– Odprowadzę tylko Wikę do hotelu i wrócę do was – powiedział do najbliżej siedzącej Krysi.
Włodek już wznosił kolejny toast:
– Koleżanki i koledzy: zdrowie dzidziusia!
– Zdrowie! Jak będzie chłopiec, nazwij go Hamlet! Na cześć gościnnej Danii!
– A jak dziewczynka, Szprotka!
Wydostałam się wreszcie i dotarłam do szatni, a właściwie przedpokoju, gdzie na hakach wisiała nasza garderoba. Bez dozoru, ale Duńczycy nie kradną, więc nie trzeba tam pilnować ubrań. Tymon odprowadził mnie do hotelu, przy czym miałam wrażenie, że po drodze cały czas oboje powstrzymujemy się dzielnie od rzucenia się sobie w objęcia.
Na pewno mi się tak tylko zdawało. To znaczy, jeżeli o niego chodzi, bo moje własne uczucia już mi się chyba wyklarowały. Ale nie miałam już sił na ich precyzowanie. Runęłam spać z wizją nieco ponurego, ale jednak uśmiechniętego Tymona pod powiekami.
Poniedziałek, 13 listopada
Morderczy dzień. Zaczął się w środku nocy.
Troskliwy Pawełek przyleciał pod drzwi słuchać, czy się ruszam, już o wpół do piątej. Wygrzebaliśmy się i średnio przytomni zjedliśmy, co nam zaspane Dunki przygotowały. Oczywiście, Tymon załatwił to wcześniej, bo nam by do głowy nie przyszło i pojechalibyśmy do roboty na głodniaka.
Potem Marek poszedł na parking po samochód i wrócił, używając wielu wyrażeń nigdy niestosowanych w dyplomacji. Z jego kwiecistej przemowy wynikało, że wczorajszą pogodną skandynawską jesień zastąpiła zajadła skandynawska zima.
Pozakładaliśmy na siebie wszystko, cośmy przewidująco pozabierali i wyszliśmy z hotelu. Natychmiast cofnęło nas z powrotem. Zaangażowaliśmy maksimum siły charakteru i wyszliśmy jeszcze raz.
Zawieja. Po prostu. Krysi po raz pierwszy w karierze nie udało się załatwić dobrej pogody na zdjęciach.
Marek robił, co mógł, żebyśmy dojechali w całości i nawet dojechaliśmy, ale co przeżył, to jego.
Droga była po prostu upiorna, więc spodziewaliśmy się wszystkiego najgorszego po dotarciu do portu. A tymczasem tam właśnie wicher jakoś złagodniał, tylko ta śnieżna zawierucha hulała sobie malowniczo.
Z daleka dostrzegliśmy stojące przy kei kutry, przy których kręcili się ludzie. Podjechaliśmy i od razy wyciągnęliśmy sprzęt, bo ta zawieja może i była wredna, ale za to fajnie wyglądała. Nabrzeże oświetlone było silnymi lampami, tak że nawet Paweł nie pyskował, że mu za ciemno. Wyjął kamerę, zabezpieczył przed wilgocią przezroczystym pokrowcem, zwyczajowo acz nieprzyzwoicie zwanym kondonikiem i ruszyliśmy do boju.
Dopiero w bezpośredniej bliskości kutra poczułam smrodek ryby. Ciekawostka. U nas w kraju, jak już jest przetwórnia, to rybi cuch leci na trzy kilometry dookoła. Okazało się, że to z powodu sposobu, w jaki rybka dostarczana była do mączkami. Żadnego przenoszenia skrzynek i sypania rybim śmieciem po drodze. Ogromna rura wyłażąca nie wiadomo skąd sięgała głęboko do ładowni. Jednostajny łomot świadczył o tym, że rura pracuje i zasysa kontrowersyjne szprotki, przenosząc je bezpośrednio do przetwórni.
Paweł z miejsca przejął się atmosferą pracy, wziął kamerę na ramię i poszedł filmować to wszystko – te kutry w zamieci, pracujących ludzi, krążące mewy, oświetlone niesamowitym blaskiem reflektorów na tle czarnej wody. Obrazki!
Poczułam, że ktoś obejmuje mnie z tyłu za ramiona. Tymon, oczywiście… bo któż by?
