Chcieliśmy. Po takiej wyżerce! Chociażby dla spalenia potwornej ilości kalorii (choć były to bardzo smaczne kalorie…). Ale gdzie tu tańczyć, na tym mikroskopijnym pomościku, czy na stołach?
Okazało się, że tańce są przyjęte na tarasie. Też nie porażał wielkością, ale tańczyć się dało. Personel zapuścił nam jakieś przeraźliwie ryczące urządzenie i ruszyliśmy do zabawy. Nasza zgrana załoga i pozostali goście gospody pani Eweliny, którzy jeszcze mieli siły.
No i okazało się, że Jarek cudownie tańczy. Nie wiem dlaczego, bo przecież ten jego słuch… ten pierwszy stopień muzykalności… Nic a nic mu to nie przeszkadzało.
Ponadto okazało się, że jest mi bardzo przyjemnie w jego ramionach. I że w zapadających ciemnościach nie widać wcale, że jest myszowaty. Przeciwnie: ma wielkie, wyraziste, płonące oczy…
W dodatku stwierdziłam ze zdumieniem, że on mnie uwodzi!
Ten chłopaczek! Dwadzieścia trzy lata! Rozśmieszyło mnie to niebotycznie.
I z tego śmiechu dałam się uwieść do końca. W hangarze na łodzie.
Następnego dnia po śniadaniu przygotowanym przez niezawodny personel pani Eweliny – ona sama odsypiała całonocne prawie rozhowory z ukochanym panem kapitanem – odpłynęliśmy sobie powolutku, na silniczku, z cudownej mariny. Żegnały nas kelnerki i czapla siwa stojąca na jednej nodze w trzcinach. Zapewne dyżurna. Wczoraj też tam stała.
Byliśmy wszyscy w nastroju pogodnym, nieco sennym i rozmarzonym. Nie wnikałam w przyczyny rozmarzenia reszty załogi. Mnie było dobrze. Nie czułam żadnych objawów kaca – ani alkoholowego, ani moralnego (a zdarzał się takowy). Natura uśmiechała się do nas życzliwie i z pełną aprobatą. Błękitne niebo krasiły puchate chmurki (kumulusiki jak pączuszki – powiedział zadowolony Tata). Było – och – cudownie! A Jarek, jak zawsze jedyny naprawdę odpowiedzialny członek załogi, uśmiechał się do mnie, pilnując jednocześnie, żebyśmy się nie zaplątali w rozstawionych na zalewie żakach.
Pożegnaliśmy się w Dąbiu, gdzie Tata wynajmował hangar dla swojej ukochanej łódki. Wyściskaliśmy się ze wszystkimi równo – i tyle.
No i skąd ja teraz mam wiedzieć, czy Jarek chce być tatusiem?
Na logikę, nie powinien chcieć. Jest dopiero rekrutem, na czwartym roku WSM. Baba od niego starsza dziewięć lat, od dawna samodzielna – a właśnie, on chyba jeszcze przy rodzicach? Boże, przecież na dobrą sprawę ja o nim nic nie wiem! Pewnie ma jakąś dziewczynę. Swoją drogą, jeżeli ma, to czemu jej nie zabrał na ten jacht? Tata Królik przyjmował narzeczone i narzeczonych swoich wnucząt oraz kolegów i koleżanek swoich wnucząt bez najmniejszych oporów.
Och, och, w co ja wpadłam.
Chyba naprawdę muszę mu powiedzieć.
Ostatecznie jest dobrze wychowany i taktowny, nie będzie mi robił scen.
On – mnie???
To ja powinnam mu zrobić scenę. Ja, kobieta! To kobiety robią sceny facetom, nie odwrotnie!
Nienawidzę robienia scen. Może w gruncie rzeczy jestem facetem, tylko natura się pomyliła i wyposażyła mnie w biust oraz wszystko inne. Chyba niezłej jakości, skoro na to poleciał. Nie leciał na duszę, bo on mnie też nie zna… Tyle, co na tym jachcie.
Powiem mu. Powiem, bo tak będzie przyzwoicie (kochany Pawełek! ja nie pomyślałam, a on pomyślał). Ale powiem też, że jeśli chce, może o mnie – o nas – zapomnieć. Dla nas obojga to w końcu wielkie zaskoczenie. Nie będę człowiekowi komplikować życia!
A co będzie, jeżeli on się zechce ze mną ożenić?
A na co mi student czwartego roku nawigacji?
