Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zadzwoniłabym do kolegi, że się spóźnię, ale, jak na złość, torbę z komórką cisnęłam bezmyślnie na tylne siedzenie i nie mogłam jej dosięgnąć, a wysiadać mi się nie chciało.

Dwadzieścia minut spóźnienia! Mateusz mnie zabije, chociaż z natury jest tolerancyjnym człowiekiem.

Dopadłam zziajana drzwi montażowni – i pocałowałam klamkę.

Ulżyło mi. Mateusza jeszcze nie ma.

Nagle coś mnie tknęło. A jeżeli jest w palarni?

Poleciałam do śmierdzącego pomieszczenia koło schodów. Mateusza nie było.

A może był, obraził się i sobie poszedł?

Niemożliwe.

Pewnie, że niemożliwe. Na końcu długiego korytarza zobaczyłam wysoką sylwetkę, zmierzającą ku mnie wielkimi krokami.

– Wikuś, strasznie cię przepraszam, zaspałem. Długo czekasz?

Korciło mnie, żeby powiedzieć, że od ósmej, ale jednak uczciwość zwyciężyła.

– Dopiero przyszłam. Nie przejmuj się. A mamy jakiegoś komputerowca do napisów?

– Pewnie mamy. Tylko nie wiadomo, gdzie sobie poszedł. Znajdziemy kogoś.

Weszliśmy do montażowni. Rzuciłam się do otwierania okien, a Mateusz leniwie zaczął włączać urządzenia.

– Od czego zaczniemy? – zapytał, prztykając kolejnymi guziczkami.

– Od kawy. Ja szybko zrobię, a ty poprzewijaj kasety.

Byliśmy w połowie przeglądania i spisywania materiału roboczego, kiedy drzwi pomieszczenia otworzyły się z hukiem i stanął w nich Pawełek.

– Cześć, ranne ptaszki. Jak się czujesz, Wiciu?

Pytanie było na tyle nietypowe, że zainteresowało Mateusza.

– Coś ci jest?

– Nie, nic mi nie jest. W każdym razie to nie choroba.

– Wiktoria będzie miała dziecko – poinformował radośnie mój ulubiony operator. – Tylko nie chce powiedzieć, z kim. To nie twoje przypadkiem?

– Nie wydaje mi się. Ja osobiście nie robiłem nic w tym kierunku – oświadczył niewzruszony Mateusz. – Swoją drogą, gratulacje, Wika. Nic nie mówiłaś.

– Nie mówiłam, bo nie wiedziałam. Wczoraj się dowiedziałam.

– A kiedy je będziesz miała? Jakoś na dniach?

– A gdzie tam, za siedem miesięcy dopiero. Zdążymy jeszcze dużo programów położyć.

– I nie masz do niego tatusia? Ja się mogę z tobą ożenić, jakbyś chciała.

– Kochany jesteś, naprawdę. A co na to twoja żona?

– Zrozumie, jak jej wytłumaczymy. Chyba że mnie nie chcesz.

– Nie, dziękuję. Czarni faceci nie są w moim typie. Ty leć dalej z tymi obrazkami, bo czas ucieka.

– Oglądacie? – zainteresował się Pawełek. – No i jak?

– Bardzo ładnie – powiedziałam.

– Zupełna chała – powiedział jednocześnie Mateusz.

Pawełek przez chwilę stał zdezorientowany, ale jednak zorientował się po naszych minach, że wszystko jest w porządku.

– Oglądacie po kolei? Widzieliście już tego gościa ze sztalugami? O, chyba zaraz będzie, po tych przebitkach z laseczkami. Jest! Patrzcie, no i co?

Na kilku ekranach przed naszymi oczami pojawił się obraz jak z Rembrandta: malarz przed sztalugami z rozpiętym płótnem, misternie przez Pawła oświetlony, tak że z półcienia wyłaniały się tylko jego ręce i twarz, no i ten obraz, który malował, kutry rybackie wychodzące w morze na tle świnoujskiego wiatraka. W tonacji buroniebieskiej.

Pawełek promieniał.

– Nie wiedziałem, czy mi to wyjdzie, ale myślałem, że powinno. No i wyszło! – cieszył się jak dziecko.

