Tęsknię do Tymona, a nawet nie wiem, czy jutro wpadnie. Telefonuje codziennie, na przemian z Warszawy, gdzie się włóczy po sądach, albo z Danii, gdzie załatwia interesy.
Jedyną przyjemnością dnia, a właściwie całego tygodnia, była wizyta Pawła i Mateusza, którzy przywlekli nadludzkiej wielkości pudło czekoladek, przemysłową ilość owoców południowych i rozśmieszali mnie przez półtorej godziny opowieściami o tym, co się dzieje w firmie. Powiedzieli, że Maciek się też wybiera z jakąś wiadomością, ale, skubani, nie chcieli powiedzieć, z jaką mianowicie.
Tymon był!
Strasznie mi przeszkadza ten szpital! Łaska boska, że mam ten pojedynczy pokój, mogliśmy sobie posiedzieć i po-nic-nie-mówić.
Coś mi się takiego dziwnego porobiło, że jak na niego patrzę, to mam przed oczami wizje, których nigdy, w odniesieniu do nikogo, nie miewałam. Widzę na przykład, jak on sobie siedzi wygodnie, z nogami na stole, a ja mu donoszę kawę i kanapki…
Albo jak razem stoimy nad małym łóżeczkiem, a w łóżeczku śpi sobie spokojnie mały Maciuś (nie wyobrażam sobie, żeby Maciuś, który od kolebki będzie dżentelmenem, mógł wydzierać się po nocach). No więc patrzymy tak na niego, patrzymy, potem Tymon bierze mnie w ramiona, a ja przy tym jestem piękna jak ta heroina z harlequina, no i odchodzimy w najdalszy kąt drugiego pokoju, żeby ciapka nie obudzić, jak będziemy oddawać się namiętnościom.
Ciekawa jestem, o czym też on myśli, kiedy się tak wpatruje w tę sosenkę za oknem.
Nie mówi mi. Co prawda ja mu też nie mówię o tym, co mi przychodzi do głowy, kiedy patrzę na niego.
Faktem jest, że możemy milczeć do siebie i milczeć, i wcale nam to nie przeszkadza. To milczenie wcale nie jest ciężkie ani męczące. Nie mówimy, bo w końcu nikt normalny nie gada bez przerwy.
Ale wolałabym milczeć z nim gdzie indziej. Nie w sali szpitalnej.
Tymon wpadł rano na chwilę, był w dobrym humorze – zdążał do sądu. Pierwsza rozprawa rozwodowa z panią Ireną. To, zdaje się, ta, na której sąd usiłuje pogodzić strony.
Mam nadzieję, że Ignaś nie będzie się wygłupiał z żadnym godzeniem!
Po obiadku (jak powiada Paweł: pycha, aż gały wypycha) przyszli Kryśka z Maćkiem.
– No, kochana – powiedziała Krysia – ależ ty tu masz luksusy! Przekupiłaś władze szpitala czy co?
Opowiedziałam im historię programu naukowo-badawczego. Pochwalili makiaweliczny plan.
– To nie był żaden makiawelizm, tylko swobodna improwizacja – wyprostowałam im poglądy. – Nie jestem podstępna z natury.
Potem poplotkowaliśmy trochę o ukochanych kolegach. Paweł mówił coś o jakichś nowinach. Nie wytrzymałam w końcu.
– Słuchajcie, ja jestem cierpliwa jak nie wiadomo co, ale nie trzymajcie mnie już dłużej!
– A o co chodzi? – spytała niewinnie Krysia.
– Kryśka, nie bądź zwierzę. Paweł mi mówił, że macie jakieś propozycje, czy coś takiego…
– Coś takiego – mruknęła Krysia.
– To jeszcze nic pewnego, ale powiemy ci, oczywiście, w czym rzecz – zdecydował się Maciek. – Tylko jest problem, bo leżysz w tym szpitalu i nie wiadomo, kiedy cię wypuszczą, a nawet jak cię już wypuszczą, to nie wiadomo, czy będziesz na takim chodzie, żeby móc to robić.
– Ale co, na miłość boską!
– Program – wyjaśnił uprzejmie Maciek.
– Maciek, ja cię naprawdę zabiję!
