– Och, nieważne, nie patrz na mnie, bardzo cię proszę, nic mi nie jest! Wiesz, że baby w ciąży mają niestabilny system nerwowy. Jedźmy!
– Mowy nie ma. Za dwadzieścia minut. Teraz mamy przerwę na kawę… Twój kierowca musi się napić kawy. Chodź, tam jest taki mniej przemysłowy kącik, no chodź, bez kierowcy i tak nigdzie nie pojedziesz.
Zaciągnął mnie do stoliczka ustawionego w takim w miarę ciemnym kącie, za jakąś sztuczną rośliną. Rzeczywiście, można się tam było schować przed zgiełkiem barowym.
Upchnął mnie za tą rośliną tak, żebym nie rzucała się w oczy, i poszedł po tę kawę.
Wrócił migiem. Niewykluczone, że powiedział obsłudze, że mu baba umiera. Normalnie to się aż tak szybko nie odbywa. Postawił przede mną kawę, jakieś ciastko, frytki, stertę kurczaczych fragmentów w ogólnowojskowej parierce, colę, jakieś surówki.
– Nie musisz tego wszystkiego zjeść. Ja też będę jadł. Na razie sobie powąchaj, zobaczysz, że przyjdzie ci ochota.
Napiłam się tej coli, bo zimne dobrze robi na histerię. Rzeczywiście, zapachniało mi smakowicie, chociaż fast food nie Wierzynek, popatrzyłam sobie, jak Tymon z apetytem sprząta kurczaczki i udzieliło mi się. Jednocześnie zachciało mi się śmiać, bo wyobraziłam sobie Tymona chodzącego nerwowo pod damską toaletą i zrobiło mi się głupio, że tak pękłam. Chłopaki nie płaczą. A moi koledzy kochani zawsze mówili: ty nie jesteś żadna dama, ty jesteś kolega z pracy.
Spróbowałam kurczaczka. Ohydny. Ale bardzo dobry. Frytki jak to frytki. Kawa z aromatem styropianu, mocna i gorąca.
Spojrzeliśmy jednocześnie na siebie i jak na komendę wybuchnęliśmy śmiechem. Pomiędzy nami spoczywały ruiny Troi w postaci sterty kości i opakowań.
– Masz tu jeszcze ciasteczko z jabłkiem – wydusił z siebie Tymon, prychając do kawy.
– Nie, dziękuję uprzejmie, to ciasteczko się klei – powiedziałam, bo znałam już te ciastka z jak najgorszej strony. – Sam sobie ryzykuj.
Dziabnął deser widelcem.
– Właśnie przypomniałem sobie, że mój lekarz zabronił mi jedzenia jabłek, zwłaszcza na ciepło…
Odeszły mnie rozpacz i beznadzieja. Nie wiem, czy to pod wpływem panierowanych skrzydełek, czy raczej spokoju i stanowczości, jakie prezentował ten mój kierowca.
A jakąż wykazał intuicję: sam poleciał po następne porcje kawy.
– Słuchaj, Wikuś – powiedział przy tej deserowej kawie ze styropianem – chciałbym być pewien, że już ci lepiej…
– Lepiej, lepiej, możemy jechać dalej. Przepraszam cię za te sceny, zachowałeś się bardzo miło, powinieneś mi zrobić coś złego, a ty mnie karmisz kurczakami.
– Powiesz mi, co to było?
– Histeria albo coś w tym rodzaju.
– We wszystko uwierzę, tylko nie w to, że jesteś histeryczką – mruknął. – Coś cię gryzie, a ja dałbym wszystko, żeby wiedzieć co to jest. I dlaczego właśnie teraz cię to dopadło.
Patrzył na mnie uważnie, bez uśmiechu; może z czułością? Jeszcze chwila, a znowu się rozrzewnię! No, no, chłopaki nie płaczą!
– Nie kombinuj – okazałam stanowczość. – Jedziemy?
– Czekaj – powiedział cicho i ujął moje ręce w swoje. Przez chwilę wahał się, jakby myślał, od czego zacząć. Zrobiło mi się gorąco. – Posłuchaj mnie…
I w tej chwili do sali wkroczyli moi kochani koledzy oraz cała reszta towarzystwa.
