Pamiętam, kiedyś zwabiony widokiem jakiegoś podkoszulka na wystawie nierozważnie przestąpiłem próg jednej z tych świątyń. W końcu, jak wiecie, nie narzekam na brak kasy, przeciwnie, mogę sobie pozwolić na bardzo wiele, a jak na człowieka, który nic nie zarabia, mogę sobie pozwolić wręcz na wszystko. Mogę, w końcu jestem – jakby powiedział dziadek Wojewoda: finansowany przez nieznanych partyzantów z Granatowych Gór. Ale mój najwyższy poziom to jest, powiedzmy: Żarcie – delikatesy MiniEuropa. Szmaty – Benetton. Buty – Gino Rossi. (Gino Rossi zresztą tylko dlatego, że po zakupieniu tam trzeciej i, jak sobie przysiągłem, ostatniej za takie pieniądze pary butów – akurat były to mokasyny na lato, ale mniejsza z tym – uzyskałem kartę stałego klienta i niczym typowy podbechtany pozornym przywilejem jeleń uwierzyłem, że mam taniej). W każdym razie: mój poziom konsumpcyjny jest w porządku i zapewne znacznie przekracza średnią krajową. Ale gdzież mi do sklepów na placu Wieży! Ledwo – jak mówię – próg przestąpiłem, natychmiast zrozumiałem, że popełniłem szaloną niezręczność, że obecność tam takiego faceta jak ja jest dla wszystkich przykrym dysonansem, że nie ma co brnąć w wątek rzekomego zainteresowania podkoszulkiem na wystawie, że należy czym prędzej spier… Przede wszystkim personel. Pozornie przyjazne, w istocie arcywyniosłe arcylaski, które każdym swym arcywyniosłym gestem dają do zrozumienia, że przynajmniej z całą pierwszą dwudziestką z listy 100 najbogatszych Polaków były blisko, co właśnie niesłychanie je uwzniośliło. Po drugie – klienci. Kilku wytwornych dżentelmenów z listy 100 najbogatszych Polaków, którzy niby coś oglądają, w istocie zaś czekają w kolejce do przymierzami, w której z racji ich ostatniego awansu na liście 100 najbogatszych Polaków arcyuwznioślone arcysprzedawczynie będą wreszcie z nimi blisko. Po trzecie ceny.
Podkoszulek na wystawie nie kosztował – jak mi się zdawało – nieco zbyt wiele, bo aż sto czterdzieści nowych złotych, on zwyczajnie kosztował tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt, a może czternaście tysięcy dziewięćset, a może sto czterdzieści dziewięć tysięcy, a może sto czterdzieści dziewięć milionów dolarów – nie pamiętam, od pewnego momentu jest to w końcu bez znaczenia.
Nie pamiętam, pokręciłem się tam przez chwilę bezradnie, pokręciłem się jak przysłowiowe gówno w przerębli i zawstydzony opuściłem zbyt wysokie progi. Bez zamiaru powrotu – wyszedłem. Ja! Ja wyszedłem! A ten skurczybyk bezwstydnie i z wprawą dowodzącą, że nie pierwszy raz to robi – wszedł. Jeszcze przemknęło mi przez głowę, że może to jest kolega po fachu, że obrócił zbójecko zdobytą kartą i numerem, włamał się do czyjegoś konta i teraz pośpiesznie kupuje co popadnie. Coś mi jednak nie pasowało, dalej nie byłem mocny w złodziejskich obyczajach, ale raczej jak ktoś wyciąga pieniądze z cudzego konta, to chyba nie udaje się natychmiast na zakupy do sąsiadującego ze spustoszonym bankomatem sklepu. Nie pakuje się ostentacyjnie do wysoce ekskluzywnego wnętrza, w którym jego przestępczą powierzchowność widać gołym okiem, tylko spieprza z gotówką jak najdalej. Zresztą nawet jak Dziewiąty PIN był złodziejem – a prawie na pewno nie był – to na grzywnę zasługiwał tym bardziej. Miałem ręce całkowicie rozwiązane i moimi całkowicie rozwiązanymi rękami operowałem z wprawą godną największych pianistów. Nie użyłem klawisza inna kwota, nie wymierzyłem mu globalnej i byle jak, z grubsza oszacowanej grzywny, przeciwnie, precyzyjnie, sentencja po sentencji, kwota po kwocie wyliczałem sankcję i wysokość kary. Marynarka z czasów Gierka