– Ja się nie poddaję, ale one się sączą jak jad do ucha. Słucham mimo woli i się denerwuję z tego powodu. Więc wymyśliłam taki bajer mały, żeby one zaczęły mówić o czym innym.
– No i zaczęły – westchnął z kolei doktor Kapuściński. – i teraz my nie możemy spokojnie pracować. Niech pani coś wymyśli, żeby dały nam spokój, bo zwariujemy wszyscy i nie będziemy mogli pań skutecznie leczyć.
– A nie prościej byłoby im powiedzieć, że gadałam głupoty i że żaden zbuk nie istnieje?
– A jak pani myśli, co im mówimy od samego początku? Tylko że one nie chcą wierzyć. Uważają, że ukrywamy przed nimi mnóstwo ciekawych rzeczy.
– Może by się pani przyznała, że to wszystko pic? – zaproponowała pani profesor.
– Zabiją mnie.
– Ale od nas się odczepią!
Zapadło milczenie tchnące bezradnością.
– Pani Wiktorio – powiedział rzewnie doktor Kapuściński – pani musi…
Zastanowiłam się. Nagle zarysowała się przede mną możliwość osiągnięcia realnej korzyści.
– No więc – powiedziałam chytrze – ja bym mogła spróbować, ale państwo sobie zdają sprawę, że jeśli się przyznam, że zrobiłam z nich idiotki, to już życia z nimi nie będę miała.
Medyczne gremium spojrzało po sobie.
– Chyba rozumiem – rzekła inteligentna pani profesor. – Doktorze, czy mi się zdaje, czy mamy wolną jedynkę?
– Jedynek to u nas w ogóle nie ma – odrzekł doktor Kapuściński – ale mamy jedną taką strasznie ciasną dwójkę, to po prostu byłby wstyd, gdybyśmy położyli tam dwie osoby… Ściśle mówiąc, one tam właśnie leżą, ale moglibyśmy te dwie panie przenieść do takiej przestronniejszej dwójki, a tę ciasną poświęcić dla sprawy.
– Bardzo dobrze – pochwaliła pani profesor. – Strasznie pan to zachachmęcił, ale już wszystko wiem. Proszę powiedzieć od działowej, żeby zrobiła co trzeba. Co pani na to? – zwróciła się do mnie.
– Jestem gotowa położyć głowę pod topór. – Byłam zachwycona. – Państwo sobie życzą dziś czy jutro?
– Natychmiast – odpowiedzieli jednym głosem pani profesor i jej zastępca. – Już!
Od dwóch godzin mam do dyspozycji pokój. Mały jak dla dwóch osób, dla mnie jednej wymarzony. Urządziłam się wygodnie i mogę leżeć dowolnie długo.
W twoim towarzystwie, dzidzia! Bez żadnych czarnowidzek! Będzie nam razem świetnie po prostu, będziemy słuchać Beethovena (pogodnych kawałków) i oglądać wszystkie polityczne programy, jak również spokojnie pisać, czytać, telefonować. I spać!
Oraz zastanawiać się nad życiem, ma się rozumieć.
Brydzia, Edzia i Violetka przyjęły to, co im powiedziałam, dość spokojnie.
Chyba teraz uważają, że powiedziałam prawdę, ale lekarze mnie namówili za pomocą pojedynczego pokoju, żebym skłamała, że skłamałam…
Jest cudnie.
Rodzina mnie nawiedziła, przynieśli pełno różnych rzeczy do jedzenia. Rodzina zawsze uważa, że człowiek szczęśliwy to człowiek nażarty.
Lodówkę mam za oknem, jest minus, nie zaśmierdnie się.
Tymon dzwonił, zapowiedział się na jutro.
Dzidzia mnie kopnęła. Był to kop zdecydowanie męski. Mówiłam, że facecik.
Własny pokój daje również pewne możliwości w kontaktach z ukochanym mężczyzną. Nie są to możliwości nieograniczone, zważywszy, że to jednak pokój szpitalny, a nie hotelowy, ale lepszy rydz niż nic.
Tymon jakiś zmęczony. Mówi, że musi teraz sporo pracować, żeby chociaż częściowo odkuć się za te stracone na szprotkach pieniądze. Zaplanował sobie jakieś wyjazdy do Danii, do Warszawy, po sądach będzie się włóczył. Przecież pozakładał te sprawy o zniesławienie. I będzie się rozwodził – znowu sąd.
