Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W domu miałam rzeczywiście porządek, świeżo przewietrzone i tak dalej. Lodówka zawierała tak niezbędne rzeczy do jedzenia, jak duża ilość kabanosów, trzy litry mleka, jajka, lody, nutellę i z pół metra schabu bez kości. Żebym sobie mogła zrobić kotleciki. Jak pokroiłam ten schab w kotleciki, wyszło mi osiemnaście. Na jakiś czas starczy. Chleba tostowego też było na jakieś dwa tygodnie. Dobre dziecko nie pożałowało cioci jedzonka.

Magnesem do drzwi lodówki przyczepiona była kartka z mikroskopijnymi literkami.

Ciotka! – pisało dziecko. – Cieszę się, że znowu żyjesz. Jakbyś chciała zagrać w pokera, to daj znać.

Zadzwoniłam do niego.

– Dziękuję ci, siostrzeńcze – powiedziałam z prawdziwą wdzięcznością. – Jesteś kochany. Pokera odłożymy, bo nie jestem jeszcze w formie, ale na herbatę mógłbyś wpaść.

– Nie, ciociu – odpowiedziało dziecko. – Tym pokerem to ja cię chciałem rozweselić, ale jeśli nie grasz, to raczej pojadę do radia. Zrobię taki jeden dżingiel na jutro, bo obiecałem. Na pewno nic ci już nie trzeba?

– Na pewno.

– Czekaj, ciocia, bo tu babcia mi słuchawkę wyrywa…

– Wika – usłyszałam w słuchawce głos mamy – wszystko w porządku? Czemu nie chciałaś do nas przyjść?

– W porządku, mamo, nic się nie martw. Ale wolę być u siebie. Nie czułabym się dobrze ścigana potępiającym spojrzeniem taty. A ty już się pogodziłaś z rzeczywistością, mamuś?

– Och, wiesz, jak to jest – powiedziała mama wymijająco. – Ojciec ma swoje racje, ale i ty masz swoje. My cię przecież nie wyrzucamy z rodziny. Jesteś cały czas naszą córką…

– To miło, że tak mówisz, naprawdę. Ale myślę, że lepiej będzie, jeżeli na razie zostanę na swoich śmieciach. Będę sobie odpoczywać, a ty nie będziesz musiała wybierać między ojcem a mną. Całuję cię, mamo.

Pozostanie na swoich śmieciach ma jeszcze jedną nieocenioną zaletę: mogę spokojnie czekać na telefon od Tymona, ze świadomością, że kiedy zadzwoni, będziemy mogli rozmawiać całkowicie swobodnie.

Zadzwonił koło jedenastej wieczorem.

Do drzwi.

Nareszcie mogłam mu wpaść w objęcia i nie przejmować się, że zaraz przyjdzie pielęgniarka albo współlokatorka.

Staraliśmy się zachować zalecaną przez panią profesor delikatność.

Te oczy rzeczywiście ma raczej szare…

Sobota, 9 grudnia

– Kocham cię.

To było pierwsze, co usłyszałam rano, obudziwszy się w ramionach wymarzonego mężczyzny (stosunkowo krótko o nim marzyłam, ale jednak).

Wymarzony mężczyzna spoglądał na mnie badawczo, jakby mnie nigdy przedtem nie widział.

– Od razu cię uprzedzam, że będę się powtarzał. Kocham cię. Zabawne uczucie. Myślałem, że już to przerobiłem definitywnie. A teraz mam wrażenie, że wszystko zaczyna się od nowa.

– Wszystko, to znaczy co?

– Życie. Nieźle, prawda?

– Prawda.

Pocałowałam go w uśmiech.

– Jak to dobrze, że przyjechałeś.

Koło dwunastej Tymon opuścił moje łóżko i zajął moją łazienkę. Bardzo dobrze, że mam zawsze w zapasie świeżą szczoteczkę do zębów – dla niespodziewanych gości.

Śniadanie składało się z tostów, jajek i kabanosów.

Zmywał Tymon. Potem oglądaliśmy w telewizji „Pół żartem, pół serio”, popłakując ze śmiechu. Fajnie, że śmieszą nas te same gagi. Koło trzeciej zadzwoniła mama z zaproszeniem na sobotni obiadek. Podziękowałam, mówiąc, że muszę zacząć zjadać osiemnaście kotletów schabowych nabytych przez Bartusia.

