Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dalej wszystko odbywało się według planu. Paweł z kamerą na ramieniu szalał zapewne z uciechy, bo miał niezwykle malownicze obrazki. Z boku wyglądało to dosyć pociesznie, bowiem cały czas musiał pamiętać o długości kabla, którym jego kamera spięta była z mikserem dźwięku. Mikser zwisał z ramienia Bereta, ten zaś stał w niewzruszonej pozie koło głośnika, z którego nagrywał przemówienie prezydenta do artystów. Paweł miotał się w prawo i lewo, a Marek ganiał za nim, podtrzymując kabel nad głowami zebranych jak welon nad głową panny młodej.

Cały happening udał się doskonale, tylko początkowo goście trochę kasłali z powodu działalności maszyn do zadymiania. Kiedy już wszystko się skończyło i podano szampana, zrobiliśmy kilka setek, czyli rozmów niezbędnych do wyjaśnienia widzom, o co chodzi. No i przede wszystkim ten obiecany wywiad z prezydentem, który zadeklarował uroczyście, że „oddaje artystom bunkry w dziedziczne władanie”. Miałam nadzieję, że Emanuel będzie zadowolony. I że artyści w najbliższej przyszłości wyduszą z Rybczyka potwierdzenie tych deklaracji na papierze.

– Bądź spokojna – powiedział Niunio przy kieliszku szampana. – Wydusimy. Umówił się z nami na pojutrze, a do pojutrza chyba go jeszcze nie posuną…

– A co, chcą go posunąć?

– Od dawna. Kiedy ty byłaś u nas ostatnio?

– Jakieś sto lat temu. Rzeczywiście, słyszałam, że robi jakieś głupie rzeczy, ale za to ma bardzo mocne oparcie w Radzie Miejskiej…

– Oparcie! Sterroryzował wszystkich, boją się go jak ognia. Ale prędzej czy później znajdą na niego haka. Najpóźniej przy końcu roku, kiedy okaże się, co zrobił z miejskimi pieniędzmi.

– Co takiego zrobił?

– Między innymi finansuje swoją parszywą gazetkę, ale nie tylko. Czekaj, to nie miejsce i nie czas na takie rozmowy, przyjedź tu kiedyś, to ci dużo ciekawych rzeczy opowiemy.

– Nusiu, a powiedz jeszcze, wracając do twojej imprezy, skąd wytrzasnąłeś takich komandosów? I te wszystkie dymy, i ognie – pirotechnika była jak w Hollywoodzie!

– Aaa, to pan admirał nam dał. I chłopaków zdolnych, i maszynerię. A taką dziwną pirotechniką zajmuje się hobbystycznie jeden komandor, chemik z przygotowania oraz z zamiłowania; strasznie się ucieszył, że dostał takie nietypowe zlecenie. Bo on jest też miłośnik sztuki. Chodzi na wernisaże i nawet kupuje obrazy. Mój też jeden kupił, słowo honoru. Zaprzyjaźniliśmy się z nim w końcu, był na paru naszych… powiedzmy, zamkniętych imprezach…

– Rozumiem, a co on pije?

– Wszystko. To porządny człowiek. To znaczy, oczywiście, nie chla denaturatu po bramach, ale takie subtelności – czy szkocka, czy wódeczka, czy koniaczek – nie robią mu różnicy. Ale wywiadu z nim nie zrobisz.

– Czemu? Ja z każdym zrobię wywiad, jak będę chciała!

– Z nim ci się nie uda. Strasznie nieśmiały i potwornie się jąka. Może dlatego lubi robić wybuchy. Tak sobie rekompensuje.

W tym momencie podeszli do nas trzej faceci. Dwaj wydali mi się znajomi, trzeciego widziałam chyba pierwszy raz.

– Pani redaktor, chcieliśmy się przywitać. Pamięta pani nasze ostatnie spotkanie?

– Pewnie że pamiętam. Cudnie było po prostu!

Przypomniało mi się, skąd ich znam. Było cudnie, rzeczywiście. Faceci są jakimiś działaczami żeglarskimi, a poznałam ich wczesnym latem, kiedy robiłam reportaż z takich towarzyskich regat, które się nazywały „Na plaży”. Oczywiście, jachty nie pływały po piasku, tylko po morzu, na wysokości świnoujskiej plaży.

