– Chcieli płynąć do Szwecji…
– Ludzie, kto wpadł do morza i w jakiej sprawie?
– Zaraz ci wszystko powiem. Nasi koledzy z gdańskiego wozu dźwiękowego…
– No, przecież ich znam! I co?
– Przyjechali takim zarębistym jeepem, widziałaś go? Stał koło hotelu. No więc spodobały im się nasze tutejsze panienki i postanowili je przewieźć ambitną bryką. Po wodzie. Wjechali do tej wody i coś ich gibnęło… Otwierają drzwiczki, a tam się woda leje do środka!
– Bo u was dno jakieś dziwne – wtrącił kolega z Gdańska. – U nas można jechać i jechać, a u was od razu się zapada! Ledwo wjechałem!
– Niepotrzebnie wziąłeś kurs na północ – domyśliłam się.
– Ty sobie wyobrażasz? – Marcin z trudem opanował śmiech.
– No więc jeden musiał wpaść w tę wodę, żeby sprowadzić pomoc. I sprowadził ten traktor, co na plaży kutry ciągał.
– A jak już nas wydostali, to się pojawił jakiś funkcjonariusz i chciał nas zaaresztować – pożalił się drugi kolega z Gdańska.
– Wiesz, kto to był? Roch! Nasz osobisty Roch! Był w mundurze, więc się go wystraszyli.
– O rany… I co wam zrobił?
– Nic nam nie zrobił, powiedzieliśmy, że jesteśmy z telewizji i on się tylko śmiał jak głupi.
– To nasz przyjaciel. Współpracuje z nami i ma uczuciowy stosunek do telewizorów. Jutro będzie tu lądował śmigłowcem.
– Hej, jakby kto chciał zobaczyć próbę świateł, to zaraz zaczynamy…
Wszyscy chcieli zobaczyć, co nasi artyści od świateł zrobią z plażą, więc poszliśmy gremialnie.
Szeroki pas piachu oświetlony był na razie tylko paroma lampami technologicznymi. Niewiele było widać, zarys wody, kilka konstrukcji, biegających ludzi, ażurową konstrukcję wielkiego serca, które jutro zapłonie. Wszystko takie trochę martwe.
Nagle zapaliły się pierwsze reflektory i oświetliły białym światłem morze. Pojawiły się wyraźne grzywacze, morze ożyło. Koledzy po kolei włączali następne światła. Staliśmy oczarowani, co chwila ktoś wydawał okrzyk zachwytu.
A plaża na naszych oczach nabierała blasku, jarząc się biało i kolorowo. Zrobiło się jasno jak w pogodny dzień, tylko że słońc było kilkadziesiąt i płonęły w różnych miejscach. Morze mieniło się wszystkimi kolorami tęczy.
– Szymon, jesteś największym artystą na świecie! – orzekłam i rzuciłam się na szyję koledze, który to wszystko wyczarował.
Kolega przyjmował karesy z pewnym zblazowaniem. Nie pierwszy raz wzbudzał zachwyty.
– Ty lepiej patrz – powiedział. – Jutro po pierwsze nie będziesz miała czasu, a po drugie będzie zupełnie inaczej.
Oczywiście, miał rację. Jutro tu będzie kilkanaście tysięcy widzów i nasze reflektory oświetlać będą nie błyszczący piach, lecz tłumy ludzi. Przeważnie w ciemnych ubraniach. Też będzie fajnie, ale inaczej. A ten dzisiejszy czar jest tylko dla nas.
Takie chwile sprawiają, że za nic na świecie nie wyrzekłabym się mojej pracy.
Staliśmy tak i gapili się na niesamowite widoki, aż w końcu koledzy odgwizdali próbę światła i zaczęli wygaszać lampy.
W gęstniejącej ciemności brnęliśmy po piachu do wyjścia. Zmęczyło mnie to trochę.
Przy wozach zebraliśmy resztę kolegów i udaliśmy się wspólnie na kolację. Nasi prezenterzy już wywąchali, że jedyny lokal czynny tu dzisiaj to miejscowy klub nocny.