Wprawdzie wyprzedziliśmy ich na trasie sporo, ale teraz właśnie nas dogonili. Ucieszyli się szalenie, bo zobaczyli samochód Tymona na parkingu benzyniarni. Więc zdecydowali, że też się tu pożywią. Zaczęli zamawiać swoje kurczaki, frytki i kawy.
Gdybym mogła ich wszystkich pozabijać, to bym to zrobiła. Spojrzenie Tymona, które mi rzucił, świadczyło, że on też.
Dalej już nie było tak jak przedtem. Przeszkadzało mi to wszystko, co sobie myślałam. W ogóle myślałam za dużo i strasznie chaotycznie. Zmęczyło mnie to tak, że przysnęłam i obudziłam się, jak już wjeżdżaliśmy na ten prom duńsko-szwedzki. Rozzłościło mnie trochę, że nie widziałam mostu przez Wielki Bełt, ale Tymon mnie pocieszył, że w tej mgle i deszczu, i tych ciemnościach egipskich i tak nic bym nie zobaczyła.
Oczywiście, popędziłyśmy z Krysią popatrzeć na ceny w sklepie wolnocłowym. Trójki Givenchy’ego nie mieli, ale doszłam do wniosku, że lubię również Envy Gucciego, potem dołożyłam jeszcze tusz do rzęs Lancome’a i szlag trafił resztę pieniędzy z zaliczki na delegację, z której to zaliczki będę się musiała rozliczyć, a jak to zrobię, to jeszcze nie wiadomo. Krysia wzbogaciła się o całą serię kremów Elizabeth Arden i zbladła. A potem pogrzebała jeszcze w torebce i dokupiła butelkę Jacka Danielsa. Oraz małą buteleczkę Opium.
– To z pieniędzy na benzynę – zwierzyła mi się. – Ale tankowaliśmy dopiero co, jeszcze tylko ta Szwecja, do Szczecina wystarczy. W przyszłym miesiącu jakoś to rozliczę.
Koledzy, którzy łazili za nami i spokojnie nabywali łyskaczyki oraz koniaki, pękali ze śmiechu.
Z Malmö do Ystad to już żabi skok. Rozmawialiśmy z Tymonem dość obojętnie o programie, jaki zrobię z tych wszystkich materiałów plus rozmowy w studiu. Zastanawiałam się, czy nagrać to sobie, czy lepiej lecieć na żywo, ale chyba jednak polecimy z rozmowami na żywo.
Na promie była nas już z powrotem cała hałastra. Zresztą zaczęłam się kiepsko czuć i zaraz ległam w koi.
Rankiem w Świnoujściu rozstaliśmy się po szybkim pożegnaniu, bo spieszyło się nam do roboty, Filip czekał na zdjęcia, a ja musiałam jak najszybciej brać się za konstruowanie programu.
Cała ta podróż, bardzo ekspresowa i męcząca, wydała mi się czymś nierzeczywistym. Jakbyśmy nie wyjeżdżali dalej niż sto kilometrów, co dla nas jest chleb codzienny i w ogóle mięta.
Wchodząc do wieżowca, kupiłam świeżą prasę. W jednej gazecie na pierwszej stronie królował tytuł: „Duńczycy czyści”. Wyraźny dowód pracowitości kolegi, który był z nami w Danii.
Rzuciłam pobieżnie okiem na treść, dobrze mi w końcu znaną, potem wzięłam się za drugi poczytny dziennik.
I omal mnie szlag nie trafił.
Wołami było tam napisane: „Kontrola kutrów była zmanipulowana”.
I pod spodem, nieco mniejszymi wołami: „August Kratky mówi: Ryby zostały wysortowane”.
I jeszcze nieco mniejszymi, ale wciąż sporymi: „Tymon Wojtyński funduje dziennikarzom wycieczkę do Danii”.
No a w treści artykułu, jak się można domyślać, same bzdury. Ten cholerny Kratky w imieniu protestujących polskich rybaków oświadczył, że szyprowie wiedzieli o planowanej kontroli i przesortowali szprotki w morzu. Jak również podmienili sobie sprzęt połowowy na taki bardziej legalny. I tak dalej, i tak dalej.
Złapałam telefon, żeby zadzwonić do Tymona. W tej chwili sam mi zadzwonił w ręce.
– Dzień dobry raz jeszcze. Czytałaś?
– Właśnie przeczytałam. I co ty na to?
