Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ale wpadłaś.

– Jak śliwka w kompot. Sama to widzę. I nie wiem, czy nie powinnam się martwić, bo mi się coś z mózgiem od tego robi, ale na razie jestem szczęśliwa, jak tylko pomyślę o nim.

– A czy ty jesteś pewna, że on cię kocha?

– Tego nigdy nie można być pewnym – odpowiedziałam całkowicie beztrosko. – Ale rozumiesz: mam takie odczucie.

– O kurczę. No to gratuluję.

– Dziękuję uprzejmie. Jest czego. Warto żyć dla takich dwóch dni jak ostatni weekend. Trochę mi teraz nijako wracać do rzeczywistości.

– To może nie wracaj?

– Myślałam o tym. Ale ja tę rzeczywistość też lubię.

– Robicie Orkiestrę?

– Tak. Z plaży w Niechorzu. Jakby moja pani profesor wiedziała, toby mnie zabiła. Ale ja liczę na to, że kotuś trochę się wzmocnił dzięki temu szpitalowi.

– Wiesz już, czy to chłopiec, czy dziewczynka?

– Teoretycznie nie wiem, bo nie chcę wiedzieć; powiedziałam pani profesor, że mnie żadne badania w tym kierunku nie interesują. Ale coś mi mówi, że to facecik.

– Co ci mówi?

– Coś, coś, coś. Siły nadprzyrodzone. W końcu to mój synek. Mam z nim niezły kontakt. Lubimy się, rozumiesz.

– A jak on ma na imię? Tymon? A może tak jak ten jego tatuś?

– Wykluczone. Ma na imię Maciek. Tak jak Maciek.

– Nasz Maciek?

– Tak. Widzisz, ja chcę, żeby on był taki jak Maciek. Żeby miał talent i żeby był przyzwoitym człowiekiem.

– Jeśli będzie dziewczynka, nazwij ją Ewa. Matkę chrzestną już masz zaklepaną?

– Krysia zaklepała kolejkę. Co do imienia, to Ewy są stuknięte. Ale pomyślę. No dobrze, dawaj tego Ignaca. Czy wystarczy, jeśli Tymon do niego zadzwoni i powoła się na ciebie?

– Ignasia, proszę. On jest delikatny. Ten twój niech dzwoni spokojnie, Ignaś jest już przyzwyczajony, stale ktoś z telewizji do niego dzwoni w tej sprawie. Albo w innej. Słuchaj, a co za jedna ta jego żona? Wiesz coś o niej?

– Wiem i ty też wiesz. Niejaka Irena Radwanowicz.

– Ta larwa?! Boże, gdzie on miał rozum, jak się z nią żenił?

– Prawdopodobnie nie w głowie. Niemniej ożenił się, a teraz należy go z nią rozwieść jak najszybciej!

Czwartek, 14 grudnia

Krysia miała atak rozsądku.

– Wika, proponuję, żebyśmy zaangażowali przy Orkiestrze jeszcze jednego dziennikarza. Na wypadek, odpukać, gdyby tobie coś nie wyszło.

– Wszystko mi wyjdzie. Ale może i masz rację. Lalka? Ewka?

– Lalka nie, ona siedzi teraz po uszy w jakichś zwierzakach, bo złapała cykl do Warszawy i produkuje taśmowo. Może być Ewka, jeżeli wam się razem dobrze pracuje. Słuchaj, trzeba jechać do Świnoujścia, załatwiać ten okręt.

Wymyśliliśmy, że w Niechorzu można by postawić okręt wojenny przy najdłuższym pirsie. Teraz należało skłonić pana admirała do podesłania nam jakiegoś. Z żadnym admirałem jeszcze nie miałam do czynienia, ale zawsze musi być ten pierwszy raz.

Telefon do marynarki dostałam od nieocenionego Emanuela. Nusio, jak wiadomo, miał z admirałem dobre układy.

Umówiliśmy się na poniedziałek. Wiem, co zrobię. Pojadę tam już w sobotę albo nawet w piątek. A Kryśka niech przyjedzie z Ewą. Ewy samochodem.

Zadzwoniłam do Tymona. Trafiłam go w jakichś okolicznościach służbowych. Bardzo był oficjalny w tonie. Ja przeciwnie.