– Ja będę tańczyła na rurze – oświadczyła Marta, nasza najpiękniejsza prezenterka, osoba nieco nieobliczalna. Pracując z Martą, zwłaszcza na żywca, zawsze można było liczyć na dreszczyk emocji. Umiała nas zaskoczyć. Dawała jednak gwarancję, że w razie gdyby coś się na planie zawaliło, ona sobie poradzi. Niewielu prezenterów ma taką zimną krew, jak nasza Martusia, blondynka o nadzwyczaj kruchym wyglądzie. Podobne cechy prezentuje Michał. Nie jest taki ładny jak Marta, za to jest od niej młodszy i jeszcze bardziej zwariowany. Przy takich szalonych imprezach Michałek to skarb.
Zastanawiałam się, jak sobie poradzi Elżbieta, która właściwie jutro debiutuje.
Musi sobie poradzić.
Na razie ona też zgłosiła chęć wykonania erotycznego tańca na rurze. Nocny klub, jak to nocny klub. Dysponował rurą i barem. Z żarciem było gorzej. Prowadziliśmy właśnie długą i wyglądało na to, że bezowocną dyskusję z personelem, kiedy drzwi rozwarły się z trzaskiem i weszła dama ubrana w efektowne futro. Bardzo niezadowolona.
– Benek – zwróciła się do kelnera, który nie chciał dać nam jeść. – Ja z państwem załatwię, a ty zorganizuj jakąś pomoc i ściągnij mój samochód!
– Dobrze, szefowo – powiedział Benek, zadowolony, że się od nas uwolnił. – A gdzie pani szefowej samochód?
– Na słupie, taka jego mać – powiedziała wytwornie szefowa.
Benek otworzył szeroko oczy.
– Gdzie na słupie?
– Przed wjazdem do miasta.
– Od wschodu czy od zachodu? – drążył Benek.
– Benek, co ty masz z głową dzisiaj? Gdzie ja mieszkam, twoim zdaniem? W Trzęsaczu czy w Kaliningradzie?
– W Trzęsaczu – powiedział posłuszny Benek.
Dialogowali tak sobie i nie zwracali uwagi na to, że mają klientów. Ale fascynował nas ten dialog, więc czekaliśmy z awanturą, aż skończą.
– A co się stało – chciał wiedzieć Benek. – Dlaczego pani szefowa wleciała na słup?
– Cholera jasna – powiedziała szefowa, zdjęła futro i cisnęła je na kanapę, ukazując kreację równie efektowną jak okrycie wierzchnie. – Daj mi koniaczku, Beniu. O, państwo czekają? – Zauważyła dwadzieścia osób.
– Poczekamy – powiedziała Krysia. – Też jesteśmy ciekawi, co się pani stało. Na piechotę pani przyszła?
– Nie, nie na piechotę. – Szefowa pokrzepiła się koniaczkiem i usiadła blisko nas. – Jechał wójt, to mnie zabrał.
– Ale dlaczego szefowa wleciała na słup?
– Słuchajcie państwo. Jadę sobie spokojnie, jak zawsze. Ciemno jak u Murzyna wszędzie. Dojeżdżam do Niechorza. I nagle co widzę?
Zaczynaliśmy się domyślać.
– Całe niebo jasne – powiedziała dramatycznie szefowa. – Całe niebo. Nad morzem. Jasno jak w dzień. I to, cholera, z różowym odcieniem! I taka łuna wali… Ja sobie myślę: pali się czy co? Ale co się pali? Morze się pali? Piasek na plaży się pali? Wybuch atomowy? To by przecież było słychać. No i w tym momencie wjechałam prosto w słup, szlag by to trafił. Dobrze, że mi się nic nie stało, tylko samochód mi się trochę sfilcował z boku. Z lewej, więc prawą wysiadłam. I jak tylko wysiadłam, to wszystko zgasło.
I teraz nie wiem, co to było, czy może miałam halucynacje…
Chlapnęła sobie jeszcze koniaczku, najwyraźniej wstrząśnięta do głębi, po czym zamilkła.
Powstrzymywany dotąd ryk uciechy wydobył się ze wszystkich naszych gardeł. Szefowa spojrzała na nas jak na bandę wariatów.
– Pani szefowo – piał Marcin – nie miała pani halucynacji! To wszystko przez niego, przez tego faceta… – Tu zwalił się na wyniosłą pierś kolegi od światła w paroksyzmie radości.
