Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wika, jaka kolacja, obiad jest. Nie zjesz?

– O której my te obiady jadamy… – westchnęłam. – Normalni ludzie jedzą obiad o pierwszej w południe, góra o drugiej…

– Chyba w sanatorium – oburzyła się mama. – Normalni ludzie jedzą tak jak my, bo przedtem pracują ciężko. Jest krupnik na dróbkach i fasolka po bretońsku.

– A to świetnie, Krzysio zje moją porcję. Krzysio też jest dzisiaj po bretońsku. Albo Bartuś. Bartuś rośnie i potrzebuje witamin. Fasolka zawiera witaminy. Kiełbasa w fasolce też. Oraz sosik. Ależ mi się chce spać…

– Ciotka, gdzie ty idziesz? – Na schodach zatrzymał mnie siostrzeniec. – Mieliśmy dzisiaj zagrać. Oderwiemy ojca od jego dzikich Celtów. Dam ci wycisk.

– Nie chcę, żebyś dawał mi jakikolwiek wycisk. Nie dzisiaj. I dlaczego wciąż mówisz mi „ciotka”, mówiłam ci, że już jesteś dostatecznie duży, żeby mi mówić po imieniu.

– Nie chcę. Co ci tak zależy na tym „po imieniu”? A może ja lubię mieć ciocię!

W istocie. Dziecko chce mieć ciotkę. Ma w końcu tylko jedną, bo Krzysztof nie posiada rodzeństwa. Dobrze, będę ciocią. Będę też mamusią, to szczeniak zyska kuzyna. Świetnie po prostu.

Trzasnęłam drzwiami i powlokłam się na górę.

Czwartek, 14 września

O wpół do czwartej rano wyrwał mnie ze snu odgłos dwóch budzików i grzmiące tony V koncertu fortepianowego Es-dur Beethovena. Jeżeli muszę wstać o jakiejś określonej, a idiotycznie wczesnej porze, to Beethoven jest niezawodny. Zwłaszcza V koncert fortepianowy. Wyłączyłam oba budziki i kompakt, po czym powlokłam się do łazienki.

Wylazłam spod prysznica i popatrzyłam na swoje odbicie w lustrze.

W zasadzie nie jest źle. Widywałam gorsze, zwłaszcza tuż po umyciu.

Włosy – średni blond. Oczy – szare, z przewagą niebieskiego. Za gruba. Ale poza tym zdecydowanie przystojna osoba. Są tacy, co lubią za grube. Zresztą niedługo będę znacznie grubsza. Nogi mam dobre. Ręce po prostu bardzo, ale to bardzo ładne. Zwłaszcza jeśli nie zaniedbam manikiuru.

Opanuj się, kobieto! Nie jedziesz tam po to, żeby złożyć ofertę małżeństwa!

Właściwie dlaczego ja do tej pory nie wyszłam za mąż?

Aha – matka telewizja, nie pozostawiająca czasu na życie osobiste.

Byłabym zapomniała. W żadnym się jeszcze nie zakochałam tak naprawdę. Ale też żaden mi się z propozycjami ślubnymi nie narzucał.

Późno! Pociąg mi ucieknie!

W pociągu, o dziwo, spałam. Obudziłam się w Warszawie. Zachodniej.

Dworzec Centralny, jak zwykle, obszmendrany i śmierdzący. Mafia taksówkowa. Tłum – zapewne połowa tych ludzi to kieszonkowcy, a druga połowa narkomani. Bezdomni. Kloszardzi warszawscy. Zapaskudzone ściany tuneli.

Zapaskudzonym tunelem wydostałam się na przystanek tramwajowy. Trzydzieści trzy jechało kiedyś na Woronicza. Dobrze, teraz też jedzie. Ależ te ulice rozgrzebane.

Telewizja też jak zwykle. Ludzie latają w te i we w te jak poparzeni. Mnóstwo młodych aroganckich. Ja niby też jestem całkiem młoda, ale to dwudziestoparolatkowie. Pampersy.

Żeby nie zjawić się w redakcji Stanisława zbyt wcześnie, idę najpierw do Dwójki, porozmawiać, jak to będzie w tym roku z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Bo jakby co, to my z kolegami mamy nowe, znakomite pomysły…

Udaje mi się zgubić pół godzinki.

No to zajrzę jeszcze do edukacyjnej.