– Słyszę, że masz tam jakąś naradę w tle, dobrze mi się wydaje?

– Tak, ma pani rację, oczywiście.

– Zaraz się wyłączę, tylko powiedz mi, czy masz wolny weekend?

– Zdecydowanie tak.

– Ach, to świetnie po prostu. Ja muszę być w poniedziałek w Świnoujściu, może bym przyjechała wcześniej?

– To dobre wyjście z sytuacji. I kiedy oni chcą tam jechać?

– Sobota?

– Wolałbym to załatwić wcześniej.

– Piątek po południu?

– Siedemnaście, osiemnaście.

– Tęsknisz za mną?

– To oczywiste. Proszę kontynuować.

– To znaczy, mam ci powiedzieć, że cię kocham?

– Cieszę się, że się rozumiemy. Na pewno uda nam się to załatwić.

– Liczę na to, jak nie wiem co. No dobrze, nie męcz się, jutro porozmawiamy normalnie. Całuję cię…

– Jeżeli chodzi o mnie, to znacznie więcej. Proszę na mnie liczyć. Do zobaczenia.

Robi mi się słabo w kolanach na myśl o tym „znacznie więcej”. Poważna pani redaktorka zakochała się jak gęś!

Piątek, 15 grudnia

Po raz drugi zajechałam przed ten jego poniemiecki domek pod lasem. Tymon chyba wyglądał przez okno, bo od razu wyleciał na spotkanie.

– Wprowadź samochód do ogrodu. – Otworzył mi szeroko bramkę, jakoś się zmieściłam. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę że tu jesteś.

– Ja też. Czekaj, nie będziemy się ściskać na oczach ludzi.

– A co ci szkodzi, że na oczach? Zresztą gdzie ty widzisz ludzi?

– Łażą tu pod tym laskiem.

– To nie ludzie, to turyści.

– W grudniu? Turyści? Boże, Tymon, kocham cię jak wariatka! Chodźmy jak najszybciej do łóżka!

– Ja też cię kocham jak wariat. Słuchaj, nie możemy od razu do łóżka. Mam gościa.

– Jakiego gościa? Mnie masz, a nie żadnego gościa!

– Niestety, jest w domu moja żona.

Dopiero teraz zauważyłam srebrnego mercedesa zaparkowanego niedbale na ulicy.

– To ja nie wchodzę!

– Już przepadło. Zresztą ona wie, że przyjedziesz.

– Nie, co ty masz za pomysły… Zakładasz harem, ona i ja?

– Daj spokój. Wpadła tu niespodziewanie jakąś godzinę temu. Nawiasem mówiąc, ty też miałaś być godzinę temu.

– Mówiłeś „siedemnaście, osiemnaście”! Jest osiemnaście!

– No właśnie. A ona przyjechała siedemnaście. I zastała kolację przy świecach.

– Zeżarła moją kolację?

– Napoczęła. Trudno mi było wyrywać jej z gęby jedzenie.

– O, nie!

– Najgorzej, że nie powiedziała, po co przyjechała. Musiała mieć jakiś cel, ale kiedy zobaczyła, że czekam wyraźnie na kobietę, postanowiła być tajemnicza. Teraz siedzi i popija wino, co komplikuje sprawę o tyle, że nie będzie przecież prowadziła po alkoholu. Czeka na ciebie. To znaczy nie wie, że akurat na ciebie. Na tę kobietę, której istnienia się domyśliła.

– No to się ucieszy, jak mnie zobaczy. Ona mnie nienawidzi żywiołowo z wzajemnością, walczymy z sobą jak lwice od chwili, kiedy się poznałyśmy.

– Tak podejrzewałem, odkąd powiedziałaś, że ją znasz. No trudno, musimy stawić czoła hydrze, nie będziemy tak stali na tym zimnie. Bo ci jeszcze zaszkodzi. Chodź, raz kozie śmierć.

– Boisz się jej?

– Boję się, że wymyśli coś, co mi utrudni życie. No chodź już Wikuś.

Przybrałam postawę światowej damy i weszliśmy do domu. Do tej części, której nie znałam, bo przedtem Tymon przyjmował mnie w biurze.

Larwa siedziała sobie w pozie nader swobodnej na kanapie i żłopała wino, które Tymon przygotował dla mnie. Musiała już sporo wytrąbić, bo była w świetnym humorze.