– Jak samopoczucie? Nie wiem, czy to już pora na „dzień dobry”…
– Witaj, aferzysto. Jakie dzień dobry, środek nocy polarnej!
– Fatalnie wyszło z tą pogodą, a tak było ładnie! Wprawdzie jakieś tam prognozy niepomyślne były, ale miałem nadzieję, że się omsknie. Jak spałaś?
– Dobrze, tylko krótko! – Zaśmiałam się. – Cieszę się, że cię widzę – wymknęło mi się kompletnie bez sensu.
– Nie masz pojęcia, jak ja się cieszę, że ciebie tutaj widzę.
Oprzytomniałam.
– A właśnie. Gdzie reszta?
– Dziennikarze poszli na kawę, tu jest taki mały barek. A kontroler kontroluje!
– Nie żartuj, naprawdę?
– Naprawdę. Wygląda to dosyć śmiesznie, pamiętasz, jak on wczoraj płakał, że przyjechał w celu zrobienia z siebie idioty? No i właśnie go robi.
– Co, mierzy rybki centymetrem krawieckim?
– Nie, linijką szkolną…
– No nie, ja cię proszę!
– Słowo honoru.
– Jak to linijką?
– On nam jeszcze wczoraj opowiadaj już po twoim wyjściu, że ten jego cały dyrektor przysłał go tu z marszu. Nawet nie zdążył wziąć żadnych pieniędzy, ja go wożę i ja mu pożyczam na jedzenie oraz hotel. Dowiedział się przez telefon, godzinę później już jechał. A wiesz, tu się jednocześnie odbywa duńska kontrola, bardzo drobiazgowa, przy użyciu różnych sprzętów do ważenia mierzenia i tak dalej. Oni tu przecież mają całe wysoko wyspecjalizowane laboratorium. Jedno pomieszczenie w tym laboratorium mu wypożyczyli, boby nie miał się gdzie podziać. Przecież o tym jego dyrektorzy też nie pomyśleli. No i biedak teraz nosi wiaderkiem ryby z kutra, mierzy tą linijką i wyniki pomiarów zapisuje w zeszycie do matematyki swojej córki, bo jeszcze jej go zdążył zwinąć w ostatniej chwili przed wyjazdem z Polski.
– O mój Boże – powiedziałam, pełna współczucia dla sympatycznego skądinąd inspektora. Moje współczucie pogłębiała świadomość, że za chwilę sfilmujemy go razem z jego linijką i zeszytem do matematyki. Swoją drogą ciekawe, jak się dziecko wytłumaczyło w szkole. Ale może nie ma dzisiaj matematyki, jutro coś nakłamie, a pojutrze tatuś odda jej kajecik. – To chyba ja naprawdę pójdę po Pawła, bo jeszcze gość skończy pracę i przepadnie mi taka ładna sekwencja.
Tymon zaśmiał się.
– Ale z ciebie kotek. Miła, urocza dziewczyna wieczorem przy kolacji, a rano nie waha się pokazać jak przyzwoity człowiek robi z siebie głupka.
– On tu nie jest jako przyzwoity człowiek, tylko jako przedstawiciel państwowej instytucji kontrolnej. I nie robi z siebie głupka prywatnie, tylko służbowo. Może jak go zobaczy w telewizji ten jego dyrektor, to wykona jakąś pracę myślową, może nawet dojdzie do jakichś wniosków. Powiedz, na moim miejscu miałbyś skrupuły?
– Skrupuły pewnie miałbym, ale swoje bym zrobił…
– No widzisz. Ja tak samo. Przykro mi, że to na niego padło, ale na drugi raz niech się nie zgadza na takie szalone eskapady; jeżeli oczywiście kocha swoją firmę.
Owinęłam się porządnie wiatrówką i poleciałam do Pawła, który właśnie ćwiczył pochłanianie szprotek przez rurę. Jak tylko go dopadłam i zaczęłam namawiać do wyjścia z kutra, z budynku na nabrzeżu wyszedł nasz ulubiony inspektor z wiaderkiem i skierował się prosto w naszą stronę.
– Paweł, patrz, on chyba idzie po następną partię rybek do kontroli. Ty kręć jak leci. A jak już pokażesz go przy pomiarach, to ja go odpytam, co mu wyszło.
