Podziękowałam.
Po czym to Tymon rzucił mi się na szyję. Ale ponieważ wszyscy natychmiast poszli w nasze ślady, nawet Krysia wycałowała spłoszonego nieco (choć raczej zadowolonego) Duńczyka, więc nikt chyba nie zauważył, że Tymon zrobił to z nadzwyczajną ekspresją i nie puszczał mnie jakiś czas z objęć.
Po niekontrolowanym wybuchu radości wróciliśmy do pracy. Pawełek sfilmował tę całą duńską kwitologię – na specjalnych blankietach, a jakże, z rubryczkami ładnie wypełnionymi za pomocą komputera, a potem poszliśmy zdokumentować port za dnia. Leniwe i niemrawe słońce bowiem zaczęło robić swoje, choć zza gęstej warstwy chmur. Ale jednak pojaśniało. O dziewiątej! A zawieje pojawiały się już tylko co jakiś czas.
W sumie o dwunastej mieliśmy już wszystko, z figurami. Jeszcze nas nawiedziła duńska telewizja, zawiadomiona o aferze przez rozwścieczonych szyprów. Z ochotą powiedzieliśmy do duńskiej kamery, co nas przywiodło do Danii i co mamy w materiale. Jeszcze porozmawialiśmy sobie z tymi szyprami, którzy rzeczywiście odgrażali się bojkotem polskich kutrów w duńskich portach, pytali też, kto zwróci panu Wojtyńskiemu tę całą forsę, którą on straci, kiedy im wypłaci odszkodowania za zerwane umowy, jak również tę forsę, którą straci, nie łowiąc dalej. Jeszcze narobiliśmy masę obrazków na zaś i na wszelki wypadek. No i jeszcze wykonałam telefoniczną korespondencję dla kolegi Filipa, bardzo zachwyconego rezultatami afery.
O pierwszej jedliśmy już obiad w tej samej restauracji, co wczoraj kolację.
I tu stanęła sprawa powrotu do Polski.
Marek, który wyraźnie miał niedosyt pracy za kierownicą, był za tym, żeby zjechać Jutlandią w dół, przekroczyć granicę z Niemcami i już do końca przez Niemcy wracać lądem.
Zakrzyczałyśmy go obie z Krysią.
– Mareczku, zwariowałeś – powiedziała Krysia z wyrzutem. – Chcesz, żeby Wicia jechała tyle czasu na siedząco?
Mareczek się zawstydził. Trochę bez sensu, bo i tak głównie trzeba było jechać, a płynąć tylko przez kawałek Bałtyku. Nie wiedział, że nam chodziło o ten prom duńsko-szwedzki i wolnocłowe perfumy.
Wyszło, że będziemy jechać na durch przez Jutlandię, mostem przejedziemy na Fionię, znowu na durch przez Fionię, zaliczymy ten cudny i potwornie długi most przez Wielki Bełt i znajdziemy się na Zelandii, też ją przejedziemy na durch, potem popłyniemy tym perfumowanym promem do Szwecji, tam już tylko z Malmö do Ystad i łapiemy nocny prom do kochanego Świnoujścia.
Tu Tymon Wojtyński dał wyraz trosce o panią redaktor.
– Wiktorio, Krysia miała rację z tą twoją jazdą, wiesz, w twoim stanie… Może byłoby lepiej, żebyś się przesiadła do mojego samochodu? Już nikt nie powie, że to przekupstwo, mam nadzieję, a jednak u mnie będzie ci wygodniej niż w mikrobusie.
Cały czas zastanawiałam się, jak mu to zaproponować. Ale on przecież kogoś tam wiózł, tego inspektora i jeszcze dziennikarzy. Co z nimi zrobi?
Okazało się, że dla swoich pasażerów przewidział miejsca w naszym busie i samochodzie RMF. Więcej, tak dyplomatycznie to zaproponował, że wszyscy uznali za wybitne szczęście, że zapewnią pani redaktor będącej w stanie błogosławionym jaki taki komfort jazdy. Coś tam było mówione o rozkładaniu siedzeń i tak dalej. Widać było od razu, że podróż w moim towarzystwie nie będzie należała do milutkich i rozrywkowych. Nie to, żeby Tymon przedstawiał mnie jako marudną babę z zachciankami, ale…
Chyba tylko Kryśka zorientowała się, o co naprawdę chodzi, ale nic nie powiedziała, tylko znacząco poprzewracała oczami w moją stronę.
