Литмир - Электронная Библиотека
A
A

GRUDZIEŃ

Piątek, 1 grudnia

Pani profesor odmówiła wypuszczenia mnie już dzisiaj, nawet na przepustkę do domu.

– Pani Wiko! – powiedziała surowo. – Jeżeli wszystko będzie w porządku, wyjdzie pani w przyszłym tygodniu. Tak mówiłam. W przyszłym tygodniu w piątek. I proszę mi się nie podlizywać, bo wcześniej nie pozwolę.

– Ale czy to nie wszystko jedno, gdzie leżę? A jakbym sobie poleżała we własnym łóżeczku?

– Nie wierzę w to własne łóżeczko. Poleciałaby pani gdzieś, a potem wróciłyby wszystkie kłopoty. Chce pani mieć to dziecko, czy może już nie?

– Pani profesor!

– No więc! Proszę tu leżeć i myśleć pozytywnie.

No to leżę i myślę pozytywnie. O Tymonie, rzecz jasna. Doszłam do wniosku, że oczy to on ma raczej siwe niż błękitne. Powiedzmy szare wpadające w błękit.

Kiedy mnie całował, miał zdecydowanie szare.

A nawet ciemnoszare.

Krysia z Maćkiem przyszli i byli zatroskani.

– Wikuś – powiedział Maciek – powinniśmy jak najszybciej jechać do Niechorza i omówić szczegóły Orkiestry. Myślisz, że będziesz mogła? Bo mamy jeszcze miesiąc. To mało.

– Oni tam robią wszystko, cośmy im kazali – wtrąciła Krysia – ale trzeba by już uzgadniać szczegóły scenariuszowe. Już nam się zaczyna palić pod nogami.

– W przyszłym tygodniu wychodzę – zawiadomiłam ich stanowczo. – Powiedzmy, że przetrzymają mnie tu do piątku, od jedenastego możecie się umawiać w Niechorzu.

– Nie umrzesz nam przy pracy? – Maciek nie był przekonany. – Strasznie bym nie chciał uczestniczyć w twoim pogrzebie!

– Mowy nie ma – pokręciła głową Krysia. – Kwiaty za drogie. Poza tym pamiętaj, że zamierzamy być chrzestnymi rodzicami twojego potomka. Jakbyś miała nie móc, to może by to zrobił kto inny?

– Chora jesteś? – zapytałam mało grzecznie. – Cały rok na to czekam, a ty mi mówisz: kto inny. Będę uważać!

Wtorek, 5 grudnia

Nie chciało mi się pisać przez cały weekend, a jeszcze w poniedziałek byłam zła.

Tatunio mnie zaszczycił. Interesował się, jak tam dzidzia.

– Dzidzia ma się nieźle – powiedziałam. – Miała trochę kłopotów, ale już jej przeszło. Jeszcze trochę poleży i całkiem jej przejdzie.

– Nie zmieniłaś przypadkiem zdania w kwestii, o której mówiliśmy ostatnio?

– Żartujesz?

– Mówię najpoważniej.

– No to lepiej nie mów. Po co masz się denerwować.

Od słowa do słowa… poszedł sobie, a ja zostałam wściekła. Tymon się nie pojawił, dzwonił, że leży w łóżku i intensywnie zwalcza grypę.

Czwartek, 7 grudnia

Niespodzianka. Odwiedziła mnie Ewa. Ona jest pośrednim ogniwem między Lalką a mną. Taka rycząca czterdziestka. Pracowała w mojej redakcji, ale jakieś osiem miesięcy temu poszła na zwolnienie lekarskie. Kontaktowałyśmy się dosyć często do czasu, kiedy przed wakacjami wyjechała do krewnych mieszkających w dawnej rodzinnej posiadłości pod Poznaniem. To jakiś bogatszy odłam familii, bo Ewa należy do tego mniej bogatego, choć tytuł arystokratyczny posiada taki sam. Zaprosili ją do siebie, kiedy zapadła na zdrowiu, żeby na łonie rodziny przechodziła wielce męczącą kurację.

– Boże, co to było – opowiadała ekspresyjnie Ewa. – Co drugi dzień zastrzyk i co drugi dzień telepka i rzyganko. Nikomu nie życzę. No, może paru osobom.