Kolejne pół godzinki. Tu też chcieliby, żebym sobie jak najszybciej poszła. Ale zawsze można pogadać o Morzu Bałtyckim i moich nowych pomysłach realizacyjnych. Dobrze, dobrze, byle w ramach tego samego kosztorysu.

Dochodzi trzynasta. Teraz chyba nie będzie to wyglądało, jakbym przyjechała tylko dla niego.

Długi korytarz. Łącznik. Kolejny długi korytarz. Jest. Redakcja reportaży.

– Dzień dobry. Pana Górskiego szukam.

– O, pani Wiktoria – cieszy się kierownik redakcji, któremu niedawno sprzedałam bardzo porządny materiał. – Dzień dobry, proszę sobie usiąść, mówił, że pani może przyjść, prosił, żeby poczekać. Co nowego w Szczecinie?

– Różne różności, panie Mirku. Miałabym dla pana propozycję…

Pan Mirek macha nerwowo rękami.

– Zapomnijmy na razie. Bryndza straszna. Zabrali nam jedno pasmo, resztę anteny mam zapchaną aż do listopada. To może poczekać?

– W zasadzie może. To by był reportaż o jednej takiej pani, co żyje ze zbierania kamieni po polach. Tymi ręcami zbiera, sama widziałam. Ładuje na taką przyczepkę i wozi do Rejonu Dróg, czy jak tam się to nazywa – wdałam się w zawiłą historię pani kamieniarki.

– Kawkę, pani Wiko?

Opowieść została opowiedziana, a Staszka jak nie było, tak nie ma.

– Chętnie.

Pan Mirek nalewa mi kawę ze stojącego na małym stoliczku ekspresu.

– To jest historia – mówi z namysłem. – Może jednak niech pani to napisze? I kosztorys od razu proszę zrobić. Pani rozumie, im niższy, tym większą będzie miał szansę realizacji. Zobaczymy. Mnie się wydaje, że warto.

Nie słucham go. W drzwiach stoi piękny Stanisław. Piękny jest, nie da się ukryć. W dodatku wydaje się ucieszony moim widokiem.

– Nie pij tej lury! Mirek dba o serce, to jest bezalkoholowa, to znaczy bezkofeinowa. Chodź ze mną do bufetu!

Ściskamy się serdecznie, jednak ja go naprawdę lubię. Może szkoda, że ma żonę i dzieci? Oraz że jest łajdaczyną.

– Czekaj, nie idźmy do bufetu, chodź do Kaprysu. Nie potrzebuję siedzieć z tobą wciśnięta w tłum aktorów.

W małym bufecie przy studiu dają wprawdzie lepszą kawę i jest przytulniej, ale wystarczy pięć osób, żeby zrobił się tłok. A ja potrzebuję mieć go tylko dla siebie. Kawiarnia zwana przez pracowników Kaprysem Prezesa jest obszerna i można się w niej zgubić we dwoje.

– Ślicznie wyglądasz – mówi Stanisław mało oryginalnie. – Masz więcej czasu, czy przyjechałaś na jeden dzień? Bo może byśmy gdzieś skoczyli razem… Musisz dzisiaj wracać?

– Muszę, nie muszę. A gdzie chciałbyś skakać?

– Na moją daczę. Mam takie coś sto dwadzieścia kilometrów stąd. Tylko że ja dzisiaj montuję po południu, musiałabyś poczekać.

– Nie, chyba to jednak nie jest najlepszy pomysł. Widzisz, ja mam konkretną sprawę. Chyba najlepiej będzie, jeżeli ci wszystko od razu powiem. Nie rób min, proszę. Słuchaj, jestem w ciąży.

Powiedziałam. Ulżyło mi.

Stanisław popatrzył na mnie z namysłem. Nie robił min. A jednak wyglądał na zakłopotanego.

– I co, Wikuś? Myślisz, że to wtedy, na tym szkoleniu?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem.

– A ty wtedy, wybacz, że cię o to zapytam, nie miałaś nikogo innego? Jesteś pewna, że to ze mną?

– Uczciwie mówiąc, jest jeszcze jedna możliwość. Ale nie bardzo wiem, jak to można odróżnić na tym etapie. Były między… wami… dwa tygodnie różnicy. Staszek, zrozum: ja w ogóle nie chciałam ci o tym mówić, ale jeden mój kolega dał mi do myślenia. Powiedział, że ojciec ma prawo wiedzieć. Rozumiesz? Prawo. Więc gdybyś przypadkiem był tym ojcem…

– Chciałaś być wobec mnie uczciwa? Wikuś, ja cię jednak kocham. No to słuchaj, ja też będę z tobą uczciwy. To nie moje. Ja nie mogę mieć dzieci.