– Może masz rację, sam bym się zabił za takie ględzenie. Posłuchaj: ma być jakiś jubileusz firmy. W kwietniu. Kiedy ty rodzisz à propos?
– Koniec kwietnia, mniej więcej.
– Niedobrze. Nie mogłabyś trochę przenosić? Bo wiesz, jest planowana jakaś szczątkowa impreza, trzy godziny drzwi otwartych.
– Tylko trzy?
– Właśnie. My z Krysią jesteśmy zdania, że jak już telewizja ma jubileusz, to powinna się pokazać. I wtedy najlepiej, żebyśmy zrobili to we trójkę.
Nie pytałam, co. Było to oczywiste. Wszystko.
– Też tak uważam. Powinna być impreza przed firmą, otwarte drzwi przez cały dzień i porządny program, w którym pokażemy firmę, urządzenia i ludzi.
– Otóż to. Ale skoro ty jesteś tu, to kto to wymyśli?
– Ja mogę tu myśleć! Nie zabraniają mi! A jak już będzie porządny scenariusz, to wy go przecież zrealizujecie. Ewkę się po prosi do współpracy, może jeszcze kogoś. Zrobimy zadymę na całe miasto!
– A jedną kamerę ustawimy na porodówce – powiedziała Krysia. – Na wypadek, gdybyś się zdecydowała urodzić w trakcie programu.
– Odpukaj natychmiast w co chcesz! Czekaj, ktoś by się jeszcze przydał oprócz Ewy. Pomyślę. Ach, przy okazji – jak nasze programy bałtyckie? Roch sobie radzi? Bo dzwonił, mówił, że okay, ale on jest taki artysta…
– Roch jest zawodowy. Możesz być o niego spokojna. O program też.
– No, dobrze. Przywracacie sens mojemu ponuremu życiu w tym szpitalu, przynajmniej będę miała o czym myśleć. Krysia, tylko wiesz co? Postaraj mi się o służbową komórkę, bo na wykonanie tych milionów telefonów z mojej po prostu mnie nie stać. Jakoś sobie teraz radzę finansowo, bo mam średnią, ale kokosy to nie są.
– Jeśli dadzą…
– Jeśli nie dadzą, to nie mamy o czym mówić. Mogę stąd koordynować wszystko, nawet za friko, ale nie będę dopłacać do interesu!
– I tak będziesz.
– Maciuś, a jakie środki produkcyjne możemy sobie wziąć?
– Wszystkie, które mamy.
A, to świetnie. Będzie się czym bawić.
Zostawili mnie w znacznie lepszym nastroju, niż zastali. Wizje pani domu podającej ukochanemu Tymonowi kolacyjkę chyba przestaną mnie na czas jakiś nawiedzać. Po kolacji przyszedł jeszcze raz Tymon.
– Tak sobie przyszedłem – powiedział. – Dla przyjemności.
– Wąchanie tych zapachów szpitalnych sprawia ci przyjemność?
– Wąchanie zapachów może mniejszą… ale tu u ciebie to się tak nie rzuca w oczy.
– W nos.
– W nos. Nie jesteś ciekawa, jak było na rozprawie?
– Domyślam się – powiedziałam smętnie. – Kocha cię jak nie wiem co.
– Skąd wiesz? Cały czas mnie kochała. Myśli w ogóle wyłącznie o mnie.
– To dlaczego wyjechała do Szczecina, zamiast siedzieć z tobą w Świnoujściu i prać ci skarpetki?
– Bardzo cierpiała, że ją tak brutalnie wyrzucam, ale potulnie się zgodziła, bo myślała, że jak pobędzie trochę z dala ode mnie to mi przejdzie ta nieuzasadniona, nagła i niespodziewana niechęć do niej. Czasami robiła próby, przyjeżdżała do Świnoujścia i prawie, prawie się godziliśmy; nie da się ukryć, że w łóżku…
– Naprawdę?!
– Nie żartuj! Ale trudno będzie udowodnić, że łże. Rozumiesz o co chodzi: że ten rozkład pożycia nie był taki konsekwentny i do końca.
Czegoś tu jednak nie rozumiem. Czy ona zamierza do ciebie wrócić, żeby ci zrobić na złość? Przecież mówiła, że ma jakieś plany osobiste.