– Jeżeli myślisz, że z tego powodu ktoś ci podniesie wycenę choćby o dziesięć groszy, to się mylisz – rzekł cyniczny Mateusz.

– A jeżeli ty myślisz, że za twój genialny montaż i te wszystkie figle-migle, które tu zaraz będziemy robili, ktoś ci podniesie wycenę choćby o grosz, to też się mylisz – powiedziałam stanowczo.

– A jeżeli ty myślisz, że za te wszystkie twoje pomysły realizacyjne ktoś ci podniesie wycenę o pół grosza, to też jesteś w błędzie – dopowiedział Paweł.

– Jednym słowem, cholerni hobbyści – podsumował ponuro Mateusz i wróciliśmy do pracy.

Bardzo dobrze się złożyło, że po drugiej kawie Mateusz obudził się na dobre i zaczął myśleć zamiast mnie, bo wciąż mnie absorbował temat dubeltowego tatusia i nie mogłam całej uwagi poświęcić pracy.

Plansze wgrywaliśmy o piętnastej.

O siedemnastej trzydzieści przewidziana była emisja. Zabrałam kasetę z materiałem i zaniosłam kolegom, żeby w stosownej porze mieli co wypuścić na antenę.

Po czym udałam się do mojego producenta.

Producent, Henio, był, owszem, obecny, chociaż już szykował się do odlotu.

– Heniu, słuchaj – powiedziałam – ja muszę jechać do Warszawy.

– To jedź sobie – odrzekł Henio uprzejmie.

– Pojadę, tylko chcę, żebyś wiedział, że jadę w sprawie naszego cyklu. I jakby co, masz tak zeznawać. Że uzgadniam szczegóły zmian realizacyjnych z redakcją warszawską.

– Dobrze, proszę bardzo. A po co jedziesz?

– Po coś innego. Tak naprawdę prywatnie. Ale potrzebna mi jest delegacja.

– Szczęśliwej podróży.

Zabrał teczkę i poszedł sobie.

Wróciłam do swojej redakcji i wykręciłam numer telefonu. Ostatecznie, raz kozie śmierć.

– Redakcja reportaży. – Pani w słuchawce miała rekordowo nieuprzejmy głos. Może u nich też padało.

– Szczecin, Wiktoria Sokołowska. Z redaktorem Górskim poproszę.

– Nie ma.

– Proszę mu przekazać, że dzwoniłam, dobrze?

– Dobrze. Kto taki?… Chwileczkę – właśnie wszedł.

Uff! A ja już odetchnęłam!

– Halo, Górski, słucham. – Aksamitny baryton, psiakrew.

– Cześć, Staszku – powiedziałam beztrosko – Wiktoria do ciebie mówi.

– Ach, Wiktoria – ucieszył się; nie wiem, czy nie fałszywie. – Gdzie jesteś?

– Jeszcze w Szczecinie. Ale jutro albo pojutrze będę w Warszawie. Zapraszasz na kawę?

– Oczywiście. Przyjeżdżasz służbowo czy prywatnie?

– Jasne, że służbowo. Mam sprawy w edukacyjnej i zaraz będę wracała.

– No to wpadnij do mnie do redakcji. W końcu jutro czy pojutrze?

No właśnie. Czy ja wytrzymam do pojutrza?

– Jutro. Koło południa. Przyjeżdżam Intercity, to koło jedenastej jestem na Centralnym, wpadnę, jak dojadę na Woronicza.

– Będę czekał – zaszemrał czule; pewnie ta nieuprzejma baba już wyszła. – Całuję cię mocno, przyjeżdżaj…

Napisałam jeszcze e-maila do Krysi, z prośbą, żeby mi załatwiła tę delegację w sprawie uzgodnień programowych co do cyklu o Morzu Bałtyckim – i padłam na fotel.

Co ja mu powiem?

„Kochany Staszku, wiesz, jestem w ciąży. Niewykluczone, że z tobą. Cieszysz się? Bo ja bym wolała, żeby to był ten drugi, jakoś bardziej mi się podobał. Ale i ciebie przyjmę z godnością. Tylko jak my to rozstrzygniemy? I co na to powie twoja żona – która to, druga czy trzecia? I z którą masz tych dwoje dzieci, z obecną czy z jakąś poprzednią? Czy powiesz im, że mają przyrodniego braciszka? Albo siostrzyczkę… A czy masz jakieś preferencje co do imienia? Po tatusiu to by było zbyt proste, ale może być – i dla dziewczynki, i dla chłopca…”.