Żeby mieć ładne zdjęcia, potrzebowaliśmy z Pawełkiem wsiąść na jakiś ponton, czy inne pływadło, którym moglibyśmy się kręcić między zawodnikami. No i ci dwaj faceci właśnie zaprosili nas na swoją motorówkę, która wyglądała jak żywcem wzięta ze „Słonecznego patrolu” albo „Policjantów z Miami” – biała, ogromna, z bajerami. Po czym udaliśmy się owym cudem techniki na morze, przeszkadzać regaciarzom. Nasi panowie na motorówce byli uroczy. Z radosnym okrzykiem „Chce pan mieć ładne ujęcie?!” wciskali się między jachty, płynęli równolegle do nich, nacierali na nie od dziobu. Niektórzy – ale tylko nieliczni – żeglarze stukali się w czółko i wygrażali nam pięściami. Za to Paweł kwiczał ze szczęścia. Zdjęcia, które wtedy przywieźliśmy, wyglądały jak America Cup, a nie jakieś towarzyskie regaty amatorów.

Teraz moi dwaj działacze gięli się w ukłonach – wytworni, w żeglarskim sznycie: szare spodnie, granatowe dwurzędowe marynarki, złote guziki – ach, ach!

Ich towarzysz był od nich nieco młodszy (byli dobrze po pięćdziesiątce, on zaś chyba nie przekroczył czterdziestki; a może się tak dobrze trzymał), nieco więcej niż średniego wzrostu, szatyn, pięknie opalony. Pewnie się wylegiwał na jakichś Seszelach czy Hawajach, bo na ubogiego nie wyglądał.

– To nasz przyjaciel – powiedział jeden z moich działaczy żeglarskich (nie udało mi się zapamiętać, który jest który, bo jakoś byli do siebie podobni: jeden pan Zbyszek, drugi pan Krystian). – Chciał koniecznie panią redaktor poznać.

Pewnie potrzebuje, żeby mu zrobić kryptoreklamę jego firmy albo program interwencyjny, bo się pieniaczy z sąsiednim przedsiębiorstwem budowlanym, które wybudowało mu wieżowiec pod nosem i zasłoniło widok na morze – pomyślałam ponuro. Najczęściej po to właśnie ludzie chcieli poznać panią redaktor.

– Nazywam się Tymon Wojtyński – powiedział facet bardzo wyraźnie, ściskając moją rękę (leniwy człowiek – jego kolesie to całowali po rąsiach!). – Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać osobiście.

– A nieosobiście to mnie pan zna? – wyrwało mi się głupio, bo już się napiłam szampana i zrobiło mi się wesoło.

– Do pewnego stopnia. Oglądałem różne pani programy, więc trochę panią znam.

Każdy tak mówi, a jak przyjdzie co do czego, nie jest w stanie wymienić ani jednego konkretnego tytułu. Czasami po szampanie jestem kłótliwa.

– Moje programy pan oglądał? Jak to miło! Które?

– Kilka. Dużo nie, bo nie mam specjalnie czasu. Ale lubiłem te pani dyskusje z młodzieżą i z naukowcami. O kryzysie osobowości było świetne. Inne też zresztą. Szkoda, że pani ich już nie prowadzi.

O kurczę. Rzeczywiście oglądał. I nawet zauważył, że ich już nie ma. Zrobiło mi się przyjemnie – prawdziwy, żywy telewidz, moja własna publiczność… Zdumiewający facet zaś kontynuował:

– Pani reportaże też lubię. Mają taki klimat, który mi odpowiada. W maju chyba był film o starszej pani, zupełnie niebywałej; wiedziałem, że to pani, zanim zobaczyłem plansze.

Babcia Felcia rzeczywiście była niebywała, ale żeby facet rozróżniał styl reportera filmowego, w to już nie uwierzę. Teraz pewnie powie: „Mam dla pani taki temat” – i wyjdzie szydło z worka.

Ten cały Wojtyński widocznie dostrzegł w mojej twarzy obrzydliwą podejrzliwość, bowiem przestał mówić mi komplementy. Natomiast pan Zbyszek – a może pan Krystian – przywołał gestem dziewczę z tacą szampana.

– Pani Wiktorio! Za nasze miłe spotkanie!

