Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Poczytaj sobie, to będziesz wiedziała, jak ma się zachowywać heroina romansu.

– A na co mnie to? Czy ja jestem heroina?

– Nie, ale romansu. Wprawdzie żadna z nich nie była w szóstym miesiącu ciąży, ale nie szkodzi. Ucz się od starszych, koleżanko. Będziesz miała jak znalazł, kiedy już schudniesz.

– Kiedy schudnę, to będę myślała o karmieniu, przewijaniu i kolorze kupki.

– Fuj. Nie martw się, to podobno szybko mija. Wychodzisz za Tymona?

– Jeszcze nie wiem. Dawno się nie oświadczał.

– Jak się oświadczy jeszcze raz, to go łap. Tylko mu powiedz że musi ci wynająć niańcię.

– A jak tam twoje życie uczuciowe?

– Kwitnie. Słuchaj – Ewcia przewróciła oczami – Maksio u mnie był!

– Ohoho!

– Jak najbardziej.

– Włączyłaś go w poczet narzeczonych?

– Przypominam ci, że on był pierwszy! Wszyscy następni byli po nim.

– Wydawało mi się, że ty ich masz nie po kolei, ale, jakby to powiedzieć… symultanicznie.

– Bardzo dobre określenie. Muszę mieć kilku, bo oni reprezentują różne specjalności. Mówiłam ci już kiedyś. Jeden do dużych wyjść, jeden do małych, jeden do niezobowiązujących wycieczek w plener, jeden do brydża i tak dalej.

– A Stefan?

– Stefan jest do miłości.

– Tamci nie?

– Skądże. Tylko jednego czasem przyjmuję w celach erotycznych, ale niezbyt często. Zauważ, że Stefan ma daleko. Przyjeżdża z Warszawy. Nie zawsze może. Czasem jedzie z żoną i dziećmi na wakacje. Rozumiesz, jak to jest.

– Rozumiem. A do czego ci będzie Maksio?

– Maksio… też do miłości. Maksio jest chyba lepszy od Stefanka. Sama widziałaś, jaki piękny. Dobrze wychowany. Sympatyczny. Namiętny. Z gestem. No i rozwiedziony.

– Chcesz się za niego wydać?!

– Coś ty! Żeby mnie odstawił od piersi całej reszcie? Zresztą on się chyba też nie pali, bo po dwóch żonach zażywa wreszcie wolności i bardzo mu się to podoba. Żebyś ty widziała, jakie miał u mnie entrée! Przy domofonie przycisnął oba dzwonki, mój i tej mojej sąsiadki, która mieszka obok mnie, więc obie mu otworzyłyśmy te nasze wspólne drzwi. Maksio wszedł krokiem defiladowym, odsunął pańskim gestem panią Kropowiak, bo wyleciała na korytarz, dobrze, że jej nie dał dwóch złotych! Może dlatego, że nie miał ręki, bo w jednej trzymał bukiet storczyków, wielki jak wieniec dożynkowy w pegeerze, a w drugiej bombonierkę niewiele mniejszą…

– W mundurze był?

– A jak! W pełnej gali! Pani Kropowiak o mało nie zemdlała z zachwytu!

– I co dalej?

– Dalej jak najwspanialej, moja droga, jak powiadał pan Brzechwa. Znasz „Kota w butach”?

– A co ma do tego „Kot w butach”?

– Maksio jest taki trochę kot w butach. I to z ostrogami. I szabelką lubi wywijać.

– To bardzo reprezentacyjny narzeczony…

– Szalenie. Będę mogła go zabierać na największe wyjścia, bale i bankiety, na których nawet Ignaś nie był dostatecznie majestatyczny. Na dniach jest bal stowarzyszeń. Dyrektorzy banków będą na sam jego widok czuli przypływ gotówki. Maksio zrobi furorę, zobaczysz.

– A jak go pogodzisz ze Stefankiem? Czy może era Stefanka się skończyła?

– W żadnym wypadku. Dlaczego miałabym rezygnować ze Stefanka, który mnie kocha prawdziwą miłością?

– Zrobisz im grafik?!

