Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Trzydzieści trzy właśnie mi uciekło. Staliśmy pod brudną wiatą i patrzyliśmy na siebie.

– Wikuś, a ty naprawdę miałaś jeszcze coś do załatwienia w Warszawie, czy przyjechałaś tylko po to, żeby mi powiedzieć?

– Tylko po to. Ale pokręciłam się trochę po firmie, żeby się nie rzucało w oczy, że prosto z pociągu lecę do ciebie…

– Rozumiem. Słuchaj, bardzo bym chciał, żeby ci się w życiu powiodło. Niezależnie od tego, czy wyjdziesz za tego faceta, czy nie, chciałbym, żebyś była szczęśliwa. I oczywiście żebyś miała wspaniałe dziecko.

– Dziękuję, Staszku. To ładnie z twojej strony, że tak mówisz. Może nie jesteś tak do końca łajdaczyną.

– Poligamia, tylko poligamia może nas uratować – mruknął. – Masz ten swój tramwaj. Nie chcesz, żebym z tobą jechał na dworzec?

– Nie, nie, Staszku, wolę sama. Do zobaczenia jakimś następnym razem.

Zdążył jeszcze mnie uściskać i tramwaj z rykiem i wizgiem ruszył. Poczułam się jakoś dziwnie: tak naprawdę wolałabym jednak nie być sama. Sama w tłumie, cha, cha. Ale byłam. I zanosiło się na to, że będę coraz bardziej sama.

Swoją drogą ten piękny Stanisław, częściowo łajdaczyna i kobieciarz zdradzający swoją żonę, to zupełnie sympatyczny, ciepły i bliski człowiek. Posiada uczucia wyższe. Zatroskał się o mój los. No, no. A nie wyglądał na takiego. Może szkoda, że to dziecko nie jego?

A może zełgał?

Ale po co miałby łgać?

No jak to po co? Żeby się mnie pozbyć!

Niemożliwe. Prawda patrzyła mu z oczu. Nie mogę być taką nieufną jędzą. Ostatecznie w ciągu tych wszystkich lat pracy podejrzliwego reportera nauczyłam się odróżniać uczciwych ludzi od kłamców pospolitych.

W pociągu natychmiast zasnęłam, skulona w kąciku przedziału. Śnił mi się tym razem piękny Stanisław w otoczeniu pięknych kobiet – wśród nich i ja byłam – i mnóstwa drobnych dzieci. W tym moich.

Piątek, 15 września

Zapisałam się na wizytę do pani profesor. Na te wszystkie badania mogę iść w poniedziałek. Dzisiaj by mi wyszły nieprawdziwe wyniki. Jestem okropnie zmęczona.

Wtorek, 19 września

Pani profesor jest urocza. Wcale się nie dziwię, że moje koleżanki różne do niej biegają, choć bierze stówę, ale podobno jak na profesora to wcale nie za dużo. Dlaczego właściwie dotąd do niej nie chodziłam? Znam ją od trzech lat, odkąd wystąpiła w moim programie dla kobiet i była rewelacyjnie rozsądna – w latach nagonki na zwolenników aborcji! Powiedziała, że wyniki w zasadzie w normie.

– Pali pani?

– A gdzie tam. Tylko biernie, ale tego nie można się ustrzec.

– Bardzo dobrze. Niech pani stara się jednak uciekać od palaczy jak najdalej.

– Ciekawe jak pani profesor to sobie wyobraża. Przecież musiałabym robić awantury…

– A co, nie potrafi pani? Pani Wiktorio! Przecież ja widziałam, jak pani w programie zrobiła marmoladę z prezesa spółdzielni mieszkaniowej!

– Widziała pani? Straszny łobuz. Naprawdę, mam się awanturować?

– Jak najbardziej. Dym z papierosów to straszna zaraza. Będzie szkodził pani dziecku. Lubi pani swoje dziecko?

– Czy ja wiem? Jeszcze się nie zdążyłam przyzwyczaić do tego, że będę miała jakieś dziecko.

– Już je pani ma.

– A to, że nie mam jeszcze do niego stosunku uczuciowego, to bardzo źle?