– Ale pomogło ci? – zapytałam ostrożnie. Ewa miała wirusa C.

– Pomogło. To znaczy cofnęło się. Zmiany już nie postępują. Nie mogę pić wina! – Przewróciła żałośnie oczami. – Jak tu jeść obiad bez wina?

– A możesz jeść wszystko?

– Gdzie tam. Bardzo uważam. Czasem grzeszę, ale biorę sylimarol i jakoś leci.

– Wracasz do roboty?

– Wracam, od nowego roku. A w Szczecinie jestem już dwa ty godnie. Chciałam się z tobą jakoś skontaktować, ale byłaś cała w rozjazdach, potem padłaś jak kawka, od razu do szpitala. Trochę mi Krysia opowiedziała o twoich sprawach. Jak tam dzidziuś?

– Dochodzi do siebie.

– Czyj jest? – Ewie zaświeciły oczka.

– Takiego jednego. Nie ma znaczenia. Kiedyś ci opowiem.

– I będziesz go sama chowała?

– No właśnie nie jestem pewna…

– Co mówisz? Dałaś to ogłoszenie? – Ewa miała dobre informacje, widać Krysia nieźle ją uświadomiła na temat moich przejść osobistych.

– Zwariowałaś. Mam wyjść za jakiegoś nieznajomego faceta?

– A co, masz jakiegoś znajomego?

– Krysia nie opowiadała ci o szprotkach?

– Ach, więc jednak! Muszę ci się przyznać, że opowiadała i nawet trochę spekulowałyśmy na wasz temat, tylko Kryśka nie była pewna.

– Powiedział, że mnie kocha. I chce, żebym za niego wyszła.

– A ty?

– Ja też. To znaczy, kocham go, a w każdym razie strasznie mi się podoba i strasznie go chcę. Ale z tym małżeństwem… Sama nie wiem. W pierwszej chwili w ogóle o tym nie myślałam, wydawało się oczywiste, ale teraz tak sobie tu leżę i myślę…

– Widziałam go w programie. Też mi się podoba.

– Ewka!

– No coś ty! Ja mam swojego Stefana!

Ewy Stefan to był taki trochę odpowiednik mojego pięknego Stanisława, z tym że permanentny. Kochał ją i co jakiś czas przyjeżdżał do niej, nie interesując się specjalnie, czy Ewa ma jeszcze kogoś czy nie. A miewała. Ściślej mówiąc, miała całą kolekcję narzeczonych, którzy potrzebni jej byli do różnych celów. Obracała się w różnych kręgach towarzyskich i rozrzut środowisk, jakie reprezentowali narzeczeni, był imponujący.

– Stefan cały czas?

– Tak, oczywiście. Dzwoni codziennie. Tylko weekendy ma wolne ode mnie, wiesz: dla rodziny. Czekaj, a co z tobą? Z tą pracą myślową?

– Praca myślowa jest właśnie na temat pracy. Bo widzisz, niby wszystko jest jasne i proste, lecimy na siebie aż ziemia jęczy, jemu nie przeszkadza nawet moja ciąża, mówił, że to praktycznie, od razu z dzieckiem…

– To dobrze o nim świadczy!

– Właśnie. Bardzo jest sensowny. Więc wyobraź sobie, że wychodzę za niego i zamieszkuję w tym jego domu w Świnoujściu… W Świnoujściu!

– Ach, rozumiem! W Świnoujściu, powiadasz?

– W Świnoujściu.

– W Świnoujściu. O cholera.

– Sama widzisz.

– Widzę. Trochę daleko do firmy, co?

– Trochę daleko.

– A on by się nie przeprowadził?

– Wątpię. On ma tę swoją firmę rybacką, te kutry, co nimi łowi różne rybki, musi mieć rękę na pulsie, tak to sobie wyobrażam.

– A dom jaki?

– Fajny. Ale daleko.

Zamilkłyśmy. Ewa, podobnie jak ja i Lalka Manowska, miała fioła na punkcie telewizji. We trzy stanowiłyśmy miejscowy klub hobbystek. Nie miało to nic wspólnego z byciem „panią z telewizji”. My kochałyśmy tę robotę.