To może mu nie powiem.
I co wtedy Paweł o mnie pomyśli?
Nic nie pomyśli, bo nie będzie wiedział.
Ale gdyby wiedział, to by pomyślał!
A jeżeli to nie jego dziecko, tylko pięknego Stanisława?
Niemożliwe. Czuję, że to Jarka. Cholera, skąd tu wziąć pewność? Trzy tygodnie różnicy. Ta cała Zula może nie odróżniać, poza tym jej nie powiem!
Jarka, na pewno Jarka. Na pewno Jarka.
A właściwie, co mi zależy? Niech sobie będzie Stanisława.
Wolę Jarka. Piękny Stanisław jest piękny, ale kompletnie zdemoralizowany. A to z Jarkiem… było takie jakieś ładne…
Ale pewności nie mam.
Więc kogo mam zawiadamiać, że został tatusiem?!
– Wicia, Wiciunia, nie śpij. – Paweł delikatnie potrząsał moim lewym ramieniem. – Jesteśmy już na promie. Obudź się!
– Wicia nie śpi – zawyrokował Marek. – Ma przeżywkę. Ma o czym myśleć.
– To trzeba jej dać piwa – rozległ się z końca samochodu głos Bereta. – Wicia, napij się ciepłego piwa. Zaraz się obudzisz. Do roboty!
– Ciepłego piwa nie mogę, brzydzi mnie, ale dziękuję za troskę. Możecie mi dać gumę do żucia.
– Teraz tak już będzie – oświadczył Marek, zjeżdżając z promu. – Będzie miała zachciewajki, jak to baba w ciąży. Wykończy nas. Gdzie te bunkry?
– Jedź w prawo i do oporu.
– Za kapitanatem?
– Za kapitanatem i za marynarką wojenną.
Marek runął jak burza i wyglądało na to, że zdążymy na naszą oficjałkę. Dookoła starych bunkrów kłębiły się tłumy. Świnoujska śmietanka przyszła zobaczyć, co też malarz Emanuel z przyjaciółmi wymyślili tym razem. Nusio kręcił się zaaferowany przed wejściem. Ujrzawszy nasz wóz, parkujący w tumanach kurzu za podeschniętym krzakiem, rzucił się w naszą stronę.
– Nie parkujcie tu, nie tutaj! Tam jedźcie, za tamte krzaki!
– Nusiek, co ty chcesz od tych krzaków – zaprotestował Marek. – Bardzo dobre krzaki, samochód nie będzie się rzucał w oczy.
– Mareczku, ty nic nie rozumiesz! To będzie krzak gorejący! My to spalimy, kochany! Chcesz, żebyśmy to spalili razem z wami?
– Czekaj, Nusiu – wtrąciłam. – Niech on parkuje, a my wysiądziemy, i opowiesz nam, co tu się będzie działo.
– Niespodzianka – zaszemrał Emanuel. – Zobaczysz, wszyscy oszaleją! Muszę lecieć!
– Nie ma, że niespodzianka, kochany – powiedziałam stanowczo. – Dla wszystkich może być niespodzianka, a dla nas nie. Musimy wiedzieć wszystko, żeby Paweł mógł się przygotować. Przecież nie będzie kręcił na chybił trafił! Bo nie trafi w to, na czym ci najbardziej zależy.
– Ajaj, nie pomyślałem. – Emanuel był skruszony. – Ja przecież wiem! Czekajcie, już wam mówię. Ideologia też wam potrzebna?
– Ideologia nie. Tylko powiedz konkretnie, kto gdzie będzie stał i co się będzie działo.
– I do czego będą mówić – wtrącił Beret.
– Do tego stojącego mikrofonu. Głośnik jest tam. A ja będę miał mikroport; to się tak nazywa? Taki mały, cwany, przypinany do gaci.
– Do gaci to nadajnik – wyjaśnił Beret. – A mikrofon ci przypną pewnie do brody… Albo gdzieś w okolicach. Może do koszuli albo do krawata. Uważaj, jak będziesz mówił, żeby ci broda nie właziła do mikrofonu, rozumiesz, żeby po nim nie szurała, bo będzie to słychać w dużym wzmocnieniu.
– Ale co tu będzie za akcja? – Paweł domagał się szczegółów.