W efekcie tej całej dyplomacji pół godziny później startowaliśmy spod hotelu we dwoje. Za nami ruszyła nasza mała karawana w postaci busa i astry kombi radiowca, ale bardzo szybko Tymon docisnął i vectra wyrwała do przodu.
Czytałam kiedyś – nie pamiętam gdzie, zapewne w jednym z moich ukochanych magazynów dla kobiet wytwornych – że jakim człowiek jest kierowcą, takim kochankiem. Ciekawostka, ile też w tym prawdy?
Bo kierowcą okazał się genialnym. Po prostu.
Jechał sobie bardzo spokojnie i płynnie, chociaż z dużą szybkością. Żadnej szarpaniny, oczywiście, żadnych wściekłych hamowań ani pisku opon na zakrętach.
Od czasu do czasu rzucałam okiem na jego prawy profil (na lewy, siłą rzeczy, nie mogłam) – i też mi się podobał. To był zdecydowany profil! Żadnych tam cofniętych podbródków (podobno faceci z cofniętymi podbródkami są okrutni), żadnych nosków-kurnosków! Wszystko jak model do rzeźby któregoś z tych antycznych Greków, których dzieła oglądamy na ilustracjach do „Mitologii” Parandowskiego.
Dużo włosów. To w zasadzie nie ma znaczenia, mógłby na przykład być łysy i nadal przystojny, ale sprawiało mi przyjemność, że ma takie ładne, jedwabiście rozsypujące się włosy. Nie za długie, broń Boże. Krótkie, tyle że dużo. Ciemne. Z pierwszymi siwymi kosmykami tu i tam.
Usta – nieprzesadnie zmysłowe, ale jednak, ale jednak… I cały czas leciutko i pogodnie uśmiechnięte, jakbyśmy wracali z wakacji, a nie z męczącej podróży spowodowanej posądzeniem go o różne brzydkie rzeczy.
No i te oczy wpatrzone w dal – kiedy je mrużył, powstawała wokół nich siateczka kurzych łapek, miłych zmarszczek, które powstają od śmiechu albo od wpatrywania się w dal… na małym kutrze, na pełnym morzu, w sztormowej pogodzie, kiedy trzeba zwyciężyć to morze, żeby przeżyć.
Dlaczego ja jeszcze nie piszę harlequinów?
Jechaliśmy tak i jechali, i jechali… i w ogóle nie mieliśmy ochoty rozmawiać. Silnik miło mruczał, radia nawet nie włączyliśmy, on się uśmiechał, ja prawdopodobnie też – i ani słowa przez całą szerokość (lekko na skos) Jutlandii!
Nawet nie zapytał mnie, czy mi wygodnie!
Kiedy już wjechaliśmy na Fionię, postanowiłam go o to zagadnąć.
– Powiedz mi, Tymonie, dlaczego właściwie nic nie mówimy? Nawet mnie nie zapytałeś, czy mi wygodnie?
Roześmiał się. To nie był śmiech faceta, który stracił miliony i dobrą opinię. To był śmiech jak najbardziej beztroski!
– A wygodnie ci?
– Bardzo – powiedziałam zgodnie z prawdą.
– No widzisz. – Zaśmiał się znowu tym miłym śmiechem. – Wiedziałem.
Prawdopodobnie widział na mojej twarzy wyraz całkowitego i absolutnego błogostanu.
– A dlaczego właściwie pytasz? Masz niedosyt konwersacji?
Teraz ja się roześmiałam.
– Nie, nie mam. Jest mi bardzo dobrze.
Chciałam już powiedzieć: „Z tobą jest mi bardzo dobrze”, ale ugryzłam się w język.
– Mnie też jest bardzo dobrze – powiedział miękko. – I wiesz już teraz żałuję, że ta cała Dania jest taka mała. Szybko nam się skończy.