Usmażyłam ich rzeczywiście kilka, podczas gdy Tymon wylegiwał się na tapczanie, gadał głupstwa i chichotał. Kotlety mu smakowały, co uznał za dobrą zapowiedź małżeństwa.

Małżeństwa!

Nie musiałam szukać odpowiedzi, bo zadzwonił Krzysio z zapytaniem o zdrowie. Na szczęście to taktowny facet. Wyczuł, że nie spieszy mi się do kontaktów towarzysko-rodzinnych, więc jeszcze tylko zapewnił mnie o swojej gotowości do niesienia pomocy w razie czego i się wyłączył.

Zrobiłam herbatę i na powrót ulokowałam się w ramionach mojego nowego mężczyzny. Tym razem na kanapie. Siedzieliśmy sobie, nic nie robiąc, nic nie mówiąc i wpatrując się w noc za oknem. Taką grudniową, co to zapada o trzeciej po południu. Jak to dobrze, że niedługo dzień zacznie przyrastać. Nie znoszę tych wczesnych zmierzchów!

– Lubię twoje imię – powiedziałam. – Skąd je właściwie masz takie rzadko spotykane?

– Mój ojciec wykłada historię starożytną na uniwersytecie we Wrocławiu. Szczególnie przywiązany jest do Grecji. Przy mniejszym szczęściu miałbym na imię Perykles… Albo jakoś podobnie.

– A mama?

– Mama wykłada teorię literatury. Też we Wrocławiu. Oni oboje są ze Lwowa. A ja już jestem tutejszy. To znaczy z Ziem Zachodnich.

– I tak cię puścili do WSM-ki?

– Mama trochę się bała, bo nie ufała nigdy morzu do końca. Ojciec nie miał oporów. Uważał, że mężczyzna sam sobie musi szukać szczęścia w życiu. Wolałby mnie widzieć w mundurze kapitana prawdziwej żeglugi wielkiej, ale jakoś się pogodził i z rybami.

– A twoja żona?

– Zakochałem się w niej na etapie robienia dyplomu. Ona nie była od tego… dopiero po jakimś czasie okazało się, że ją rozczarowuję.

– W łóżku? – spytałam z niedowierzaniem.

– W łóżku też, tak przynajmniej twierdziła, kiedy już miała mnie dosyć. Ale mam wrażenie, że przede wszystkim rozczarowało ją, że nie chciałem pływać na peweksach, wiesz, na liniach za granicznych.

– Wiem, oczywiście. Robiłam reportaż o ludziach z peweksów.

– No właśnie. Ona by lubiła, żebym pracował na przykład u jakiegoś Greka na takim tankowcu, co to zaraz się rozleci, i przywoził dolary. A ja nawet nie chciałem pływać na rybakach. Wiesz, takie dalekie rejsy, na przykład na Morze Ochockie albo na Falklandy. Parę miesięcy męża w domu nie ma, a pieniążki lecą. To były jeszcze takie czasy, kiedy rybacy dalekomorscy dobrze zarabiali.

– Ty też na biednego nie wyglądasz.

– Ale to nie było tak od razu. Zanim się dorobiłem pierwszego własnego kutra, trochę potrwało. A ona nie lubi czekać.

– Długo byliście razem?

– Dosyć długo. Jedenaście lat. Parę lat nas trzymała miłość… tak, chyba jednak miłość. Z tym że ona od początku wyrażała zniecierpliwienie i niezadowolenie. A ja to wtedy traktowałem z przymrużeniem oka, miałem nadzieję, że jej przejdzie. Ale nie przeszło. Denerwowało ją, że forsy nie ma, a mąż na karku siedzi.

Jej koleżanki marynarzowe miały swobodę, a ona nie. Potem, jak już forsa przyszła, między nami nie było już nic oprócz wzajemne go rozdrażnienia. No więc w końcu kupiłem jej to mieszkanie w Szczecinie i się wyprowadziła. A propos, nie znasz czasem jakiegoś adwokata dobrego w sprawach rozwodowych?

