– Co ty mówisz, to bardzo zabawne. Mnie nigdy ta postać nie podniecała… Ale wiesz, ja wielbiłam Jacka Nicholsona, a jak się wielbi kogoś takiego jak Nicholson, to reszta aktorów ma małe szansę…
Miałem absolutną pokusę, żeby zapytać, czy w ramach szeroko pojętej analogii także urodziła się tego samego dnia i roku co Jack Nicholson, ale opanowałem się i poprzestałem na złośliwości tak drobnej, że chyba niezauważalnej:
– Mam nadzieję, że podjęłaś jakieś próby kontaktu, w końcu przy tobie reszta jego wielbicielek też by miała małe szansę.
– Coś ty, jakie próby kontaktu. Oczywiście, jak by mi się chciało, nie byłoby to wbrew pozorom aż takie trudne, do Nicholsona można się łatwo przebić przez Nikitę Michałkowa, a Nikita Michałkow ma paru przyjaciół w Warszawie, nie byłoby z tym wielkiej sprawy… Jack Nicholson – oczywiście tak, „Lot nad kukułczym gniazdem" – oczywiście tak, „Czułe słówka" – oczywiście tak, „Ostatnie zadanie" – oczywiście tak, „Lśnienie" – oczywiście tak, ale aż tak to nie. Aż tak to mnie nie ciekawiło i nie ciekawi. Ciekawi mnie twój urodzony tego samego dnia i roku co Patryk Swayze, stary. I co? Czerpał z tej zbieżności wielkie satysfakcje? Ważny był z tego powodu?
– Tak, podobno z początku ekscytował się tym ostro. Ostro i udręczające. Przy czym zachowywał pewną klasę i nie tyle okazywał dumę i ważność z powodu, że urodził się tego samego dnia co sławny gwiazdor, ale raczej zdumiewał się, że tamten, a nie on doszedł do sławy i pieniędzy. Uważał to za złośliwe zrządzenie losu. Jak już Pan Bóg postanowił, że ktoś urodzony 18 sierpnia 52 roku zrobi karierę, to ja naprawdę nie rozumiem, czemu na tego średniaka padło, a nie na innych daleko poważniejszych kandydatów – powtarzał niby ze śmiechem i ironią, a w gruncie rzeczy z bólem i na serio. Ale potem mu przeszło, może nawet zapomniał. Chyba jakoś od połowy lat osiemdziesiątych, jak był już dobrze po trzydziestce, przestał maniakalnie podkreślać, że urodził się tego samego dnia i roku co Patryk Swayze, a poszedł w martyrologię. Ogólnikową bo ogólnikową, ale martyrologię.
– Czyli co? Zmienił sobie datę urodzenia i zaczął utrzymywać, że urodził się tego dnia i roku co Adam Michnik? Czy jak?
Konstancja nie umiała jednak całkowicie nad sobą panować, przy nazwisku Michnik głos się jej załamał pożądliwie – przeszedłem nad tym do porządku dziennego.
– Aż tak to nie. Przestał podawać dokładną datę. Urodziłem się jeszcze za niemiłościwie panującego Josifa Wissarionowicza Stalina, taką sobie dość katastrofalną opracował frazę. Rozumiesz?
– Rozumiem. Widocznie miał za małe poczucie humoru, żeby mówić: urodziłem się za Bieruta, to jednak brzmi gorzej. Albo urodziłem się za towarzysza Tomasza… też nie bardzo…
– Jakiego towarzysza Tomasza?
– Jezu! Jak to jakiego? Bierut miał taki pseudonim partyjny: towarzysz Tomasz.
– No tak… Jak na potrzeby starego określenie stanowczo za mało uniwersalne. – Odruchowo chciałem się upewnić, czy Bierut to był ten gość, który rządził przed wiecznie mylącą mi się parą Gierek i Gomułka, a może na odwrót, ale Konstancja najwyraźniej miała już zakłócony odbiór -
wchodziła w jeden ze swych słynnych transów intelektualnych.
