Koniec świata, będę miała dziecko!
Chodziły po mnie pewne niepokoje, ale nie żeby naprawdę… Zula ginekolożka ćwierkała teraz między moimi nogami, cała w zawodowych skowronkach:
– Po prostu świetnie, najwyższy czas był dla ciebie, trzydzieści dwa lata to prawie ostatni gwizdek, będziesz teraz musiała zrobić sobie wszystkie badania i regularnie przychodzić do mnie na wizyty, to jest dopiero drugi miesiąc, no dobrze, ubierz się, jak na razie wszystko jest w najlepszym porządku, ale nigdy nic nie wiadomo, trzeba będzie spauzować trochę z tą twoją pracą, no i najważniejsze – stała kontrola u mnie.
Niedoczekanie. Pamiętam dobrze, jak jedna z jej kuzynek powiedziała mi kiedyś: „Leczyć się u Zuli? Nigdy! Mogę się z nią wódki napić, mogę porozmawiać, ona jest fajna, zabawna, ale leczyć się? O, nie!”.
Chodziłam do Zuli na w miarę regularne kontrole, odkąd poznałam ją przez tę właśnie kuzynkę, a moją koleżankę jeszcze z liceum. Głosiła bardzo rozsądne poglądy (Zula, nie koleżanka; to znaczy koleżanka też, ale to w tej chwili nieistotne), co mi się spodobało. I nie prawiła mi kazań. Ale co innego doroczna cytologia, a co innego dziecko!
Dziecko!
– Zula, słuchaj – powiedziałam, złażąc z fotela. – A to będzie chłopiec czy dziewczynka?
– A skąd ja to mogę wiedzieć na tym etapie, palcem ci nie sprawdzę. – Zula wzruszyła ramionami i zabrała się do wypisywania skierowań.
Trzeba będzie udać się do pani profesor, do której latają wszystkie moje koleżanki. Bierze wprawdzie znacznie więcej niż Zula, ale za to jest ordynatorem w klinice i jakby co, weźmie mnie na oddział.
Jakie jakby co? Na pewno nie!
Zapłaciłam ćwierkającej Zuli, zabrałam swoje skierowania i udałam się do pracy. Spauzować! Też coś. A kto mi zarobi na chlebek? I na pieluchy Pampers?
Ekipa czekała już na mnie, lekko znudzona.
– No, jest pani redaktor – powiedział operator Pawełek, podnosząc artystycznie lewą brew. – A my już trzecią kawę pijemy całkiem spokojnie.
– Jedziemy – zadysponowałam. – Po drodze wam wszystko opowiem.
– To może weź kasety – zaproponował życzliwie dźwiękowiec, dla ulubionego nakrycia głowy zwany Beretem – bo jeżeli chcesz coś nagrywać, to się przydadzą…
– Boże, zapomniałam! Skąd wiedziałeś?
– Nie masz przy sobie walizki.
Istotnie, z ramienia zwisała mi smętnie maciupka torebka, zawierająca głównie skierowania, a wielka torba z kasetami, notesem i innymi niezbędnymi rzeczami leżała zapewne dotąd w redakcji… Poprosiłam kolegów, żeby zeszli do samochodu i nadużywając brzydkich wyrazów, wjechałam na jedenaste piętro. Przy windzie spotkałam kierowniczkę produkcji.
– Potrzymaj mi te drzwi, ja tylko wezmę kasety z pokoju…
– Coś ty taka zziajana? – spytała koleżanka kierowniczka, czekająca w otwartej windzie, która tymczasem przemawiała do niej karcąco, informując, że nie może ruszyć. – Nie powinnaś przypadkiem jechać właśnie do Świnoujścia?
– Jadę, nie widzisz?
Krysia puściła drzwi, usłyszałyśmy „dziękuję”, wygłoszone z lekką pretensją w głosie i cud techniki ruszył w dół.
– Słuchaj, Krysia – powiedziałam ponuro – będę miała dziecko.
– Nie gadaj!
– Jak Boga kocham. Właśnie wracam od lekarza.
– Od Zuli? I to ona ci powiedziała? Ale podobno ona jest głupia.
– Głupia, nie głupia, ciążę chyba odróżnia.
