Chyba zaczynam mieć nastroje. Ciążowe. Rychło w czas, za miesiąc urodzę!
Nie poszłam do roboty, bo mi się nie chciało. Jeśli będzie coś pilnego, to zadzwonią. W końcu i tak jestem na zwolnieniu. Łażę po mieszkaniu i łapię się na tym, że brak mi tutaj Tymona. Zrobiłabym mu herbaty na przykład. Albo przykryłabym go kocykiem, gdyby przysnął na kanapie.
Ciekawe, jak to będzie, kiedy Maciuś się pokaże. Albo Dominisia, oczywiście. Czy zajmie mi cały czas bez reszty, czy może przeciwnie, będzie mi brakowało kogoś, z kim mogłabym podzielić się dumą, szczęściem, zmęczeniem albo czymkolwiek.
Będą, oczywiście, mama i Mela, i Krzyś z Bartkiem. I nadęty tato kiedyś pewnie pęknie. Tylko czy to wystarczy?
Precz z głupimi myślami.
Wróciłam do zajęć. Jubileusz nas goni.
Poza tym dostałam pożyczkę. Dzisiaj już nie dam rady jej wydać, umówiłam się z Krysią, matką dzieciom – wprawdzie dorosłym, ale kiedyś przecież były niemowlakami – jutro jedziemy do miasta na zakupy. Wieczorem zrobię spis, zgodnie z instrukcją z książki o niemowlakach.
Boże, jakie to męczące!
Padłam jak kawka po powrocie do domu. Bartuś, dobre dziecko, przytaszczył mi wszystkie zakupy, łącznie z nowym łóżeczkiem dla kotusia, do mieszkania i zwalił na hałdę w kącie pokoju.
Jutro to rozpracuję, jutro!
Moje dni pracy robią się coraz dłuższe, jak zawsze, kiedy przygotowujemy dużą transmisję. Tym razem robimy nie tylko transmisję, ale jeszcze na dodatek imprezę dla połowy miasta – w każdym razie chcielibyśmy, żeby była dla połowy miasta.
Dzisiaj mieliśmy spotkanie z facetami od żarcia. Krysia swoimi sposobami namówiła całe mnóstwo rozmaitych gastronomików, żeby poustawiali w dniu naszego jubileuszu stoiska na ulicy koło studia. Jak przyjdzie ludność obejrzeć sobie telewizję od środka, to od razu coś zje i popatrzy na występki artystyczne na scenie zamykającej ulicę.
Nigdy nie przypuszczałam, że będę się emocjonowała stoiskami ze smażoną kiełbasą.
Oczywiście na samym wstępie uwiodłyśmy z Krysią Henia z Duetu, żeby nam upiekł specjalny tort. Takie rzeczy Henio robi zawsze bez oporów i jest genialny. Trochę się tylko zastanawiał, jak uzyska niebieski kolor, niezbędny do wykonania naszego logo na wierzchu, ale w końcu oświadczył, że wie, jak sobie z tym poradzi i możemy na niego liczyć.
Henia uwielbiam. A jednocześnie szkoda mi go. Gdyby mieszkał za jakąś zachodnią granicą, miałby już pewnie fabrykę wielkości Wedla. A w naszym, jakże pięknym mieście, jakże pięknym kraju biedny Henio stale walczy o przeżycie, wkładając masę energii w utrzymywanie się na powierzchni, kiedy powinien używać geniuszu, który posiada w dużych ilościach, do wymyślania coraz to nowych rodzajów ciastek i rozwijania interesu w nieskończoność.
Zawsze, kiedy idziemy do Henia coś omawiać, wychodzimy obżarci tymi jego ciastkami do nieprzytomności. Wpycha je nam do gęby i fałszywie twierdzi, że wcale nie tuczą.
Oraz nie uznaje tłumaczeń.
– Jak to nie zjesz? Zjesz, kochana Wiktorio, nawet nie poczujesz! A jeszcze i rodzinę można przecież poczęstować – proszę zapakować dla pań te rogaliki – i patrzcie, drogie panie, taką tartę robimy od niedawna, bardzo dobra, z owocami i galaretką, a ta, dla odróżnienia, z serem i galaretką, obydwu musicie skosztować…
I tak dalej. Więc jemy te ciacha i gadamy z Heniem o wszystkim, co nam przyjdzie do głowy.