O mało nie powiedziałam, że możemy od Kopenhagi zawrócić, ale się powstrzymałam. Zresztą jakoś głupio mi się zrobiło. To co, że Dania jest nieduża. Przecież chyba jest nam dobrze nie dlatego, że w koszmarną, ścierkowatą pogodę pchamy się poprzez krajobrazy, których prawie nie widać, bo zapada zmierzch i leje tak, że wycieraczki nie nadążają zbierać. A może on mi chce delikatnie dać do zrozumienia, że Dania się skończy, potem jeszcze kawałek Szwecji, promik i do widzenia, miło, że pani się fatygowała, rozumiem, że to pani zawód, ale w tym stanie naprawdę pani nie musiała, oddała mi pani ogromną przysługę, zawsze będę zobowiązany, cieszę się, że mogliśmy się bliżej poznać.
Jasne jak słońce.
Poczułam nagle, że jestem potwornie zmęczona. Gorzej. Poczułam, że absolutnie i nieodwołalnie muszę sobie popłakać. Jeżeli nie popłaczę, to eksploduję!
– Słuchaj – powiedziałam, usiłując wydusić z siebie beztroski ton. – Czy moglibyśmy stanąć w jakiejś przydróżce? Chciałabym do toalety.
– Bardzo proszę. Zaraz powinna być taka duża stacja benzynowa, to staniemy.
Byle szybciej, bo czułam, jak mnie łzy dławią w gardle. Co ja sobie, kretynka ostatnia, nawyobrażałam? Facet jest po prostu uprzejmy i sympatyczny z natury, poza tym czuje się zobowiązany wobec mnie i to wszystko!
Dobrze, jest benzyniak. Z barem typu śmieciowe jedzenie.
Z przepraszającym mruknięciem w stronę Tymona wyleciałam z samochodu jak z procy i popędziłam szukać wychodka. Ledwo dopadłam toalety i zamknęłam się w niej na zatrzask, popłynęły ze mnie łzy jak mała, ale bardzo wydajna Niagara. Na szczęście to była taka kabinka z umywalką, więc puściłam wodę, w nadziei, że zagłuszy odgłosy szlochania, którego już nie musiałam powstrzymywać.
Stałam tak i ryczałam, a makijaż, który przetrzymał śnieżną zawieję nad Morzem Północnym, leciał ciemnymi kroplami na mój jasny sweter.
Prawdopodobnie rozpłynęłabym się na dobre, gdybym nie spojrzała w lustro.
Na widok swojej własnej twarzy zrazu ryknęłam jeszcze mocniej, ale już na krótko. Już zaczęłam tracić impet – nie żeby mi się polepszyło, ale uświadomiłam sobie konieczność pokazania się Tymonowi. Poza tym przypomniałam sobie, że troskliwy z niego miś i jeśli za długo będę przebywała w tym klopku, to on zaraz pomyśli, że coś złego się stało i przyleci mnie ratować.
Udało mi się zahamować szlochy. Makijaż zmyłam, oczywiście, ale malutkie, paskudne, zapuchnięte i czerwone oczka pozostały. Ochlapałam się zimną wodą, wysuszyłam – w torbie podręcznej nie miałam żadnego kremu, więc poprzestałam na pudrze – efekt był taki sobie, mówiąc bardzo oględnie. Nie było jednak wyjścia. To znaczy było właśnie tylko wyjście, więc wyszłam.
Te obrzydliwie jasne MacDonaldy!
Dobrze, że się ruszyłam, bo już czyhał w pobliżu wychodka, najwyraźniej zaniepokojony. Prawdopodobnie jeszcze chwila i zacząłby robić raban.
– Przepraszam, że to tyle trwało – powiedziałam, usiłując nadać głosowi ton swobodny i lekki. – Ale wiesz, zrobiło mi się trochę niedobrze… ach, nie mówmy o tym, jedźmy.
– Nie, nie, nie spiesz się, Wiktorio – był zatroskany – myślę, że dobrze ci zrobi, jeśli siądziemy tu na trochę, napijesz się kawy albo herbaty, albo jakiegoś drinka; nie wiem, na co miałabyś ochotę; odpoczniesz pół godzinki, może coś zjesz, odprężysz się. Biedactwo, ty musisz być przecież śmiertelnie zmęczona.
Popatrzył mi z niepokojem w oczy i oczywiście natychmiast zobaczył ślady mojego intensywnego ataku rozpaczy.
– Płakałaś? Co się stało? Wika, proszę, powiedz?