– Z kim?
– Z takim jednym. Nie znasz. Chyba usunę.
– Zwariowałaś? To kiedy zamierzasz mieć dzieci? Jak będziesz miała sześćdziesiąt i przejdziesz na zasłużoną emeryturę? Bardzo dobrze ci się trafiło.
– Jak ślepej kurze ziarno. I co, urodzę, a kto mi będzie wychowywał? Z pracy przecież nie zrezygnuję… A jeśli odejdę z zawodu na parę lat, to zapomnę, jak to się robi. Technika mnie prześcignie nieodwracalnie. Poza tym się nie utrzymam. Nie mam lewych dochodów.
– Dlaczego masz odejść? Poradzisz sobie.
– A jak ja je wychowam?
– Normalnie. Mało to dzieci się w telewizji wychowało?
Winda ogłosiła parter, wyjście z budynku, więc popędziłam do samochodu, gdzie ekipa obgryzała paznokcie. Rzuciłam torbę z kasetami Pawełkowi na kolana, a sama usiadłam koło kierowcy.
– Mareczku – powiedziałam błagalnie – ja wiem, że się spóźniłam i przepisy ci nie pozwalają, ale dojedź do Świnoujścia w godzinę piętnaście, bo jeśli się nie przeprawimy tym promem o piątej, to nie zdążymy na otwarcie parasola, a ja muszę mieć prezydenta, jak się całuje z artystami!
– Po co ci takie świństwa – zdziwił się Marek, ale dodał gazu. – Nigdy tego nie robiliśmy.
– Ja wiem, ale artystom zależało, bo jak my pokażemy, że się prezydent z nimi brata i im obiecuje dać te bunkry na zawsze, to mu się potem głupio będzie wycofać. To znaczy, oni tak myślą. Moim zdaniem on i tak może im nic nie dać, choćby nie wiem jak obiecywał przed kamerami wszystkich telewizji świata. Wycofa się pod byle pretekstem, jeżeli mu nie będzie pasowało. Ale przyrzekłam tym razem oficjałkę pokazać. To i tak nie będzie bardzo ambitny materiał.
– Znaczy: wyciskamy szczura – wymamrotał Pawełek przez gumę do żucia.
– No, wyciskamy. Nie pierwszy raz i nie ostatni.
Pojęcie „wyciskania szczura” stworzył kiedyś pewien tyleż zgryźliwy, co utalentowany operator. W ataku wściekłości nazwał tak mało ambitne materiały informacyjne, produkowane masowo przez naszych młodych i obiecujących reporterów na użytek codziennego programu „Goniec” (choć nie tylko). Zasadniczą cechą szczura była jego absolutna przewidywalność. Po pierwszych kadrach i pierwszych słowach komentarza można było materiału dalej nie oglądać – i tak wiadomo było, jak się skończy. Operator ów, jako człowiek ze wszech miar twórczy, szczurów nienawidził, a ta jego żywiołowa niechęć przenosiła się poniekąd na nieszczęsnych młodych dziennikarzy (odmawiał im zresztą prawa do używania tego zaszczytnego miana), a że był jednocześnie temperamentny, młodzi – a zwłaszcza młode – bali się go jak ognia.
Tak zwani poważni publicyści strachu przed wybuchowym kolegą nie odczuwali, aczkolwiek wszystkim nam zdarzało się od czasu do czasu jakiegoś szczura wycisnąć. Powodem zazwyczaj były niskie honoraria, jakie otrzymywało się za programy ambitne i pracochłonne; zawodowstwo było zdecydowanie nieopłacalne, a każdy z hobbystów musiał jakoś zarabiać na luksus pracy w telewizji publicznej.