– No i co będzie? – zapytała.

– Nie wiem. Chcę jego i chcę pracować.

– Przecież musisz wychowywać dziecko.

– To będę je wychowywać. Ale czy ty sobie wyobrażasz, że oddalam się od zawodu i wracam do niego, jak już kotuś będzie pełnoletni?

– To już pewnie nie będziesz miała do czego wracać.

– Otóż to.

– I co zrobisz?

– Nie wiem!

Znowu pomilczałyśmy trochę na ten sam temat.

– Może my już jesteśmy za stare na małżeństwo? – powiedziałam, mając na myśli jej licznych narzeczonych i moje rozterki.

– Mów za siebie. Ja tam na nic nie jestem za stara. Ale rzeczywiście, to jest problem. Nie wiem, co by ci tu poradzić. Zobacz jak się będzie rozwijało.

Sama jestem ciekawa.

Piątek, 8 grudnia

Pani profesor pozwoliła mi wyjść ze szpitala.

– Tylko niech pani sobie nie wyobraża, że jeśli panią spuściłam z łańcucha – proszę wybaczyć porównanie – to może pani robić wszystko, co się pani podoba! Zwolnienie ma pani na dwa tygodnie i niech pani nie waży się pracować! Nie musi pani leżeć w łóżku bez przerwy, ale proszę się oszczędzać. Zdecydowanie oszczędzać! Nie łazić! Jeździć samochodem! Nie nosić! Nie denerwować się! Za dwa tygodnie do mnie na kontrolę.

– Pani profesor – zaczęłam nieśmiało, bo jednak mnie krępowało pytanie, które chciałam zadać. – A jak z seksem?

– Bardzo delikatnie – powiedziała pani profesor machinalnie i nagle oko jej błysnęło jak normalnej kobiecie. – A co, tatuś się zreformował?

– Tatuś nie. Ale jest ktoś taki…

– Życzę szczęścia. I proszę pamiętać: na oddziale chcę panią widzieć dopiero w kwietniu! W końcu kwietnia! Nie wcześniej! Za dwa tygodnie do mnie na kontrolę.

Nie uważałam za stosowne poinformować jej, że mamy w planie transmisję znad morza w styczniu oraz dokumentację w najbliższy wtorek, bo mogłaby się zdenerwować.

Oczywiście, zatelefonowałam do niezawodnego szwagra i niezawodny szwagier przyjechał samochodem zabrać mnie do domu. Dzwoniłam też do Tymona, ale odpowiedział mi automatycznie, więc nagrałam tylko bieżący komunikat. Ostatnio znowu trudno było go złapać. Zalatany biznesmen w kłopotach.

Po drodze do domu zastanawiałam się, jak też ułoży mi się z rodziną, która wciąż nie wiedziała o moim świeżutkim romansie. Miałam wielką ochotę wtajemniczyć Krzysia, tak po prostu, żeby mieć z kim pogadać, ale jakoś się powstrzymałam. Lepiej, żeby nie miał nic do ukrycia przed swoją żoną a moją siostrą.

– Może byłoby dobrze – zastanawiał się po drodze – gdybyś nie szła do siebie, tylko została z nami wszystkimi na dole…

– Nie, Krzysiu. Nie byłoby najlepiej. Ojciec by mnie obchodził z daleka, jak śmierdzące jajko, mama czułaby się głupio, Mela też… A ja bym miała stale nad głową tę rodzinną dezaprobatę. Nawet uwzględniając ciebie i Bartka, byłoby mi trochę nieswojo. A tak będę sobie odpoczywać, posłucham muzyczki, zjem coś lekkiego. A propos, zatrzymajmy się przy jakimś sklepie, bo muszę sobie kupić żarcie.

– Nie trzeba – powiedział Krzyś. – Bartek miał zrobić dla ciebie podstawowe zakupy. Oraz odkurzyć mieszkanie ukochanej cioci, bo się trochę zapuściło. Może nawet już zdążył.

Jak to dobrze, że Bartek wrodził się w tatusia, a nie w mamusię. Chociaż Mela nie jest jeszcze taka najgorsza. Gdyby chłopię wrodziło się w dziadka, to by było fatalnie!

36
{"b":"87899","o":1}