– Pamiętam. Ale tego jej też nie udowodnię, a ona po prostu chce się drogo sprzedać. Może jej zaproponuję jakąś forsę? Tak poza sądem, prywatnie? Bo mnie wykończy tymi rozprawami.
– Forsę, mówisz… Sama przecież całkiem nieźle zarabia!
– Ale lubi mieć więcej. Gdyby nie cholerne szprotki, wykupiłbym się natychmiast. Szprotki mnie sporo kosztowały. Z drugiej strony, ciebie też mam dzięki szprotkom… Więc jednak dobrze, że były.
– Ładnie to powiedziałeś…
Nic nie odpowiedział, a właściwie odpowiedział, tylko nie werbalnie.
To jest właśnie urok pojedynczego pokoju.
Wymyślam scenariusz.
„Buddenbroków” przeczytałam, „Pachnidło” też, zabrałam się za „Zbrodnię i karę”. Mam nadzieję, że lektury czytane w ciąży nie mają wpływu na charakter przyszłego dziecięcia!
Właśnie głowiłam się nad końcówką genialnego scenariusza, kiedy w drzwiach mojego bezcennego pojedynczego pokoju stanęła Ewcia.
– Hellou – powitała mnie wytwornie. – Zostaw te bazgroły, będziemy rozmawiać o życiu! Mogę sobie zrobić kawę? Tobie też? Świetnie. Ciasteczka przyniosłam, od Henia, z Duetu, genialne jak zwykle. Henio cię pozdrawia i życzy szybkiego powrotu do życia. Scenariusz tworzysz? Bardzo dobrze. O scenariuszu potem. Słuchaj, spotkali się!
– Kto się spotkał? Z kim? Z tobą?
– Z sobą nawzajem się spotkali. Stefanek i Maksio!
– I co?
– Nic. Dali sobie po mordzie.
– Ewa, zlituj się! I ty tak spokojnie o tym mówisz?
– A jak mam mówić? Gdzie trzymasz cukier? W tej wytwornej szafce na wysoki połysk?
– Nigdzie nie trzymam, bo nie słodzę. Opowiadaj uczciwie, bo cię zabiję!
Ewa próbowała się umościć na niewygodnym szpitalnym taboreciku.
– No nie, na tym się nie da siedzieć. Czekaj, zaraz wrócę.
Poleciała gdzieś, pewnie szukać fotela.
Ją naprawdę trzeba zabić.
Z trudem wepchnęła do ciasnego pokoju fotel na kółkach, taki do wożenia chorych.
– Skąd masz ten mebel?!
– Na korytarzu stał. No więc słuchaj. Maksio przyjechał do mnie w piątek wieczorem, umówiliśmy się, że będzie u mnie cały weekend, poodwiedzamy trochę ludzi, wiesz, królowa glazury nas zapraszała i jeszcze parę osób. W piątek było po prostu świetnie, zrobiłam romantyczną kolację przy świecach, Maksio się zadomowił.
– Nie bałaś się, że Stefanek przyjedzie?
– Skądże! Stefanek z rodziną pojechał na narty do Czechosłowacji, tfu, do Czech albo do Słowacji, teraz nie wiem, gdzie, no ale w góry, do Pepików, wiesz, dzieci mają ferie, a on jest rodzinny. Pojechał tydzień temu na dwa tygodnie. To powinnam być spokojna, nie uważasz?
– Uważam. I co?
– I w sobotę, wyobraź sobie, siedzimy przy nadal romantycznym śniadanku, oboje w szlafrokach, ja w takim zwiewnym, co to są same falbanki i duży dekolt, a Maksio, niestety, w przechodnim, no bo w końcu ileż męskich szlafroków mogę mieć w domu… I nagle w drzwiach staje mój Stefanek!
– Miał klucze?
– Obaj mają. Sama im dałam, bo u mnie trzeba wylatywać na schody, wiesz, nie lubię tego, bo się przeziębiam. I słuchaj: w drzwiach staje Stefanek i co widzi? Ukochaną kobietę w seksownym dezabilu, z jajkiem na miękko w dłoni, a po drugiej stronie stołu nieznajomego faceta, za to w znajomym szlafroku…