lub Gomułki – grzywna w wysokości 300 złotych. Koszula polo z lat sześćdziesiątych – grzywna w wysokości 250 złotych. (Po namyśle, z powodu aktualnego kroju tego zabytku odzieżowego – obniżyłem, w tym jedynym wypadku, wysokość kary do 150 złotych). Welwetowe spodnie – odstąpiłem od wymierzenia kary. Znoszone podróbki adidasów (zapomniałem dodać: na nogach miał znoszone podróbki adidasów) – grzywna w wysokości 200 złotych. Zapuszczona czupryna – grzywna w wysokości 100 złotych. Napompowane piwem brzuszysko – tu zaczynały się imponderabilia, kary musiały być wyższe – 450 złotych. Chód galaretowaty – 350 złotych. Znamionujące brak skruchy zuchwałe spojrzenie i uśmiech szyderczy – łącznie 500 złotych. Ruchy niezborne – tylko 200 złotych – żal mi się dziada zrobiło. Ale – trzeba być poważnym – za egzystencjalną rezygnację malującą się na twarzy musiałem, chcąc nie chcąc, wymierzyć grzywnę najwyższą z dotychczasowych – równe 1000 złotych. W końcu cała jego pożałowania godna sytuacja brała się z rezygnacji, z braku woli, z niechęci do pracy nad sobą – to są rzeczy w najwyższym stopniu karygodne.
Zakończyłem operacje bankomatowe, schowałem do kieszeni kartę i wydruki, ostatecznej sumy nie musiałem sprawdzać, od maleńkości byłem biegły w dodawaniu
w głowie. Na razie nie sprawdzałem też danych, nie sprawdzałem, czy wydruki uwzględniają wysokość kwoty, która mu jeszcze została na koncie, w końcu nie było co przesadzać – i tak działałem z brawurą, metodycznie wykonałem jedna po drugiej dziewięć operacji, za mną w kolejce czekały już dwie osoby, Dziewiąty PIN mógł w każdej chwili nadbiec z histerią i paniką w prawdopodobnie już nie zuchwałym, a kornym spojrzeniu.
Myślę, że w gruncie rzeczy na to czekałem. Chyba od razu chciałem się sprawdzić w ekstremalnej sytuacji.
Jaka by to była sytuacja? W sumie prosta: ja stoję przy bankomacie i pucuję jego konto, on stoi za mną i choć bardzo jest nerwowy, choć może nawet o coś zagaduje, to nie wie i pewnie mu w ogóle do głowy nie przychodzi, że ja pucuję jego konto. Przez ramię mi przecież nie zagląda, nie może się zbliżyć, musi stać w kurtuazyjnej odległości. Czyli co? Czyli wszystko byłoby w moich rękach. Istniałaby jedynie kwestia mojej odporności, czy wytrzymam, czy się nie zdradzę, czy nie wykonam jakichś zbytecznych, pozornie asekuracyjnych, w istocie samodemaskujących ruchów. Czy nie zacznę jakoś absurdalnie zasłaniać jego karty, żeby jej – nie wiem po czym, chyba po liniach papilarnych – nie poznał albo żeby nie poznał po banknotach, że z jego konta są brane, albo coś równie głupiego i równie nerwowo wyczerpującego żeby się nie zdarzyło. Tak. Przypuszczam, że czekałem na niego. Ale on się nie pojawiał. Nie podchodził, by z obojętnością i stoickim spokojem sprawdzić, czy czegoś tu czasem nie zostawił, ani nie przybiegał zdyszany z paniką i histerią w – umyślnie i mściwie powtarzałem ten szczegół – wypranym do cna z zuchwalstwa spojrzeniu. On dalej był w jednym z tych – niech już dla uproszczenia będzie – najdroższych sklepów świata na placu Wieży. Siedział tam i nie wyłaził.
Przecież… Wpierw śmieszna, a w miarę upływu czasu coraz mniej śmieszna myśl przychodziła mi do głowy.
Przecież… Przecież niemożliwe… Przecież niemożliwe, żeby ktoś taki był na liście 100 najbogatszych Polaków… Nie, to po prostu było śmieszne. Choć – jak mówię – w miarę upływu czasu coraz mniej śmieszne. Bo być może od biedy potrafiłbym się pogodzić z faktem, że jakimś cudem jest on na tej liście… Ale jak się pogodzić z minuty na minutę rosnącym prawdopodobieństwem, że w dodatku ostatnio awansował do pierwszej dwudziestki?