W tym momencie zmaterializował się przy nas ociekający potem Paweł. W oczach lśniły mu zarówno lekki obłęd wynikający z pośpiechu, jak i zadowolenie, wynikające zapewne z urody zdjęć, które wykonał.

– No coś ty, Wicia, tobie teraz nie wolno pić alkoholu!

Zabrał mi z ręki kieliszek i wypił sam, po czym odstawił szkło na tacę.

Trzej faceci, lekko oszołomieni nagłym pojawieniem się u mego boku anioła stróża w postaci rosłego młodzieńca z kamerą, pomyśleli sobie być może, iż właśnie rozpoczęłam kurację przeciwalkoholową, mam wszyty esperal albo coś podobnego. Paweł zaś wypił duszkiem jeszcze jeden kielich szampana i zapytał grzecznie:

– Czy ty już masz wszystko, co chciałaś mieć? Bo jeżeli chodzi o mnie, to zrobiłem ci obrazków na „Ben Hura”. Myślę, że będziesz zadowolona.

– Wszystko mam, możemy się zbierać. Panowie wybaczą, jutro od rana siadam do montażu, a koledzy też mają swoją pracę – warto by się wyspać. Musimy się pożegnać.

Pan Zbyszek i pan Krystian rzucili się znowu całować rąsie, a ten opalony wielbiciel mojej twórczości znowu zadowolił się shake-handem, popatrzał mi głęboko w oczy i powiedział:

– A jednak cieszę się, że mogłem panią poznać…

A jednak się cieszy… A jednak? To chyba znaczy, że wyszłam na jędzę. Kiedy ja się nauczę powściągać język?

– Bardzo mi było miło – odrzekłam, jak umiałam najmilej. – Na pewno jeszcze się kiedyś spotkamy, bo ja często przyjeżdżam do Świnoujścia.

Już nic nie powiedział, a mnie zrobiło się całkiem głupio, wobec czego pożeglowałam szybko w stronę wyjścia, rzucając się jeszcze tylko po drodze Nusiowi na szyję.

– Pięknie ci to wyszło, oglądaj jutro, od rana montuję, zrobimy ci z tego cacko. Tylko powiedz mi jeszcze, co to za jeden ten Wojtyński? Strasznie mi się oświadczał, kocha moje programy i żyć bez nich nie może.

– Wojtyński? A to fajny człowiek, armator rybacki. To znaczy ma takie swoje przedsiębiorstwo, parę kutrów, trochę czarteruje w Danii. Porządny gość. Żyje z ciężkiej pracy.

– Z taką opalenizną z Bermudów?

– Wiciunia, z jakich Bermudów! On na wczasy jeździ wyłącznie w Tatry, nasze albo słowackie. Hobbysta. Ale w tym roku wczasów nie miał, a opalił się na Bałtyku, bo mu ostatnio zachorował szyper i sam pływał na jednym z tych swoich kutrów.

– No, no, on to umie sam robić? A nie wygląda…

– Umie, umie, on jest rybak, po szkole. Pływał i ryby łowił. No, pa, Wiciunia moja kochana, dziękuję ci strasznie, niezawodna jesteś, przyjaciółka nasza, przyjedź ty kiedyś do nas prywatnie, pobądź ze dwa dni chociaż, nagadamy się wreszcie jak ludzie! Lecę, bo admirał wychodzi, muszę go pożegnać, pa…

Ryby łowił. Coś podobnego.

Na dworze Marek grzał już silnik. Wszyscy byliśmy zmęczeni, więc prawie bez słowa wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do Szczecina. Po drodze spałam jak dziecko. Śniły mi się na zmianę szprotki w puszkach i niemowlaki w becikach. Paweł mówił, że krzyczałam przez sen, ale pozostali koledzy tego nie potwierdzili.

Środa, 13 września

Od rana padał deszcz. Strasznie mi się wstawać nie chciało, ale się zmobilizowałam. Kiedy już udało mi się zreanimować na tyle, że wyjechałam z domu, okazało się, że moją jednokierunkową ulicę zatkał kompletnie jakiś tir, który nie wiadomo skąd się wziął (chyba jest zakaz jeżdżenia po starych uliczkach dla tych krowiastych ciężarówek!).

5
{"b":"87899","o":1}