Poniedziałek, 1 stycznia 2001
No i mamy nowe tysiąclecie. Na razie wygląda zupełnie tak samo jak stare.
Dobra wróżba polega na tym, że zaczęłam je w towarzystwie miłego człowieka. Powinno zatem i dalej być miło.
Człowiek tym razem zahaczył o małżeństwo.
Siedzieliśmy sobie razem na olbrzymiej kanapie (pewno Irenka ją kupowała, do niego nie pasują te wszystkie poduchy oraz falbany). Paliły się tylko dwie świece i światełka na choince. Miał choinkę! Chciało mu się ją ubrać! Co prawda tylko w te światełka i parę bombek, ale zawsze.
Przestał mnie całować i powiedział:
– Słuchaj, Wikuś, kochanie ty moje, a powiedz mi, jak ty sobie wyobrażasz przyszłość. Bo ja się pewnie w miarę szybko rozwiodę, mówiłem ci, że chciałbym, żebyśmy byli razem. Ty mówisz, że mnie kochasz… Ja nie umiem tak lekko tego traktować. No więc chciałbym wiedzieć, wyjdziesz za mnie czy nie?
Zastanawiałam się, co mu odpowiedzieć.
No, co mu odpowiedzieć?
Że sorry, ale sama nie wiem, czego chcę?
To znaczy ja wiem, chcę jego i chcę, żeby nic mi się nie zmieniło w pracy, ale to chyba tak czy siak niemożliwe.
Może spróbować odwrotnie?
Bez niego – mowy nie ma. Bez telewizji – też mowy nie ma. Poza Szczecinem – nie ma zawodowej telewizji. Nie będę dojeżdżać dwie godziny. I nie będę pracować w osiedlowej kablówce.
Ten jego dom w Świnoujściu – śliczny i w takim pięknym miejscu, ale chyba by mnie denerwowała świadomość, że przede mną była tu kilka lat gospodynią pani Irena R.
Zdaje się, że siedziałam tak z głupią miną dosyć długo.
– Nie powiesz mi tego dzisiaj, prawda?
– Bardzo mi to będziesz miał za złe?
– Nie umiem mieć ci za złe czegokolwiek.
Postanowiłam tę noc spędzić już u siebie, bo jutro od rana mam kilka spotkań w sprawie Orkiestry.
Odwiózł mnie i też nie chciał zostać, bo też miał spotkania zaplanowane.
Mam nadzieję, że się nie popsuło… Spotkamy się dopiero po Orkiestrze.
Wszystko gotowe.
Jesteśmy w Niechorzu od rana. Przyjechałam swoim samochodem, z Bartkiem za kierownicą. Bartek zawsze nam pomaga przy Orkiestrze. Zawsze, to znaczy odkąd ją robimy, czyli od trzech lat.
Część techniczna ekipy jest już od wczoraj, wóz transmisyjny minęliśmy po drodze, wóz dźwiękowy omal się z nami nie zderzył przy wjeździe do miasta, autobus z kolegami z realizacji dojechał w pół godziny po nas.
Na początek z Krysią, Ewą i Maćkiem mieliśmy spotkanie z miejscowymi bossami, po którym okazało się, że scenografia, która miała być ustawiona już wczoraj wieczorem, jest na razie w ciemnym lesie, ponieważ bossowie za późno zawiadomili właściwych ludzi o ich udziale w przedsięwzięciu. Nasza śliczna, subtelna scenografka, która miała tylko nadzorować budowę dekoracji, ganiała z obłędem w oczach i nosiła dechy oraz wiązki słomy.
– Ale zdążycie? – Byłam lekko zaniepokojona.
– Zdążymy. Tylko nie będziesz miała wszystkiego tak jak w scenariuszu.
– Bez żartów! Dużo zmian?
– Trochę, ale myślę, że jakoś sobie poradzicie. Najważniejsze stoi, tylko się jeszcze wykańcza. Masz bank, masz saloon, małą scenę, miejsca do jedzenia dla wolontariuszy. W zasadzie wszystko jest, tylko trochę w innym miejscu.
– Nie w tej knajpie, którą oglądaliśmy na dokumentacji?