Przyglądałam mu się, kiedy tak stał w oknie i się zamyślał ze wzrokiem wbitym w rachityczną sosenkę na placu.
Może nie wiem, czy chcę za niego wyjść, ale wiem na pewno że go kocham.
Nie chciało mi się nawet myśleć przez ostatnie kilka dni. Fronty atmosferyczne przelatują w tę i nazad, a ja od tego mam niechęć do życia. Większość czasu przespałam, jak świstak.
Nawiedziły mnie Krysia z Ewką i Lalką Manowską. W braku własnych przeżyć (co może przeżywać istota uziemiona w łóżku?), rzuciłam się na przeżycia Ewci.
Nowo nawiązany stary romans Ewy z Maksiem von und zu kwitnie. Moja przyjaciółka zabrała wspaniałego komandora na bal charytatywny i pobiła wszystkie panie na głowę: żadna nie miała takiego partnera.
Olśniewający Maksio uroki ciskał na prawo i lewo, tańczył jak szatan, pił jak gąbka, w ogóle się nie zanietrzeźwiał, humorem tryskał, każda baba w jego towarzystwie natychmiast czuła się jak dama z fraucymeru cesarzowej Sisi!
– Najbardziej wpadł w oko – opowiadała chichocząc Ewcia – pani prezes klubu biznesowego, wiesz, tej, co ma hurtownię glazury i terakoty. Oka od niego nie mogła oderwać, zostawiła swojego męża gdzieś w kącie i tylko leciała na Maksia. A Maksio, dyplomata, rączki całował, walca zatańczył i pogonił do innych. Maksio nie jest detalista, Maksio jest hurtownik… A żebyś wiedziała, jak znakomicie dzięki niemu wypadła licytacja!
– Przebijał?
– Przebijał… tylko niczego w końcu nie kupił. Ale jak zaczynał windować cenę, to natychmiast panowie mężowie tych wszystkich królowych terakoty unosili się honorem i przebijali jeszcze wyżej.
Wtedy Maksio stopował, a oni zostawali z jakąś potworną sumą do zapłacenia. Wiesz, ja mam wrażenie, że mój Maksio tak na prawdę wcale nie ma pieniędzy. Ma za to inne talenta i tak to sobie ładnie rekompensuje.
– Po balu sobie też rekompensował?
– Jasne. Bardzo przyjemny z niego komandor… po balu.
– Ty, Ewa, a może byś się za niego jednak wydała?
– Nie ma takiej możliwości. Ja jestem dla niego za biedna. Za mało zarabiam. Jemu jest potrzebna taka królowa terakoty i glazury. Ona mu da pieniądze, on ją nauczy dobrych manier i tańczyć mazura… Wiesz, znowu się tańczy mazura na niektórych balach… zgroza, jak to wygląda! I będzie glazura tańczyć mazura z cudnym Maksiem w pierwszej czwórce… z jakimiś królami przecierów do kompletu. Po prostu miodzio, jak mówią nasi młodsi koledzy.
– Ja też tak mówię – wtrąciłam.
– No bo ty też jesteś młodsza. Ode mnie. Od Lalki jeszcze bardziej. Nawiasem mówiąc, umówiłam się z Maksiem na najbliższy weekend. Zabieram go na premierę do opery, taką bardzo uroczystą, a potem pójdziemy sobie do mnie.
– A w niedzielę Maksio zaprosi cię na obiadzik do Radissona…
– Zapomnij. W niedzielę zamówimy pizzę do domu.
– Ewa – odezwała się słuchająca dotąd głównie Lalka – a ten twój Maksio nie ma jakiegoś znajomego na wydaniu? Może jakiś kontradmirał albo co. Moje dzieci zdają w tym roku maturę i jak pojadą na studia, bo oboje nie chcą w Szczecinie, to ja zostanę tu za sierotkę.
– Zapytam – obiecała Ewa. – Ale ja bym sobie nie robiła specjalnych nadziei, tacy ładni komandorzy przeważnie mają ładne żony. To tylko Maksio jest egzemplarz nie z tej ziemi.
Życie przez telefon. Ot co.
Oraz uzupełnianie lektur. Mam szansę jeszcze przeczytać mnóstwo rzeczy, których nie miałam czasu przeczytać do tej pory. Już mi się ustabilizowały nastroje i nie muszę czytać po raz ósmy pani Musierowicz, którą mam na stresy. Zaczęłam „Buddenbroków”, a poza tym jestem już w połowie „Pachnidła”.