Co za idiotyzmy wymyślam, zamiast iść do domu, porządnie się wyspać i ładnie jutro wyglądać…

W domu życie rodzinne kwitło.

Jakoś nie chciało mi się dotąd wyprowadzać od mamusi i tatusia, zwłaszcza, że moje mieszkanie na piętrze obszernej poniemieckiej willi na Pogodnie miało oprócz wewnętrznych schodów osobne wejście i wszelkie wygody. Jedyną jego wadą była niemożność utrzymania prywatnego życia całkiem na boku. Inna sprawa, że nie zawsze mi na tym zależało, a rodzinę swoją lubiłam. I kiedy tylko chciało mi się do człowieka, zawsze mogłam zejść na parter, skorzystać z obficie zaopatrzonej spiżarni, pokłócić się z mamusią na temat życia reportera telewizyjnego, napić z tatusiem koniaczku, zagrać z nim w szachy albo z siostrzeńcem w pokera, pogadać z siostrą o polityce lub ze szwagrem posłuchać naszej ukochanej muzyki irlandzkiej. Albo szkockiej. Ogólnie – celtyckiej.

I tym razem wypatrzył mnie z daleka. Wychylił się przez okno i zawołał:

– Chodź no tu, mam nową płytę, posłuchasz, jakie to genialne.

Nie bardzo mi się chciało słuchać czegokolwiek, ale pomyślałam, że może nie warto zaszywać się u siebie, z wieloma głupimi myślami do towarzystwa. I tak nie mogę w tej chwili niczego postanowić, dopóki nie zdobędę pewności co do osoby. Jeśli zaś będę tak rozpatrywała milion możliwych sytuacji, to zwariuję.

Krzysio, mój szwagier, rozwalał się w fotelu w pokoju swojego syna a mojego siostrzeńca Bartka. Bartek w wieku lat siedemnastu był już doświadczonym radiowcem i dysponował znakomitym sprzętem dźwiękowym, który kupił sobie za pieniądze zarobione w rozgłośni. Jego ojciec z upodobaniem używał tego sprzętu, co spotykało się z cichą dezaprobatą właściciela. Zwłaszcza kiedy przez pomyłkę rozprogramował mu całe ustrojstwo, nastawione na nagranie konkretnej audycji muzycznej. Jakoś tam się jednak dogadywali.

– Zobacz, co dostałem – pochwalił się Krzyś i zapuścił jakąś niesłychanie intensywną muzykę. Miała ona, niewątpliwie, celtycki charakter, ale jak na moje gusta i dzisiejszy nastrój była zbyt agresywna.

Posłuchałam chwilkę.

– I to ci się podoba, Krzysiu? – zapytałam zgryźliwie. – Te parapety w tle? Ta wściekła perkusja? Ten wyjec?

– Jasne – rozpromienił się mój szwagier. – Wszystko mi się podoba. A co nazywasz parapetami?

– No, te instrumenty klawiszowe, bardzo elektroniczne.

– Ale one robią wspaniałe tło! A ten wyjec jest po prostu genialny! Genialny! Całkiem dziki. Dziki Celt! Dziki Bretończyk!

– Nie żaden dziki, tylko ma fatalną dykcję.

– Ale co za ekspresja! Posłuchaj uważnie. A swoją drogą, po jakiemu on śpiewa? Chyba to jest gaelic…

– Moim zdaniem to jest niechlujny francuski.

– Ależ ty jesteś dziś na nie! Naprawdę ci się nie podoba?

– Naprawdę. Chyba pójdę do siebie.

W tym momencie w drzwiach pojawiła się mama.

– Wikuś, twój materiał właśnie leciał, bardzo ładny. Ty to wczoraj kręciłaś?

– Tak, mamciu. I dlatego tak późno wróciłam. I dlatego jestem dzisiaj zmęczona jak jasny gwint. Opuszczam was. Nie nęć mnie kolacją, bo mnie nie interesuje. Żegnam was, rodzino. Aha, jutro rano jadę do Warszawy. Wrócę prawdopodobnie pojutrze rano. Albo coś w tym rodzaju.

6
{"b":"87899","o":1}