eduardo! – piszczały z uciechy. – Panie Eduardo, pan przyniesie małosolne ogórki z zaplecza! Panie Eduardo! Remanent w sobotę może pan sobie robić u siebie na Kubie, ale nie u nas! My na sobotę, panie Eduardo, mamy inne plany! – kwiczały z uciechy trzy dorodne Polki. Filigranowy Kubańczyk uśmiechał się nieśmiało. Jak tylko miał pretekst, znikał za uginającymi się pod delikatesowymi specjałami półkami, bezceremonialnie przywoływany wyłaniał się stamtąd wstydliwie. Próbował mówić po polsku, ale jego polszczyzna, jeszcze rok temu – gdy wspólnie ze swym przyjacielem, też nie całkiem białoskórym Francuzem inwestował kapitał i rozkręcał interes na dziewiczym wschodnioeuropejskim rynku – całkiem płynna, teraz jakby pod wpływem nieustannie a dwuznacznie trajkoczących sprzedawczyń – twardniała. W końcu nie dziwota. Molestowanie językowe (- Panie Eduardo, jak jest po kubańsku: I love you? – wybuch śmiechu graniczący z pomieszaniem zmysłów) było jedną z ulubionych igraszek nieposkromionego personelu, sam nieraz bywałem speszony ich uśmiechami i ich taksującymi spojrzeniami, nieraz w ich obecności z trudem i niewyraźnie wymawiałem najprostsze słowa: chleb, ser, mleko, cóż dopiero biedny cudzoziemiec. Teraz jednak inne prasłowa polszczyzny: wino i butelka – wymawiałem i odmieniałem swobodnie, obsługująca mnie tupeciara szydziła z pana Eduardo niezgrabnie układającego pudełka z kubańskimi cygarami. – Niech pan układa, jak chce, panie Eduardo, tego i tak nikt do końca świata nie ruszy! Istotnie, mój sklep spożywczy na Śliskiej nosił wyraźny stygmat patriotycznych sentymentów jego właścicieli, były w nim kubańskie cygara, których – faktycznie – nikt nigdy nie kupował, i spory wybór markowych win francuskich, spośród których – udając znawstwo – wybrałem sześć butelek chablis.

– Trafny wybór, nie wiadomo wprawdzie do końca, czy lepsze francuskie od kalifornijskiego, ale i tak nieźle – chwalił mnie mój uciążliwy gość. – I ilość też odpowiednia. – Siedział w tak wystudiowanie niezmienionej pozie, jakby nie tylko mnie, ale i samego siebie przekonywał, że przez cały czas nawet o milimetr nie ruszył się z miejsca.

– Znalazł pan coś ciekawego? – nie mogłem się oprzeć, żeby nie zadać mu pytania, w którego sens nie wierzyłem, ale które miało ten walor, że było przykre. Wściekłość wzbierała we mnie coraz niepoczytalniej i nawet najgłupszymi metodami byłem gotów sprawiać mu przykrość. – Znalazł pan coś ciekawego? – ostentacyjnie spojrzałem w kierunku szafy.

38
{"b":"88097","o":1}