– Rozumiem, bardzo dobrze rozumiem twojego starego, Pat. A w sprawie wylosowania Patryka Swayze rozumiem go jeszcze lepiej. W końcu twój stary musiał, może nawet podświadomie, oddzielić fakty nie tylko dla szpanu, ale i dla logiki. Nie mógł przecież mówić, że urodził się za Stalina, w tym samym dniu i roku co Patryk Swayze, bo wprawdzie Patryk Swayze urodził się w tym sam dniu i roku co on, ale nie urodził się za Stalina. W każdym razie nie da się tak powiedzieć. Stalin był wtedy gdzie indziej, data się zgadzała, ale nie zgadzała się rzeczywistość, bo to dwa osobne światy były. Well. Poza tym obecność Patryka Swayze w życiorysie twojego taty osłabiałaby stalinowski tragizm tego życiorysu. Swayze karykaturuje Stalina, a Stalin unieważnia Swayzego. Nie da się ich pogodzić, bo się w każdym sensie znoszą…
– Oczywiście tak, oczywiście tak – potakiwałem z irytacją, byłem udręczony jej gadulstwem i umysłową sprawnością pozwalającą na natychmiastowe wygłoszenie w każdej sytuacji błyskotliwego eseju na każdy temat, teraz na przykład na temat: „Patryk Swayze a stalinizm"- oczywiście tak.
– Nie denerwuj się – jak zwykle czytała w moich myślach – w końcu nie jestem szeregową ofiarą współczesnej humanistyki. Kojarzę wprawdzie wszystko ze wszystkim, ale robię to inteligentnie i nie zapominam o docieraniu do prawdy. Dlatego pytam: może twój stary poza bierną przynależnością do totalitarnej epoki miał jednak jakieś antytotalitarne zasługi? Jakaś działalność opozycyjna? Jakieś roznoszenie ulotek? Może był więziony przez policję polityczną albo chociaż zatrzymany na 48 godzin? Prześladowany? Pałowany? Internowany?
– Owszem, mój stary raz był internowany, tyle że w izbie wytrzeźwień. Obawiam się, że nie o ten rodzaj ograniczenia swobód obywatelskich ci chodzi.
– Patryku! Ty chyba żartujesz! Wszyscy urodzeni w roku 1952, w ogóle wszyscy urodzeni na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych byli całkiem na serio internowani! Zwłaszcza mężczyźni! Patryku! Twój stary jest Solidarity generation! On musiał być internowany! Patryku! Przypomnij sobie! Chyba że… – Konstancja często spoglądała na mnie łakomie, ale tym razem w spojrzeniu jej była żarłoczność połączona w dodatku z pensjonarską ekscytacją.
– Chyba że co?
– Chyba że się ukrywał! Przypomnij sobie!
– Słuchaj, ja miałem wtedy cztery, w najlepszym razie pięć lat i pamiętam jedynie, że spikerzy telewizyjni byli w mundurach, co zresztą wydawało mi się normalne. Stary mój, jeśli w ogóle coś ukrywał, to swoje ekscesy przed matką. Podobno wracał rano i tłumaczył, że godzina policyjna zaskoczyła go u kolegi, a dać znać nie mógł, bo telefony wyłączone. Ale tego oczywiście nie pamiętam, to są szczegóły zaczerpnięte, że tak powiem, z bolesnych przekazów rodzinnych. Nie pamiętam, ale wiem. Stary, jak w końcu każdy, kto się kiedyś urodził, był w swoim pokoleniu, ale nie miał z tym pokoleniem nic wspólnego… Swoją drogą, Konstancjo, czasem dziwi mnie twoja skłonność…
– Dziwi cię moja skłonność do streszczania dziejów najnowszych z perspektywy seksu? – Konstancja w okamgnieniu śmiertelnie spoważniała, mnie zaś zamurowało. Jak zwykle wychodziło na to, że jest jakieś sześć albo siedem rozumowań do przodu.
– No niezupełnie, nie to, jeszcze nie to chciałem poruszyć. Na razie chciałem powiedzieć, że niekiedy dziwi mnie twoja skłonność do obracania każdej rozmowy w kabaretowy skecz. Przecież ty doskonale wiesz, jak było; już nie mówię ryzykownie, że po prostu pamiętasz dużo więcej ode mnie, ale przecież ty się świetnie orientujesz. Nie tylko na wydziale masz opinię osoby bardzo biegłej zarówno w polityce, jak i w historii najnowszej… Ja też w końcu to i owo przeczytałem, ale to ty jesteś scientiarum praevalentium margarita, czyli po naszemu pearl of the science.