– Nie, to normalne. Proszę nie dać sobie wmówić, że już pani powinna pałać uczuciem macierzyńskim. Do tego się dojrzewa. Pani ma jeszcze kilka miesięcy przed sobą, zdąży pani śpiewająco. Na razie niech pani dba o nie przez rozum.

– Jak mam o nie dbać, na litość boską?

– Dbając o siebie. Najważniejsza jest pogoda ducha i w miarę regularny tryb życia.

– Regularny tryb życia? W telewizji? Pani profesor!

– Prawda. No to niech pani się stara, a jak już pani pożyje nieregularnie, to proszę starać się odpocząć. Najważniejsze pozytywne podejście.

Pozytywne podejście… No dobrze, ja tam jestem optymistką. Jest natomiast jedna rzecz, która mnie denerwuje, odkąd dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jakoś nie odważyłam się zapytać o to Zuli, ale teraz… póki byłby jeszcze czas…

– Pani profesor… jest jeszcze coś…

– Proszę mnie o wszystko pytać. Ja wszystko wyjaśnię. Niech pani nic w sobie nie dusi. No, co takiego?

Zebrałam się w sobie. Jak nie zapytam, będę się dręczyć siedem miesięcy.

– Nie byliśmy specjalnie trzeźwi, kiedy to dziecko… zaistniało. Trochę się teraz boję, czy to nie będzie miało wpływu… no, czy ono na pewno będzie normalne?

Pani profesor ryknęła zdrowym śmiechem.

– Pani Wiktorio! Jakby tak wszystkie dzieci zrobione w stanie nietrzeźwym miały być nienormalne, to połowa stanu na porodówkach byłaby nienormalna! Przynajmniej w naszym kraju! Rozumiem, że nie jesteście państwo nałogowymi alkoholikami? Że to było raczej incydentalne? Mam na myśli zanietrzeźwienie.

– Incydentalne, oczywiście – potwierdziłam ucieszona. – Mówi pani, że nie mam się co martwić?

– Jasne, że nie. Będzie świetny dzieciak. Imię już macie wybrane?

– Nie wiem, czy nie zapeszę…

– Spokojna głowa. Nic się już nie zapeszy. Tatuś się cieszy?

– Tatuś jeszcze nie wie – westchnęłam szczerze. I poleciałam dalej, bo już nabrałam zaufania do pani profesor. – A jak się dowie, to będzie w szoku.

– Rozumiem – powiedziała pani profesor. – Tatuś nie od kompletu?

– Niestety.

– Jakby co, poradzi sobie pani bez niego?

– Myślę, że tak. Mam rodzinę, przyjaciół. No i jestem już raczej duża dziewczynka.

– Dobrze. Słuszne podejście. Lepiej, oczywiście, z tatusiem, ale skoro go nie ma, to nic na siłę. No to życzę powodzenia. I niech pani nie słucha żadnych głupot, które pani będą różne kumy opowiadać. A jeżeli przez przypadek coś panią wystraszy, to proszę natychmiast przyjść do mnie albo nawet zadzwonić, wszystko wyjaśnię. Nie chcę, żeby pani przeżywała jakieś bezsensowne stresy.

– I tak chyba stresy są nieuniknione – zaszemrałam.

– Oczywiście. W tej sytuacji, o jakiej pani mówi, na pewno. Tym bardziej niepotrzebne nam są jakiekolwiek dodatkowe. Dobrze będzie, ja pani to mówię! Za miesiąc się spotykamy. Tu ma pani moje wizytówki z telefonami i proszę pamiętać: jakby co, to w dzień i w nocy. Bez wyrzutów sumienia. Nawet jeśli to będą tylko głupie myśli.

Wyszłam na ulicę nowiutka. Prosto z fabryki. Będzie dobrze! No, kochana: teraz jest nas dwoje!

A może dwie?

Coś mi mówi, że dwoje. Facecik. Na pewno facecik.

Och, naprawdę wcale się nie dziwię, że te moje koleżanki do pani profesor latają tabunami.

No dobrze. Na razie i tak nic nie zdziałam. Rodzinę zawiadomię, jak już będę miała wyjaśnioną sprawę z Jarkiem. Muszę teraz szukać dojścia do Jarka.

Zaczęłam się nagle śmiać tak serdecznie, że aż dostałam kolki i musiałam usiąść na murku. Jakiś pan spytał mnie nawet troskliwie, czy przypadkiem nie poczułam się źle.