Tym razem szczur miał być połowiczny, zaplanowany częściowo jako sprawozdanie z oficjałki, a częściowo jako uczciwy reportaż. Zaprzyjaźnieni plastycy ze Świnoujścia – w szczególności jeden taki Emanuel, szalenie zdolny malarz o szerokiej słowiańskiej duszy, przez przyjaciół zwany krótko Nusiem – chcieli przerobić stare pruskie bunkry na galerię i centrum sztuki. Walczyli o te bunkry od kilku lat, obecny prezydent miasta obiecał im je dać, jeżeli udowodnią, że to ma jakiś sens. No więc zakrzątnęli się i zrobili tam coś w rodzaju prowizorycznej galerii – wydzwaniali do mnie od trzech miesięcy, prosząc, abym koniecznie zrobiła reportaż z otwarcia i żebym koniecznie dopieściła prezydenta. Bo on strrrasznie chce być postrzegany jako mecenas sztuki i w ogóle kulturalna osoba. Plastycy porządni ludzie, należy im pomóc w zbożnym dziele. A że ten ich dziwny prezydent jest kulturalną osobą – i tak nikt się na to nie nabierze.
Marek, który niejednego kielicha w Nusiowej pracowni wypił (oczywiście, jeżeli nie wracaliśmy tego samego dnia do Szczecina i nie musiał daleko jechać), przejął się moim apelem i docisnął porządnie. Żałowałam, że nie mieliśmy koguta, którego chętnie używali koledzy współpracujący z drogówką. Ale i tak stary volkswagen robił wrażenie, jakby miał za chwilę pofrunąć.
Paweł, rozwaliwszy się z tyłu, przypomniał sobie nagle o moim karygodnym spóźnieniu.
– Miałaś nam powiedzieć, dlaczego spóźniłaś się pół godziny – powiedział przez gumę. – Nie żebym się czepiał, ale powiedz sama: kto oprócz nas czekałby na ciebie tak długo…
– Tak, kochana, teraz musisz nam postawić piwo jako odszkodowanie za straty moralne – dorzucił z jeszcze bardziej tylnego fotela Beret. – Chyba że się jakoś wytłumaczysz, w co zresztą wątpię.
– Piwo nie – wtrącił Marek, trąbiąc jednocześnie na jakiegoś tira, którego zamierzał wyprzedzić, a który śmigał lewym pasem sto dwadzieścia na godzinę. – Ja nie mogę piwa. Mnie możesz postawić szaszłyk, jak będziemy wracać.
– Chłopaki – powiedziałam rzewnie – będę miała dziecko.
Zapadło milczenie. Paweł z hałasem wypluł gumę. Marek odpuścił tirowi.
– Ja się nie przyznaję – rzekł stanowczo Pawełek po chwili.
– Ja też nie. – Głos Bereta był trochę niepewny. – Chyba że mnie wykorzystałaś, kiedy byłem nietrzeźwy.
– Wicia – Marek znowu docisnął – mnie chyba nie podejrzewasz?
– Nie jesteście dżentelmenami. – Westchnęłam. – Powinniście obiecać, że mnie tak nie zostawicie.
– Jesteśmy dżentelmenami – powiedział stanowczo Beret. – Już nie domagamy się piwa. Ani szaszłyków. Prawda, Paweł?
– Prawda. A swoją drogą – jeżeli nie my, to kto?
– Taki jeden. Ale nic z tego nie będzie.
– Co to znaczy: nie będzie – życzył sobie wiedzieć Pawełek. – Nie chce się z tobą ożenić! Powiedz tylko słówko, a będzie miał z nami do czynienia.
– Serio mówisz, Pawełku? Dalibyście mu po gębie?
– Doprowadzimy ci go do ołtarza!
– Kochani jesteście, naprawdę, i dżentelmeni też, w każdym calu. Tylko że on jeszcze nic nie wie. Poza tym to ja nie chcę jego.
– Jak to, nie wie – zdenerwował się Marek, nie schodząc poniżej stu czterdziestu. – Nic mu nie powiedziałaś?
– Nie zdążyłam. Przyleciałam do was prosto z fotela, za przeproszeniem. Dopiero co dowiedziałam się sama.
– Który miesiąc? – zainteresował się fachowo Beret, ojciec trzech córek.
– Drugi.
– Początek czy koniec?
– Raczej koniec.
– To czekaj: wrzesień, listopad, grudzień, luty… Będzie kwietniowe?
– Albo sam początek maja.
– Byk – ucieszył się Marek. – To tak jak ja!
– Czekajcie – Pawełka wyraźnie coś dręczyło – a dlaczego ty go nie chcesz? I nawet mu nie powiesz, że został tatusiem?