– Patryku, muszę ci, niestety, odpowiedzieć stereotypowo: ty się faktycznie nieźle w pewnych rzeczach orientujesz, powiedziałabym, że nawet, zwłaszcza jak na swoją szczeniackość, niepokojąco znasz się na pewnych rzeczach. Ale kompletnie nie znasz się na ludziach. A już na kobietach nie znasz się wcale. To, co ty bierzesz za przypływy mojej głupoty, to są, owszem, nieodparte i mocniejsze ode mnie ataki drzemiącego we mnie upiornego luda, który od czasu do czasu musi zrobić: Gu! Gu! Gu! Rozumiesz? Każdy człowiek! Każdy! Ja też! Każdy ma od czasu do czasu potrzebę przeistoczenia się w upiornego luda i zrobienia Gu! Gu! Gu!
– No nie wiem… Nie słyszałem… Może są jakieś grupy, co chcą się przeistaczać w upiornego luda… Jakieś wąskie grona elitarnych intelektualistów… Ale wszyscy? Wykluczone!
– Ależ oczywiście, że wszyscy. Wszyscy to mają, choć różnie to nazywają. W każdym drzemie dziecko. W każdym drzemie zwierzę. W każdym zły duch siedzi. W każdej kobiecie tkwi mała niegrzeczna dziewczynka. W każdym mężczyźnie – niesforny chłopiec. Oto podstawowe i oczywiście powierzchowne aforyzmy na ten temat. Każdy ma w sobie jakiegoś gnoma, karła, diabelski pomiot, czarcie nasienie albo tylko krwiożercze niemowlę, co cały czas czeka, żeby na wierzch wyleźć i wrzasnąć po swojemu. Nie czułeś tego nigdy? Nie miałeś tego nigdy? nigdy nie miałeś ataku nagłej i nieodpartej ochoty…?
– Ochoty, żeby przeistoczyć się w krwiożercze niemowlę? Nie uwierzysz, ale nie miałem.
– Nie wysilaj się na złośliwości i nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Miałeś takie ochoty, ale nie chcesz się przyznać. Albo nie pamiętasz. Albo sam nie wiesz, że je miałeś. Sam nie wiesz, że jesteś pedałem, jak mawiał pewien klasyk współczesnej literatury polskiej, zalecając się do mojego kolegi… I co zabawne, miał rację… – Konstancja zamyśliła się na chwilę. – Ale mniejsza z tym. Wszyscy to mają, choć do pełnej i zwłaszcza publicznej ekspresji dochodzi rzadko. Ale za to w samotności! Spróbuj sobie kiedyś uświadomić wszystkie rzeczy, które robisz, jak jesteś sam… Pozy, miny, czynności najdziwniejsze. Tak, ludzie, jak są sami, bardzo dziwne rzeczy robią. I bardzo dziwne dźwięki wydają. Nie szykuj się do błyskotliwej polemiki, bo nie mam na myśli pierdzenia. Chodzi o inny rodzaj akustyki. O czysty nieartykułowany bełkot. O najciemniejszą i najstrzelistszą pieśń krystalicznego bełkotu. Jakbyś oprócz słyszenia PINów miał dar słyszenia tego, co słychać pod dachami domów i sufitami mieszkań, to byś dopiero usłyszał upiorne rzężenie! Makabryczne wycie! Piekielny skowyt gaworzenia, stękania i pojękiwania! Nieludzki jazgot nieustannych zdrobnień! Totalne nieartykulacje! Chrypoty, miaukoty, chrząkoty! Do dziś żywy prasłowiański język z epoki kamienia łupanego! Zwierzęcy ryk samych samogłosek: Aaaaa! Yyyyy! Uuuuu! Różne, bardzo różne wycia słychać w polskich domach. Na zewnątrz rzadziej, ale pokusa jest tym większa. Miałeś taką pokusę?
– Nie, nie miałem takiej pokusy – odpowiedziałem podniesionym głosem.
– Zaraz. Poczekaj. – Konstancja odgrywała rolę zewnętrznie stoicko spokojnej, a wewnętrznie w najwyższym stopniu zniecierpliwionej nauczycielki. – Zaraz. Spokojnie. Nie odpowiadaj, dopóki nie usłyszysz, jak brzmi