– Aaaa, to pani! Dobry wieczór, pani Wiktorio! Wreszcie widzimy się na neutralnym terenie!

Jeżeli istniał na świecie teren nieneutralny, to dla mnie był to właśnie ten teren. Przynajmniej jeśli o nią chodzi.

Nie ruszyła tyłka z kanapy, co mnie ucieszyło, bo nie miałam ochoty podawać jej ręki. Larwa kontynuowała:

– Ciekawa byłam, dla kogo też Tymcio przygotował taką elegancką kolacyjkę… Można się było domyślić. Bezstronna dziennikarka, wyłącznie po stronie prawdy w słynnej aferze szprotkowej!

– Może pani trudno to będzie zrozumieć, ale jednak bezstronna – powiedziałam całkiem swobodnie, bo już się we mnie obudziła lwica i gotowa byłam walczyć z babą do upadłego.

Wyglądało na to, że tak właśnie będzie. Larwa oglądała mnie uważnie.

– Trudno mi to będzie zrozumieć – zgodziła się ze mną. – Który to miesiąc? Kiedy to Tymcio zostanie tatusiem? Miło wiedzieć, że ktoś wreszcie zgodził się urodzić mu to dziecko.

Tymon, na którego wolałam nie patrzeć, wziął mnie pod ramię.

– Nie musisz słuchać tego, co mówi ta dama – powiedział uprzejmie. Wyobrażam sobie, ile go kosztował ten obojętny ton. – Może chcesz się odświeżyć po podróży?

– Trafiony, zatopiony – zachichotała larwa. – Ale nie powinieneś zabierać pani stąd, bo będziemy rozmawiali o interesach.

– Wikuniu?

– Jeżeli pani ma do mnie jakieś interesy, to ja się odświeżę potem. Nie przejmuj się mną, Tymonie. Masz jakąś herbatę pod ręką?

– Mam, oczywiście. Rozgość się. Już ci robię.

Zostawił nas i poszedł do kuchni. Spojrzałam na larwę, która gmerała widelcem w resztkach mojej kolacji. Albo była z niej fleja, co się zowie, albo specjalnie rozgrzebała wszystko na stole. Albo jedno i drugie.

– Może się pani poczęstuje łososiem?

Wbiła widelec w plaster wędzonego łososia i wyciągnęła go w moją stronę.

– Dziękuję – powiedziałam. – Poczekam, aż Tymon będzie mógł mi towarzyszyć. Zaplanowaliśmy wspólną kolację.

– Świetnie. To będzie kolacja we troje. Na pewno pani rozumie, że nie mogę prowadzić po alkoholu… Poza tym to wciąż jest mój dom… nawet jeśli Tymon mówił pani co innego. O, jest herbatka. Ależ ten Tymcio szybki.

– Dziękuję. Nie słodzę, nie szukaj cukru.

– Taka zażyłość i jeszcze Tymcio nie wie, czy pani słodzi czy nie?

Rzuciłam Tymonowi ostrzegawcze spojrzenie. Ta baba to była żmija i zamierzała kąsać, gdzie popadnie. Ale ja się uodporniłam. Nic mi nie zrobi. Nie należy dać się sprowokować.

Tymon zrozumiał i uśmiechnął się do mnie.

– A wiesz – powiedział do swojej, niestety, żony – Wika ma fanaberie. Raz słodzi, raz nie, nigdy nie wiem, czy dawać jej ten cukier… Ale wspomniałaś coś o interesach?

– Musimy dzisiaj? Może zaprosimy panią na tę kolację, potem pani się prześpi w salonie, a rano porozmawiamy.

– Posłuchaj, Irena – powiedział Tymon podejrzanie łagodnie. – Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Albo teraz mi powiesz, o co ci chodzi, albo już nie będziesz miała okazji.

– A co, wyniesiesz się?

– Oczywiście. Nie sądzisz chyba, że będziemy tu sobie mieszkali pod jednym dachem we trójkę. Wiktoria wypije herbatę i zabieram ją stąd, bo widzę, że ty zostajesz. No więc powtarzam: albo mówisz teraz, albo już nigdy się nie dowiem, po co przyjechałaś.

38
{"b":"87899","o":1}