– Niezła myśl. Ale oni obaj pracują nieregularnie. Będę musiała po prostu pilnować ich obu, żeby nie nastąpiło zetknięcie na wrażliwym terenie. Słuchaj, à propos moich narzeczonych, a w szczególności wymienionego wyżej Ignasia Ignatowicza, czy twój Tymon poczynił już kroki, które miał poczynić?

– Nie mam pojęcia. Może i poczynił, ale ja go przecież nie spytam, czy się rozwodzi, skoro nie wiem, czy chcę za niego wyjść czy nie. Ze wskazaniem na nie…

– Jednak nie?

– Wiesz, po tej Orkiestrze uświadomiłam sobie, że nie umiała bym z tego zrezygnować. Oczywiście, teraz przez jakiś czas będę wyłączona, bo się będę zajmowała synkiem albo córeczką… ale potem są żłobki, a może wynajmę niańcię albo będę pracowała z doskoku. Sama rozumiesz. Ze Świnoujścia nie mogłabym trzymać ręki na pulsie, a wtedy bardzo łatwo odpaść. Zwłaszcza w tej nieciekawej sytuacji, jaka się ostatnio wytworzyła.

– Rozumiem. W końcu możesz pójść moim śladem, wykorzystać mój sprawdzony patent i przyznać Tymonowi status narzeczonego.

– Teoretycznie mogę, ale, widzisz, ja jestem, w przeciwieństwie do ciebie, monogamiczna.

– A kto ci każe od razu być poli? Ja mam duże potrzeby w tym zakresie, a ty możesz sobie mieć jednego Tymona. Na zapleczu.

– Nie wiem, czy ja go chcę mieć na zapleczu.

– To miej go od frontu, tylko się, na miłość boską, zdecyduj się na coś!

Tymon przyjechał zaraz po obiedzie.

Najpierw, prawidłowo, pomartwił się trochę o moje zdrowie i o zdrowie potomka. Powiedziałam mu, że w tej sprawie myślę pozytywnie i moi przyjaciele też mają myśleć pozytywnie, bo te wszystkie pozytywne myśli się ładnie skumulują i dadzą pozytywny rezultat. Obiecał, że będzie tak właśnie myślał. A potem zdradził, że przed południem miał niesłychanie ważne spotkanie. Z Ignasiem Ignatowiczem mianowicie. I jeszcze z jednym prawnikiem, adwokatem, niejakim Gawrońskim, zapewne też figurującym w obszernym notesie Ewy. Niestety, panowie byli stroskani. Dane, które otrzymali od Tymona telefonicznie jakiś czas temu, skłaniały ich do przypuszczenia, że proces będzie trudny i długi. Omówili teraz wszystko dokładnie w cztery oczy, to jest w sześcioro oczu i sytuacja im się wykrystalizowała.

Nie będzie łatwo z panią Ireną.

Oczywiście, sprawę założy się natychmiast, jak najbardziej po znajomości, wszystko po to, żeby Ewunia była zadowolona, że się jej przyjaciół dobrze traktuje. Natomiast niedobrze jest, że pan Wojtyński był nieprzewidujący. Nie szukał świadków, sprawy z panią Radwanowicz załatwiał w cztery oczy, nikomu postronnemu się specjalnie nie zwierzając.

Bo jak teraz udowodnimy trwały rozpad pożycia? Przecież pani Radwanowicz może wymyślić – i zapewne to zrobi – dowolną ilość rzewnych historyjek, jak to przyjeżdżała i pożycie ulegało, powiedzmy: wznowieniu. Po czym nawet odjeżdżała, ale wciąż w tym Szczecinie tęskniła do małżonka. A dlaczego tęskniła? Bo kochała.

Kochała! Zapewne dzwoniła codziennie, żeby się dowiedzieć, jak mu się spało i co zjadł na śniadanie.

No tak, to rzeczywiście nie będzie łatwo. Ani, zapewne, szybko.

Przyszło mi do głowy, że może byłoby szybciej, gdybyśmy wykorzystali twórczo koncepcję pani Ireny, że moje dziecko jest dzieckiem Tymona. Ale jednocześnie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego on sam na to nie wpadł? A jeżeli wpadł, to dlaczego mi, nie powiedział, że wpadł?