– Ja nie, ale rodzina zna, no i mam przyjaciółkę, która ma cały notes prawników. Wszystkich specjalności. Ona ci coś poradzi. Chyba nie będziesz miał trudności, skoro kilka lat nie jesteście razem.

– Nie wiadomo. Moja żona lubi ten układ, bo ja jej pieniądze daję; mam, to daję, rozumiesz… a swobodę ma pełną. Może nie chcieć zrezygnować z takiego przyjemnego statusu.

– Ona nie pracuje?

– Pracuje. Może nawet miałaś z nią kiedyś do czynienia. Jest rzecznikiem prasowym Urzędu Celnego.

– Och, jasne, że ją znam. Przedtem była w biurze wojewody? Ale ona nie nazywa się Wojtyńska!

– Nigdy się tak nie nazywała. Została przy swoim nazwisku, kiedy się pobieraliśmy. Może myślała, że skoro jej tatuś był swojego czasu szychą, to nazwisko jeszcze się kiedyś przyda.

No tak. Jeżeli jego żoną była ta pani, to nie dziwię się, że się rozeszli. Właściwie dziwię się, że tyle czasu z nią wytrzymał. Upiorna baba. Cyniczna, kłamczucha, fuj, fuj, fuj. Niezależnie od wszystkiego powinien się z nią natychmiast rozwieść!

Niedziela, 10 grudnia

Tymon.

Poniedziałek, 11 grudnia

Wyjechał wczesnym rankiem. Mało brakowało, a powiewałabym za nim białą chusteczką z mojego pięterka.

Wtorek, 12 grudnia

Wracam do rzeczywistości, to znaczy do pracy.

Byliśmy w tym Niechorzu, całym zespołem, na dokumentacji. Redakcja, kierownictwo produkcji, realizacja, technika. Plaży w zasadzie nie musieliśmy oglądać, bo już ją znamy na pamięć i mamy rozrysowaną. Zażyczyliśmy sobie natomiast spotkania z wszystkimi świętymi odpowiedzialnymi za Orkiestrę. Będzie zadyma na dwadzieścia tysięcy osób, więc trzeba wszystko porządnie przygotować.

Pracować umysłowo w zasadzie mogę, ale wciąż czuję dotyk i zapach Tymona. Muszę się bardzo mobilizować.

W końcu mieliśmy wszystko poodhaczane i mogliśmy wrócić do Szczecina.

Teoretycznie w ogóle w tym Niechorzu nie byłam, bo przecież mam zwolnienie lekarskie.

A w domu pusto strasznie! Tęsknię za nim! Może by jednak przemyśleć to małżeństwo… Kotuś miałby tatusia. Tatuś miałby kotusia. Teść miałby zięcia. A ja miałabym Tymona.

Boże, co za głupia baba, ta jego żona. Mieć takiego faceta i go nie chcieć!

Środa, 13 grudnia

Dopadłam Ewę.

– Słuchaj, trzeba rozwieść mojego amanta. Masz jakiegoś stosownego mecenasa? Daj no ten twój notesik!

– Pewnie, że mam – powiedziała Ewa. – Nie potrzebujesz wcale mecenasa, dam ci sędziego.

– Może być sędzia. Kto taki?

– Znasz go. To jest mój narzeczony Ignaś Ignatowicz. To jest taki narzeczony, którego używam do wizyt towarzyskich, kiedy nie mam nikogo innego pod ręką. Bardzo sympatyczny i nie na rzuca mi się. No i jest dostatecznie reprezentacyjny, żebym go mogła wszędzie zabrać. Dobry będzie. Rozwiódł już pół naszej firmy. Masz tu telefon, przepisz sobie i daj temu twojemu. Ten ci dopiero ma dziwne imię. Jak do niego mówisz?

– Ostatnio „kochanie”.

– No, no! Do tego już doszło!

– Do więcej doszło. Mam nadzieję, że nie muszę do ciebie mówić po polsku na ten temat, bo mogę być nieco roztargniona…

– Proszę! I jak?

– Cudownie. Niewyobrażalnie cudownie. I wiesz, co ci powiem? To nie jest tylko seks. To jest dużo, dużo więcej. To jest spełnienie marzeń każdej gęsi. Po raz pierwszy czuję, że facet naprawdę mnie kocha. W każdej sekundzie.

37
{"b":"87899","o":1}