– Nie, ale tuż obok. Chyba nawet z korzyścią dla akcji, bo wszystko bliżej.
Obejrzeliśmy sobie ten kompleks budowli z Dzikiego Zachodu. Może być. Jak skończą, będzie zupełnie przyzwoicie.
Krysia, która na chwilę odłączyła się od nas, wróciła wzburzona.
– Wiecie, że nie załatwili nam socjalu?
– Jak nie? – zdziwiła się Ewa. – Miało być tam, gdzie w zeszłym roku.
– Ta buda się rozleciała. Będziemy mieli namiot koło wozów.
– A siusiu?
– Mają być siusialnie przenośne. Albo tu, do saloonu.
– Daleko.
– Inaczej nie będzie.
Maciek powiedział, że on już tu wszystko wie i zarządził odprawę z operatorami.
– A prezenterzy już przyjechali? – spytałam Krysi.
– Nie, będą koło południa.
– Zresztą odprawę z nimi zrobimy dopiero jak Maciek będzie wolny – powiedziałam z namysłem. – To może być wieczór. Chodźmy na plażę, chcę zobaczyć, jak tam wygląda.
Zeszłyśmy we trzy na plażę. Dwa potężne ciągniki jeździły po piachu, przeciągając pod scenę żółte łodzie rybackie. Wyglądało to dosyć surrealistycznie, zwłaszcza że musiały omijać rusztowania ustawione tu i ówdzie. Koledzy instalowali na tych rusztowaniach światła.
– A co ta scena tak dziwnie wygląda? – zauważyła Ewka.
– Rany boskie! – wystraszyłam się. – Scena też w lesie! Nagłośnienie w lesie!
– Spokojnie – powiedziała Krysia. – Będą robić w nocy, aż zrobią. To nie nasza broszka, tylko agencji.
– Nasza, nie nasza, jak nie będzie sceny jutro rano, to będzie źle. Przecież nie pokażemy placu budowy!
– Dlaczego? – cynicznie zapytała Krysia i zatrajkotała jak rasowa prezenterka: – Dziś w Niechorzu od rana szaleje praca, budowana jest ogromna scena, na której wystąpią gwiazdy piosenki tralalala…
– Od rana to tu mają hasać konie, wozy pionierów i śmigłowce, a nie robole ciągnący kable – warknęłam, bo już zaczynałam dostawać przedprogramowej gorączki.
– À propos śmigłowce – powiedziała Ewa, która miała to do siebie, że przystojnego pana zauważała na kilometr. – Patrz, kto to idzie, no kto?
– Rosio, kochanie moje – zaćwierkałam, bo widok Rocha zawsze sprawiał mi przyjemność. Nie tylko estetyczną, choć niewielu znam piękniejszych facetów. Może tylko ten Ewki książę pan.
A Roch do nieziemskiej urody dołączał wdzięk oraz aurę spokojnej kompetencji. W jego obecności wszystko wydawało się proste i łatwe. Takiego powinno się przepisywać na receptę. Oczywiście wyłącznie babom.
– Witajcie, kobietki – zawołał na nasz widok, cały rozpromieniony, po czym wyściskał nas wszystkie. – Jak tam, Wika, dzidzia? Rośnie? Wszystko okay? Ślicznie wyglądacie, jak zwykle panie z telewizji…
– Rosiu, cieszę się, że cię widzę w tak dobrym humorze. Ty już jesteś gotowy do czynu? Gdzie masz śmigłowiec? I gadżecik na licytację?
– Śmigłowiec mam na lotnisku w Goleniowie, jutro od świtu w gotowości bojowej. A na licytację przywiozłem wam latarnię morską, po prostu cuś pięknego, z napisami od mojego pryncypała.
Mimo woli spojrzałyśmy na latarnię morską za naszymi plecami. Czy Roch chce ją zlicytować, na Boga?!
– Spokojnie, kochane. – Roch błysnął olśniewającym uśmiechem. – Ja mam nie taką dużą. Ale też sporą. No, taką, jaką się wiesza w główkach portu, czerwoną.
– Czerwoną to nie w główkach portu – wtrąciła Ewka.