– Podam ich do sądu, ale ludzie już wiedzą, jaki ze mnie cwany łobuz. Znasz tego faceta, który to napisał? Co to znaczy „let”?
– Znam, oczywiście. Leszek Trapiec. To taki kajtuś, co nie lubi sprawdzać swoich wiadomości, bo jeszcze by się mogło okazać, że nie ma materiału i nie dostanie wierszówki. Brzydki chłopczyk, nieraz go przyłapałam na szukaniu sensacji. Myślałam, czy by go nie zaprosić do naszego programu, ale chyba nie będziemy gnojkowi robili reklamy…
– Kiedy masz ten program?
– Niestety, dopiero w przyszły poniedziałek. Zagramy go na żywo. Do tej pory będą chodziły wszelkiego rodzaju wiadomości u Filipa. Z naszej strony możesz spodziewać się uczciwego podejścia.
– Ani przez chwilę nie myślałem, że mogłoby być inaczej. Jak tylko będę ci potrzebny, dzwoń.
– Zadzwonię. Trzymaj się.
– Całuję cię mocno…
I wyłączył się. Ale tym razem nie miałam czasu na rozmyślania o ostatnim zdaniu naszej rozmowy, tonie, jakim zostało wygłoszone i związanych z tym implikacjach, bo musiałam energicznie rzucić się na robotę. Zanim jednak rzuciłam się na nią na dobre, wykonałam jeszcze jeden telefon.
– Cześć, Leszku, Wiktoria Sokołowska…
– No, witam cię serdecznie!
– Ty nie bądź taki serdeczny. Powiedz mi, co do ciężkiej cholery miałeś na myśli, pisząc, że Wojtynski zafundował nam wycieczkę?!
– Ach, ty też byłaś? Gdybym wiedział, to bym się może po wstrzymał.
– Bo co, dlaczego niby miałbyś się powstrzymać? A dlaczego sam nie ruszyłeś tyłka i nie pojechałeś do tej Danii?
– Słuchaj, Wika…
– Zamknij się! I to ty słuchaj! Ta wycieczka to było trzydzieści godzin w samochodzie na tyłku, pięć godzin snu w byle jakim hoteliku plus dwie noce na naszych pięknych promach, plus osiem godzin roboty w porcie nad Morzem Północnym, gdzie diabeł mówi dobranoc, w śnieżycy, wichrze i zamieci! I płaciły za to nasze własne redakcje, zawiadamiam cię uprzejmie, że wszyscy obecni mieli delegacje służbowe! I to my zaglądaliśmy do śmierdzących ładowni i rozmawialiśmy z ludźmi, i widzieliśmy na własne oczy te szproty jak krowy! A jeżeli wydaje ci się, że można przesortować ryby w morzu, na kutrze, podczas wiejącej szóstki, kiedy się ma ładownie zapchane po brzegi, to znaczy, że w życiu na oczy nie widziałeś kutra ani szprotki, chyba że w puszce!
– No, no, moja droga, ależ ty jesteś zaangażowana osobiście.
Kutry w puszce… Czyżbym jednak miał rację? Może nawet niekoniecznie w kwestii wycieczki do Danii…
– A jeżeli myślisz, że stawać po czyjejś stronie można tylko ze względów osobistych lub komercyjnych, to jesteś gorszy dupek niż mi się do tej pory wydawało!
Przerwałam rozmowę.
Nie byłam z siebie całkiem zadowolona, bo zawsze w ramach ćwiczeń charakteru powtarzam sobie, żeby nie wdawać się w pyskówki, a zwłaszcza nie wywoływać pyskówek, ale tym razem to było silniejsze ode mnie.
Leszek to mściwe bydlę i będzie sobie teraz na mnie używał, pewnie wszyscy dookoła dowiedzą się, że Wojtynski nas przekupił, zwłaszcza mnie, ale mam to w nosie. Poszłam na przeglądarkę popatrzeć, jak też nam wyszły te dramatyczne zdjęcia. Wyszły, owszem, bardzo dobrze. Filipek był szczęśliwy jak dziecko. Zanim jeszcze rzucił okiem na materiały, zdążył je posprzedawać do wszystkich krajowych dzienników. Zdolny z niego chłopak.
A ja jeszcze tylko poprosiłam Krysię, żeby zamówiła studio, umówiłam się z Rochem na jutro na naradę bojową i pojechałam do domu. Wykąpać się porządnie i spać!