– Nic nie rozumiem. – Pani szefowa patrzała na podstawionego jej Szymona z lekkim zdumieniem. – Co ten pan zrobił?
Wyjaśniliśmy jej. Oczekiwaliśmy, że teraz na mur wywali nas z lokalu i jeszcze oskarży o spowodowanie demolki samochodu. Nie doceniliśmy szefowej. Też była artystką.
– Ho, ho – powiedziała. – To dla mnie zaszczyt, gościć człowieka, który potrafi zrobić coś takiego. Panie… Szymonie, dawno już nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Musicie być moimi gośćmi, pan i pańscy koledzy. Nie, proszę nie protestować. Ja zapraszam.
Po czym okazało się, że jednak żarcie w lokalu jest i to w dużych ilościach. Oraz niezłe asortymentowo. „Stoliczku, nakryj się”, które zaprezentowała nam wrażliwa na piękno dama, zawierało kawior, szampan, koniaczki, szyneczki, jajeczka w majonezie, sałatki, galaretki, łakocie najróżniejsze. Dama namawiała nas do spożywania i z wszystkimi przeszła na ty.
Najbardziej, oczywiście, pokochała Szymona. Chyba z wzajemnością. W końcu nikt jeszcze nie dał mu takiego dowodu uznania dla jego trudnej sztuki.
W połowie bankietu zarządziliśmy z Maćkiem odwrót dla realizacji obrazu i dźwięku, prezenterów i ich obstawy. Bardzo nie chcieli iść, ale sami wiedzieli, że obowiązek ich wzywa. Koledzy, którzy pozostawali na placu boju, zgodnie ogłosili, że nie ruszą się, dopóki nie wróci Marta i nie zatańczy na rurze.
Ewa, która była z nami pierwszy raz na takiej dużej transmisji, nie bardzo wiedziała, dlaczego psujemy wszystkim zabawę.
– Nie możecie tego omówić jutro?
– Jutro nie będzie szans – pokręcił głową Maciek. – Sama zobaczysz.
Fakt.
Bite trzy godziny siedzieliśmy w hotelu przy kawie i omawialiśmy drobiazgowo, sekunda po sekundzie, wszystkie osiemnaście wejść. I te warszawskie, i te lokalne. Na początku odbyło się losowanie kto kogo obstawia. Bartek wylosował Martę, Tomek, syn Krysi, Elżbietę, a niejaki Wiesio, na co dzień człowiek z biura, Michała.
– Po co właściwie ta obstawa? – znowu chciała wiedzieć Ewa. – Po co mnożyć byty na planie?
– To jest bardzo potrzebne, Ewuniu – wyjaśnił Maciek, uprzejmy, jak zawsze, do obłędu. – Nasi prezenterzy na planie mają mieć komfort psychiczny. Obstawa dba o nich, doprowadza do nich rozmówców, lata po kawę, pilnuje godzin i tak dalej. Oni ma ją być świetni na antenie.
– Będziemy, Maciusiu, będziemy! – zapewniła gorąco Marta.
– Jak chcesz, to ja się rozbiorę na wejście.
Maciek pokiwał głową.
– A potem odlecisz tym śmigłowcem od razu do szpitala.
– Czekajcie – powiedziałam. – To jest pomysł. A jakby tak na początek, tylko w pierwszym wejściu, które jest króciutkie, Marta była w podkoszulku? Rozumiecie? Styczeń, zima nad morzem, a u nas atmosfera gorąca…
– Bardzo dobrze – zawołała Marta, która z zasady jest nieustraszona. – Tak zrobimy! Będę w podkoszulku i będę wywijać kurtką nad głową!
– Wariat – powiedziała Ewa.
– Nie wariaci. Czekaj – zastanawiałam się dalej. – To trzeba tak zrobić, że Marta będzie czekała na wejście ubrana. Potem, jak wam powiemy z wozu, że wchodzimy na antenę, Bartek ściągnie z niej kurtkę. No i ile czasu będzie goła? Pół minuty? Nie umrze.
– Oczywiście – poparła mnie Krysia. – A jak tylko zejdzie z anteny, Bartek ją ubierze. I natychmiast dostanie łyk koniaczku.