Dokumentacje u Henia to jedna z jaśniejszych stron mojej ciężkiej pracy.
Oczywiście wróciłam do domu obładowana paczuszkami Heniowych ciasteczek, torcików, rogalików, tartoletek i diabli wiedzą czego jeszcze.
I bardzo dobrze się stało, bo pod lipą stała zielona vectra.
A pod drugą lipą stał Tymon i gapił się smętnie w siną dal, czyli w wylot mojej uliczki, na końcu której jedna złośliwa staruszka miała nadzwyczajnej piękności ogródek z krzewami, posadzonymi jeszcze w czasach nieboszczyka Hitlera. Nie wiem, czemu się tak na te krzaki gapił, bo jeszcze nie miały okazji błysnąć urodą tej wiosny. W ogóle wyglądał jak czterdziestoletnia wersja jednego z tych bajronicznych bohaterów żegnających świat dziecinnych urojeń.
Postawiłam samochód naprzeciwko vectry i wysiadłam. Tymon stracił swą bajroniczną postawę i twarz mu się wypogodziła.
– Co widzę – zagadnął. – Zakupy na najbliższe dwa tygodnie?
– Nie, to tylko ciasteczka od Henia. Patrz, jak dobrze, że mi je wmusił, będę cię karmiła słodyczą. Długo czekasz? Dlaczego nie dzwoniłeś?
– A wiesz, jakoś ostatnio mam komórkowstręt – powiedział beztroskim tonem, przeczącym poprzedniemu marsowi na obliczu. – Tu się sympatycznie czeka, w tej twojej uliczce.
– Bo to sympatyczna uliczka. I w ogóle dzielniczka. Zostajemy tu na piknik, czy idziemy do domu?
– Piknik?
– Możemy usiąść na murku i zjeść po ciastku, chcesz?
– Nie zmarzniesz?
– Coś ty, jest ciepło. Wolisz rogalik czy tartoletkę?
– Rogalik poproszę.
Siedzieliśmy więc na murku i obżeraliśmy się ciastkami, dopóki nie poczuliśmy, że natychmiast musimy zjeść kawałek kiełbasy albo marynowane grzybki.
Wpuściłam go do kuchni z poleceniem odnalezienia grzybków w occie i zrobienia dzbanka mocnej herbaty, a sama podzieliłam resztę ciastek na dwie nierówne połowy (niech mi nikt nie mówi, że połowy zawsze są równe: moja była wyraźnie mniejsza) i poszłam obdarować rodzinę.
Mamunia z Melą rzuciły się na mnie jak sępy na padlinę.
– Jest ten twój!
– No jest, widziałyście go?
– Czekał na ciebie z półtorej godziny. Już mu chciałam zaproponować, żeby posiedział w domu, ale wyglądał jakoś tak nieprzystępnie.
– Dobrze, mama, że się powstrzymałaś, bo mógłby się wystraszyć. Albo odnieść wrażenie, że rodzina jest wścibska i specjalnie za nim wygląda. W końcu wasze wejście jest od drugiej ulicy!
– Zaraz od drugiej ulicy! Dom stoi na rogu i tyle. Przystojny jest!
– Też tak uważam.
– Nie myślałaś, że mógłby być świetnym ojcem dla twojego dzidziusia?
– Tato byłby zachwycony, prawda?
– Nie bądź głupia. To nie chodzi o twojego ojca, tylko o ojca dla tego maleństwa! A może ty uważasz…
– Mama, nie próbuj zgadywać, co ja uważam! Macie tu ciacha i przestańcie zajmować się mną! Zresztą ja muszę wracać do Tymona.
Tymon siedział nad grzybkami i herbatą i już zupełnie nie wyglądał bajronicznie. Przeciwnie, zbliżał się do czterdziestoletniej wersji pana Pickwicka przy kominku, z mnogością poduszek na kanapie zamiast kominka. Usiadłam sobie koło niego, wypiłam duszkiem filiżankę świetnej herbaty, bardzo gorzkiej, i zjadłam cztery grzybki z octu.
– No, już mi lepiej. Słuchaj Tymon, dlaczego czekałeś na mnie półtorej godziny na dworze?