– Nie czepiaj się szczegółów. Bardzo ładna jest i się świeci, jak nie powiem co. Słuchaj, Wiciu, ja mam jedno zasadnicze pytanie: czy my to nasze wejście robimy na żywo? Bo ja bym się tego trochę bał, chociaż, oczywiście, pilot może pokrążyć trochę nad plażą i usiąść precyzyjnie na wasze hasło.
– Nie, nie, coś ty, to by się nigdy nie udało! Za długo by trwało poza tym. Musimy was nagrać i jeszcze podmontować. Jakieś pół godziny przed anteną, a lepiej godzinę, bo potem tu będą konie z wozami, a jak konie usłyszą nad głowami taki łomot, to mogą dać dyla, razem z jeźdźcami. Tu będziecie lądować, na pirsie?
– No tak, tam, gdzie jest wymalowane kółko. Ono dla nas jest wymalowane. Już tu siadaliśmy i dobrze było. Pilot ma to w rączkach. I nóżkach. Pogoda zamówiona?
– Nie mów o pogodzie. Nie wolno poruszać tego tematu przed jutrzejszą północą! A w ogóle to oczywiste, że załatwiona. Kryśka załatwiła.
Z plaży dobiegły nas okrzyki:
– Hej, dziewczyny, chcecie się przejechać łódką?
– Ktoś tu zwariował? – zdziwił się uprzejmie Roch.
– No, chodźcie do nas, nie bójcie się! Wszyscy płyniemy!
Podeszliśmy do wołających, naszych kolegów z techniki. Okazało się, że jeden z rybaków, których łodzie robiły za scenografię, poszedł po rozum do głowy i zamiast ciągnąć łódkę traktorem po plaży, postanowił ją zwodować i opłynąć najbliższy pirs, ten najbardziej zachodni z trzech pirsów.
– Panie, a ona się z nami nie utopi? – Krysia była sceptyczna.
Rybak pokazał w uśmiechu trzy ostatnie reprezentacyjne zęby przednie.
– Spokojnie, pani. To porządna łódź! Tylko się spieszcie, bo nie będę godzinę czekał!
Zaczęliśmy ładować się na łódkę, która już do połowy zanurzona była w wodzie.
– Hej, nie płyńcie bez nas! Nie płyńcie bez nas!
Plażą cwałowali do nas Maciek i operatorzy, widać już po odprawie.
Zmieściło nas się tam chyba z jedenaście osób. Koledzy rybaka popchnęli żółty kadłub do wody. Rybak zapuścił motor, zaśmierdziało i łódka majestatycznie wyruszyła w swoją kilkusetmetrową drogę.
Bardzo chichotaliśmy i pokrzykiwaliśmy. Ale kiedy znaleźliśmy się przy końcu pirsu, w naszą niewymuszoną wesołość wkradła się nuta szacunku dla tych facetów, którzy taką maciupką łupinką udają się w takie duże morze…
Wyraz naszym uczuciom w sposób najstosowniejszy dał kolega Marcin, realizator dźwięku. Wyjął mianowicie z zanadrza dużą butelkę czystej wyborowej, zapewne przeznaczonej na późny wieczór, po czym wręczył ją zachwyconemu rybakowi.
– Zrefundujemy ci to – szepnął Maciek scenicznym szeptem czyli przekrzykując fale i ryczący silniczek. – Dobrze zrobiłeś!
Wysiedliśmy z łódki bogatsi o przyjaciela.
Właściwie nie miałam nic do roboty aż do wieczora, bo ostatecznie umówiliśmy się na naszą odprawę dopiero na ósmą, już po próbie światła i różnych próbach technicznych, przy których Maciek musiał być.
Poszłam do pensjonatu na trochę się położyć. Nie bardzo mi jednak wychodziło spanie, więc w końcu ubrałam się i poszłam do ludzi. Koło naszych wozów, ustawionych tuż przy wejściu na plażę, kręcił się mały tłumek. Centralną postacią był realizator dźwięku. Na mój widok koledzy zaczęli machać rękami.
– Chodź, Wika, posłuchaj, co Marcin opowiada! Gdańszczaki wpadły do morza!
– Nie wpadły, nie wpadły – prostował Marcin. – Same wjechały!