Z drugiej strony, jeżeli tak powiemy, to będzie chyba automatycznie oznaczało moją zgodę na to małżeństwo.

Och, och, znowu nie wiem, co zrobić!

No więc na razie nie zrobiłam nic.

Poniedziałek, 15 stycznia

Leżenie w szpitalu jest nudne.

Wtorek, 16 stycznia

Leżenie w szpitalu jest strasznie nudne.

Środa, 17 stycznia

Leżenie w szpitalu jest strrrrrrasznie nudne!

Czwartek, 18 stycznia

Leżenie w szpitalu jest potwornie nudne…

Piątek, 19 stycznia

Leżenie w szpitalu nie jest nudne.

Na obchodzie po śniadaniu pani profesor powiedziała:

– Pani redaktor, za jakąś godzinę chciałam panią prosić do siebie, do gabinetu.

– Coś gorzej? – wystraszyłam się.

– Nie, nie, proszę się nie martwić. Ale chciałam omówić z panią pewną sprawę.

Jak tylko zamknęły się drzwi za „białym obłokiem kompetencji” (nie pamiętam, kto tak powiedział, ale ładnie), moje trzy współlokatorki zaczęły snuć przypuszczenia.

– Ja bym im nie wierzyła. – Pani Violetta pokręciła głową. – Zawsze tak mówią: nic, nic, a potem się dopiero okazuje!

– Pewnie wyniki złe pani miała – westchnęła pani Edzia.

– Może coś z dzieckiem! – Pani Brygida przewróciła oczami. – Pierwsza ciąża w tym wieku!

– Mówiłam, że downiak – ucieszyła się pani Edzia.

Policzyłam do stu i powiedziałam:

– A tam się już zaczęła „Wielka miłość donny Cataliny”.

– Och – jęknęły jednogłośnie i runęły do telewizora. A ja się całą godzinę denerwowałam okropnie.

W gabinecie pani profesor był istny zjazd lekarzy specjalistów. Cała obsada lekarska oddziału. Siedzieli i gapili się na mnie. Postanowiłam być dzielna.

– Pani profesor – powiedziałam z determinacją. – Ja już jestem duża dziewczynka i proszę mi nie opowiadać bajeczek o żelaznym wilku.

Pani profesor popatrzyła na mnie, jakbym spadła z księżyca.

– Coś ze mną, czy coś z dzieckiem?

– Ach, prawda. Przecież mówiłam pani, że nic takiego. Na prawdę nic takiego!

Trochę mi ulżyło, ale nie do końca, nie do końca!

– A to znakomite zebranie? Państwo chcą mnie o czymś poinformować?

– Pani Wiktorio – zagadnął mnie, cedząc słowa przez zęby, zastępca ordynatora, bardzo uroczy pan doktor Kapuściński, figlarnie przez moje kobietki zwany Bigosikiem. – Co to takiego jest zbuk?

– Zgniłe jajo – odpowiedziałam mechanicznie i nagle zrozumiałam. – O kurczę blade!

– No właśnie – westchnęła pani profesor. – Kurczę jak najbardziej blade.

– Rozumiem, że któraś z moich współlokatorek zażądała udziału w programie naukowym?

– Wszystkie trzy, proszę pani.

– Oj oj oj… a próbowały dać łapówkę?

– Łapówkę na razie tylko jedna. To znaczy mąż jednej. Chyba był w kłopocie, bo nie wiedział, ile zaproponować za taki ekskluzywny program badawczy… jak pani to nazwała?

– Nie pamiętam dokładnie. Coś tam badawczo-udoskonalające. Żeby myślały, że mam gwarancję na zdrowe dziecko. Bo wiecie państwo, one kochały po prostu denerwować mnie i siebie zresztą też takimi przypuszczeniami, że na przykład urodzimy uszkodzone dzieci albo nie urodzimy ich wcale, albo one będą martwe i tak dalej. Jeśli urodzę downa, to się wtedy będę martwiła, ale na razie, mam nadzieję, nic na to nie wskazuje, prawda?

– Prawda. Po co pani się poddaje takim idiotycznym sugestiom?

53
{"b":"87899","o":1}