Paweł niechętnie oderwał się od swojej ulubionej rury ze szprotkami i skierował obiektyw w stronę inspektora. Ten zaś – jak na zamówienie – podszedł do naszego kutra, dostał od Duńczyka pojemnik z rybami, przesypał je do swojego wiaderka i odmaszerował, a my za nim.
W tym kawałku laboratorium, które uprzejmi Duńczycy użyczyli mu do pracy, poczekaliśmy chwilkę, aby obiektyw odparował (zawsze zaparowuje, kiedy przechodzi się z zimnego do ciepłego), po czym sfilmowaliśmy przedstawiciela polskiej kontroli, jak z całą powagą bierze z wiaderka po jednej rybce, przykładają do szkolnej linijki, wrzuca do drugiego wiaderka – pewnie też pożyczonego od Duńczyków – z pomierzonym już rybim pogłowiem, a wynik pomiaru zapisuje w zeszyciku.
Wreszcie uznałam, że mam dosyć tej ponurej zabawy. Krysia podpięła się do Pawła, a ja stanęłam frontem do kamery i zaraportowałam:
– Oprócz duńskiej instytucji, którą protestujący przeciw poczynaniom Tymona Wojtyńskiego rybacy mogliby uznać za niewiarygodną, kontrolę zawartości ładowni duńskich kutrów prze prowadza również delegowany przez polski Urząd Morski inspektor. Obserwowaliśmy tę kontrolę i teraz chyba możemy już pana inspektora zapytać o wyniki.
Tu artystycznie odwróciłam się ku inspektorowi i podetknęłam mu mikrofon pod nos.
– Czy te szprotki, które pan tu mierzył, odbiegają swymi rozmiarami od normy?
Trochę z drżeniem serca zadawałam to pytanie. A jeśli facet powie, że są za małe, że to bandyctwo łapać takie rybie niemowlaki? No, no, czyżbym się jednak zaangażowała osobiście? Zawodowcy tego nie robią!
– Nie, proszę pani – odpowiedział mi uczciwy inspektor. – Ponad dziewięćdziesiąt procent złowionej ryby według mnie odpowiada całkowicie normom.
– Dziewięćdziesiąt procent; czy to wystarczy dla obalenia za rzutów?
– W zupełności. Zawsze przecież trzeba się liczyć z pewną ilością ryb niewymiarowych.
– Można więc wysuwać przypuszczenie, że połowy prowadzone przez duńskie kutry czarterowane przez pana Wojtynskiego zagrażają zasobom Bałtyku?
– Absolutnie nie.
Cudny człowiek. Miałam ochotę rzucić mu się na szyję, ale zachowałam pokerowe oblicze i ponownie spojrzałam zimnym wzrokiem w obiektyw.
– Pozostaje nam tylko czekać, czy wyniki duńskiej kontroli państwowej będą podobne.
Zdecydowanie miałam szczęście tego dnia! Bo zanim Paweł zdążył wyłączyć kamerę, podbiegł do nas Wojtynski, wlokąc za sobą jakiegoś faceta. Na wszelki wypadek podstawiłam mu od razu mikrofon. I słusznie! Powiedział bowiem, lekko zdyszanym głosem, przytomnie nie zwracając się do mnie po imieniu:
– Pani redaktor, mamy już duńskie wyniki, to jest pan inspektor… – tu wymienił nazwisko bardzo duńskie, ale nie zapamiętałam. Jakiś Jens Jansen, albo Jan Jensen, coś takiego.
Poprosiłam Duńczyka o podanie mi ichnich wyników, przy czym ja mówiłam po polsku, na cześć polskiego telewidza, a Tymon jednocześnie tłumaczył Duńczykowi na angielski.
– Dziewięćdziesiąt cztery procent ryb w granicach normy – po wiedział facet nosowym głosem.
– Czy stwierdzili panowie obecność w ładowniach innych ryb na przykład dorsza lub łososia? – zapytałam jeszcze, bo przypomniałam sobie, że tego też się nasi rybacy czepiali.
– Jak zwykle, trochę tego było – odrzekł Duńczyk tonem znamionującym głębokie lekceważenie. – Bardzo niewiele. Pojedyncze sztuki. Nie ma o czym mówić.