– Jak nie możesz, kiedy masz?

– Moja pierwsza żona zaszła w ciążę natychmiast po rozwodzie ze mną. Ze swoim obecnym mężem. Moja druga żona wykonała ten sam numer. A moje dzieci – Janek i Ewunia – są adoptowane. Oboje z Renatą – to moja trzecia żona – chcieliśmy mieć dzieci, ja zresztą zawsze chciałem, ale zarówno Ewa, moja pierwsza, jak i Marzena, moja druga, upierały się, że to muszą być nasze wspólne. A ja nie mogę i już. Jest to stwierdzone przez paru profesorów z Akademii Medycznej, bo się starałem jakoś zaradzić, wyleczyć. No i dopiero moja trzecia, Renata, nie upierała się tak głupio jak poprzednie panie małżonki. Cztery lata temu adoptowaliśmy bliźniaki. Teraz mają sześć lat. Chcesz zaświadczenie z Akademii Medycznej, że ja nie mogę?

– No coś ty, na co mi zaświadczenie. Wierzę ci.

– Ulżyło ci? Kto to jest ten drugi?

– Nieważne. Słuchaj, to ty masz fajną tę żonę.

– Nawet bardzo. Tylko że widzisz, jakoś nie potrafię być tak całkiem… monogamiczny. Zwłaszcza, jak mi się trafi ktoś taki jak ty… na przykład.

– A ona to akceptuje?

– Staram się, żeby jednak nie wiedziała. Uważasz, że jestem łajdaczyną?

– Czy ja wiem? Do pewnego stopnia chyba tak… A gdybym była w tobie zakochana?

– A jesteś?

– Nie, nie jestem. Ale cię lubię. Mimo że niewątpliwie jesteś łajdaczyną.

– Ja cię też lubię. – Położył rękę na mojej dłoni. – Bardzo źle jest urządzony nasz świat, że nie pozwala nam zakładać haremów. Spokojnie mógłbym kochać was obie.

– Myślisz, że pogodziłybyśmy się?

– Dlaczego nie? Obie jesteście inteligentne, mogłybyście się nawet polubić. Wspólnie wychowywałybyście dzieci… Może nawet adoptowalibyśmy jeszcze kilka sztuk. Ja lubię dzieci. Na pewno będziesz świetną mamusią. Mam nadzieję, że nie przyszło ci do głowy usunięcie ciąży?

– Przychodziło, oczywiście, ale odrzuciłam ten pomysł w przedbiegach.

– Bardzo dobrze. Własne dziecko to skarb, jak przypuszczam. Te moje nie moje bardzo są kochane. Ale zawsze będę miał świadomość, że byłem tylko zastępczym ojcem. A ten twój drugi kandydat to co za jeden, wyjdziesz za niego? Przepraszam, że jestem nachalny, ale zaczynam się czuć za ciebie odpowiedzialny… Śmieszna sprawa, nie? No powiedz, co z tobą teraz będzie, Wikuniu.

– Nic nie będzie. Drugi kandydat, to znaczy już nie kandydat, tylko pewniak, to jest, mój kochany, student. Wiesz? Student czwartego roku. Dzieciak!

– Nie taki znowu dzieciak – mruknął piękny Stanisław. – No a jaka jest między wami różnica?

– Dziewięć lat, Stasiu. Dziewięć lat. To jest przepaść.

– Czy ja wiem… może i przepaść. Ale powiesz mu?

– Powiem, oczywiście. Tylko mam wrażenie, że cokolwiek zdecyduje, będzie niesłuszne. Małżeństwo chyba nie wchodzi w rachubę. Zobaczymy, co będzie.

– Słuchaj, Wika, jak już się z nim rozmówisz, proszę, powiedz mi, jak się to skończyło. Chciałbym wiedzieć.

– Po co ci ta wiedza?

– A nie wiem. Ale chciałbym. Jeżeli, oczywiście, nie masz jakichś przeciwwskazań.

– Nie, chyba nie mam. Dobrze, zawiadomię cię. Chodźmy już, jeszcze zdążę na powrotne Intercity. Odprowadź mnie do tramwaju.

7
{"b":"87899","o":1}