– Rodzinka ci doniosła? Widziałem miłą panią w wieku jesiennym w okienku za firanką…
– Mamcia podglądała cię z łazienki! Coś takiego! Ale nie zmieniaj tematu. Kiedy tu zajechałam, miałeś minę, jakbyś się rozliczał z całym życiem. A teraz uśmiechasz się milusio, obłożyłeś się tymi poduszkami jak jaki sybaryta i masz minę kota, który zeżarł mielone na kotlety dla całej rodziny.
– Dla całej rodziny, to by się zgadzało. Ciastek było nieco za dużo. Ale pyszne, niewątpliwie.
– Tymon!
– No dobrze. Ja naprawdę rozliczałem się z życiem. Bardzo dobrze to się robi pod twoją lipą. Stałem sobie albo się przechadzałem, albo siedziałem na murku i myślałem. I cały czas podsumowywałem plusy oraz minusy. A kiedy przyjechałaś, właśnie kończyłem bilans. A teraz mam taką minę, jaką mam, bo jest mi dobrze na tej kanapie.
– Boże jedyny, ty bredzisz! Co cię naszło, żeby rozliczać się z życiem na naszym murku? Zamierzasz popełnić samobójstwo, czy co?
– W żadnym wypadku. Przeciwnie. Zamierzam żyć długo i szczęśliwie. Wiesz, właśnie wróciłem z sądu.
– Ach?
– Ach.
– Co ach?
– Dostałem rozwód.
– Przecież Irena zapowiadała trudności!
– A nawet starała się je czynić. Tylko, widzisz, dałaś mi pewną taśmę…
– Widziałeś się z Ireną!
– Nie, kochanie. Widziałem się z sędzią Ignatowiczem. Ignasiem, jak go nazywacie ty i twoja przyjaciółka. Już kiedyś jedliśmy razem obiad i stąd wiem, gdzie pan sędzia zwykł chadzać na posiłki. Poszedłem tam i przypadkiem spotkałem pana sędziego. Po obiadku poszliśmy sobie razem do baru i porozmawialiśmy jak mężczyzna z mężczyzną. Dałem mu tę taśmę. Posłuchał jej sobie w domu i na drugi dzień zadzwonił do mnie. Powiedział, że jako dowód taśma by raczej nie mogła wystąpić, ale prywatnie on mnie całkowicie rozumie. I dzisiaj w sądzie, kiedy Irena zaczynała sztuczki pod tytułem „kochająca żona niesłusznie porzucona”, pan sędzia po prostu oznajmił, że musi wziąć pod uwagę dobro dziecka, które ma się urodzić. Nasz związek z Ireną nie rokuje dobrze – powiedział – zwłaszcza jeżeli się weźmie pod uwagę długie lata, kiedy nie mieszkaliśmy razem. A zwłaszcza to, że Irena wymeldowała się z domu w Świnoujściu, a ja nigdy nie wmeldowałem się do domu w Szczecinie. To pozwoliło panu sędziemu dać wiarę mnie, a nie jej; mam na myśli sprawę tych głębokich małżeńskich uczuć. W ogóle kręcił jeszcze trochę w sposób niesłychanie uczony i prawniczy, ale ostatecznie wydał jedynie słuszny wyrok i od czterech godzin jestem człowiekiem wolnym.
– I to cię tak przygnębiło? Stąd ta mina pod lipą?
– Mina pod lipą wynikała z tego, że rozmyślanie nad całym życiem jest sprawą poważną.
– A do jakich wniosków doszedłeś?
– Że znowu jestem na rozdrożu. W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. No nie, tak źle nie jest, ale stanąłem trochę w martwym punkcie. Interesy nieco się za chwiały, dom będę musiał Irenie częściowo spłacić, w ogóle teraz zacznie się zabawa z podziałem majątku, a ona nie popuści. Wszystkie te ostatnie lata były takie trochę dziwne. Nie zauważyłem tego, bo zajmowałem się głównie pracą.
– Z wyjątkiem wakacji.
– Nie miewałem wakacji. Ale ponieważ ja tę swoją pracę lubię, to różne wyjazdy do Danii, nie do Danii, na Bornholm i w inne ładne miejsca traktowałem jak wakacje. W rezultacie zarobiłem się jak osioł, a życie sobie płynęło. I teraz sam nie wiem, czy coś mam, czy tak naprawdę nie mam niczego. Może właśnie ze strachu przed tym stanem podświadomie nie chciałem się rozwodzić.