A ja po prostu wyobraziłam sobie, jak wchodzę do uroczystego holu Wyższej Szkoły Morskiej i wieszam na ścianie ogromny plakat: „Jarek z IV roku nawigacji pilnie poszukiwany w sprawie świadomego ojcostwa”. I numer mojej komórki.

Muszę znaleźć inteligentniejszy sposób. I tak nie wiadomo, czy Jarek jest w Szczecinie. Zajęcia na uczelni zaczynają się przecież dopiero w październiku. No to mam mnóstwo czasu na oswojenie się z sytuacją. A na razie trzeba wziąć się ostro do roboty.

Wydzwoniłam Krysię.

– Nie uważasz, że warto by się zająć Orkiestrą?

– Jak najbardziej. A co ci się teraz przypomniało? Przecież widziałyśmy się w pracy.

– Ale jestem w dobrym humorze.

– Aaa, byłaś u pani profesor. I już wiesz, że wszystko będzie dobrze!

– Zgadłaś. Jesteś genialna. To może spotkamy się jutro? Ty, ja i Maciek?

– Dobrze. Maciek ma jutro nagranie, pani prezydentowa przyjeżdża w sprawie chorych na AIDS, kończy o czternastej. Ja też mam to samo nagranie. Potem możesz czekać na nas z kawą…

– To buziaczki. Do jutra.

Środa, 20 września

Jedną z największych zalet pracy w telewizji jest to, że jeśli nie zaplanuję sobie pracy o świcie, to nie muszę wstawać o świcie. Zdarzają się, naturalnie, przypadki losowe, jak zebranie redakcyjne albo pilny montaż, ale generalnie sama sobie ustawiam czas pracy. Nie ma to nic wspólnego z nieróbstwem, przeciwnie: wiem doskonale, że jeśli nie zrobię, to nie zarobię, więc staram się robić jak najwięcej. Zresztą lubię to. Nader często więc pracuję po dwanaście godzin, po szesnaście… Bardzo niezdrowo. Trzeba będzie wziąć pod uwagę potrzeby kotusia.

Z uwagi na potrzeby kotusia pospałam do dziesiątej, po czym leniwie wykonałam niezbędną toaletę, makijaż – zaniedbane baby w ciąży to ohyda – zjadłam lekkie, acz pożywne śniadanie i zapiłam mocną kawą – nie mogę przecież tak od razu poświęcać wszystkiego. Kotuś siedział cicho. W zasadzie w jego wieku to zrozumiałe.

W samo południe jechałam windą na swoje jedenaste.

Potem usiadłam przy kolejnej – niestety – kawie i popracowałam umysłowo, żeby mieć jakieś propozycje dla Krysi i Maćka.

Dziesięć po drugiej otworzyły się drzwi i wszedł monstrualny bukiet róż, do którego doczepieni byli Maciek z Krysią.

– A co to za cudne kwiecie? – Byłam oszołomiona rozmiarami bukietu. Musieli wydać majątek!

– A to zagrało w programie, dostała pani prezydentowa, ale w końcu nie wzięła – zaśmiała się prawdomówna Krysia. – No to Maciek postanowił ciebie uczcić.

– Mnie uczcić? Kryśka, powiedziałaś mu!

– Jaaa? Nic mu nie powiedziałam!

– Jak to nic, a dlaczego kwiatki?

– Dziewczyny, nie kłóćcie się – powiedział Maciek. – Wiciu, kochana, o czym to Krysia miała mi powiedzieć? Kwiatki wziąłem, bo po co się miały marnować. Myślałem, że się ucieszysz.

– Bardzo się cieszę! Nadzwyczajne kwiatki!

– To daj buziaczka na dzień dobry i powiedz, o co wam chodziło.

Zanim zdążyłam starannie dobrać słowa, w których zamierzałam powiadomić drogiego kolegę o mojej nowej sytuacji życiowej, Krysia wyręczyła mnie z wrodzonym wdziękiem.

– Będziesz ojcem chrzestnym, Macieju. A ja mamusią. Chyba, że nas Wika nie poprosi, ale to by było ostatnie świństwo, bo kto, jak nie my! No jak, Wika, masz lepszych kandydatów?

8
{"b":"87899","o":1}