– Akcja będzie zawodowa i wielotorowa – pochwalił się Nusio. – Najpierw przyjedzie Rybczyk ze świtą i jak przyjdą tu, pod wejście, to zapalimy ten wasz krzak i jeszcze ten stos. One się będą palić na kolorowo, jeden znajomy pirotechnik z marynarki wojennej nam to załatwił. Bomba, mówię wam. W bramie do bunkra będzie pruska warta. A w ogóle cały bunkier będzie zasłonięty taką dużą szmatą.
Rzeczywiście, grupa komandosów kończyła wciąganie na fasadę bunkra kilometrów kwadratowych jakiejś płachty. Płachta była częściowo przezroczysta i widać było przez nią sylwetki dwóch facetów w mundurach i pikielhaubach. Z dużymi giwerami, na których lufach sterczały bagnety.
– No i jak przyjdą oficjele – kontynuował Nusio – to się ich powita tutaj, dyrektor emdeku powie coś głupiego, jak zwykle, potem ja poproszę prezydenta Rybczyka, żeby też coś powiedział…
– Do tego samego stojącego mikrofonu – upewniał się Beret.
– Do tego samego. I jak Rybczyk już coś powie o tym, że bardzo kocha artystów, to ja poproszę wszystkich do środka. I Rybczyk stanie jak wałek przed drzwiami, i nie będzie mógł wejść, bo ta płachta… widzicie, nie? I w momencie, kiedy jemu już się zrobi trochę łyso, to nasi dwaj koledzy od środka – od środka! – rozetną płachtę bagnetami, o, tak ją rozprują, trrrach! Wszyscy wejdą i zobaczą wystawę… A na końcu, za obrazami, będzie siedziało kilku kolegów przy sztalugach i będą malowali, tam, na drugim końcu sali, bo tam chcemy mieć pracownię.
– No i bardzo dobrze – powiedziałam, wciąż usiłując nie myśleć o pięknym Stanisławie, myszowatym Jarku i dziecku nie wiadomo którego z nich. – I jak już się skończą te całe jasełka, zapewne dasz im szampana, a ja będę mogła ponagrywać sobie wywiady.
– Tak, Wiciu kochana, tak, ale teraz ja naprawdę muszę lecieć, poradzicie sobie jakoś?
– Poradzimy sobie – mruknął Paweł do pleców oddalającego się spiesznie Emanuela.
– Marek, weź statyw do środka i gdzieś schowaj, będzie mi potrzebny do obrazków. Tych na ścianach. Tam trzeba będzie postawić ze dwa światła. No chodź, coś wykombinujemy ładnego.
Nie zauważyłam nawet, jak przestałam myśleć o problemie ojcostwa i skupiłam się na przygotowaniach do akcji. Wyglądało na to, że inwencja Nusia i jego przyjaciół artystów nie ograniczy się do tego, o czym nam opowiadał. Po obu stronach bunkra, tak nieco bardziej z tyłu, stanęły bowiem jakieś dziwne maszyny, pilnie strzeżone przez kolejny oddział komandosów. No, może raczej oddziałek, ale zawsze. Zastanawiałam się, do czego mogą służyć.
Zastanawiałam się również, po co artystom ogień w biały dzień. Ogień powinno się palić po zmierzchu, bo nie będzie efektu. Wprawdzie rosnące wokół bunkra olbrzymie lipy i kasztanowce dawały spore zaciemnienie, ale jak na efekty pirotechniczne wydawało mi się za jasno.
No i okazało się, że wcale nie miałam racji. Artyści pomyśleli o wszystkim.
Kiedy na drodze dojazdowej ukazały się limuzyny Zarządu Miasta Świnoujścia, komandosi odpalili owe tajemnicze maszyny.
Kurczę blade – to były maszyny do zadymiania, ale nieprawdopodobnie skuteczniejsze niż te, które znałam osobiście z różnych scenicznych okoliczności! Pufnęły po kilka razy, siwa mgła poszła wokoło, zakłębiła się, od góry zatrzymały ją gałęzie tych lip i kasztanowców. Ciemności skryły ziemię. A w momencie, kiedy VIP-y wylazły z samochodów i zbliżyły się do miejsca akcji, zapłonęły nasz znajomy krzak i ten wielki stos – ale zapłonęły kolorowym ogniem! Zielone i błękitne płomienie buchały tak wysoko, że wystraszyłam się nieco, czy aby organizatorzy pamiętali o strażakach pożarnych na wszelki wypadek. Rozejrzałam się dyskretnie i zauważyłam kilku facetów z gaśnicami gotowymi do strzału, kryjących się dyskretnie za fragmentami pruskich umocnień.